<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Podług księgi
Pochodzenie Nowele
cykl Obrazki więzienne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk P. Laskauer & W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe Obrazki
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Nowele
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Podług księgi.

Był dzień jesienny, cały złoty i modry od gasnącego słońca i cichej pogody. Około trzeciej popołudniu, przed gmachem więziennym zatrzymał się wóz z kapustą.
— Bra-ma!... Bra-ma!... — krzyknął przeciągle parobek, siedzący na nim w czerwonym lejbiku i samodziałowym spencerze.
Nikt się jednak z otwieraniem bramy nie kwapił.
— Bra-ma!... — krzyknął znów parobek i zaklął, bo mu się konie kręcić zaczynały.
Chwilę trwała cisza. Nikt bramy nie otwierał.
— Nada głośnieje! — przemówił flegmatycznie sołdat, stojący przed budką na warcie.
— Bra-ma!... — wrzasnął parobek z całej swojej siły.
— A prr!... A gdzie!... — dodał ściągając batem lejcową, która mu się zaplątała w półszorkach. — Ażeby cię!..
Zeskoczył po orczyku na ziemię, okręcił lejce na kłonicy i pięścią, jak taranem, zaczął walić w bramę.
Rozległo się wielkie echo po sklepionem wnętrzu, przez długą wszakże chwilę nikt nie przybywał.
Zaczłapały wreszcie jakieś ciężkie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku, dał się słyszeć głos cierpki i gniewliwy:
— Czego walisz! Czego walisz? Czego próżno pazury obijasz? Jak mam otworzyć, to i bez twego walenia otworzę!
— A niechże was, z takiem otwieraniem! A prr!.. A prr!... — wołał parobek, biegnąc znów do koni, które w bok z wozem skręciły.
Chwycił lejce i wywijając batem nad końmi, wjechał w bramę, której wierzeje z łoskotem uderzyły o ściany, a z bramy w podwórze do połowy woza. Nie mógł dalej, bo zawaliły mu w poprzek drogę skrzynie od kartofli. Zaopatrywano się na zimę i to spowodowało pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzińcu więziennym.
Zamieszanie to żywo zajmowało aresztantów, wypuszczonych właśnie do ogródka na popołudniową przechadzkę. Właściwie mówiąc nie była to przechadzka, ale raczej kręcenie się w kółko i popychanie wzajemne, gdyż miejsca bardzo mało, a więźniów stu przeszło. To co się nazywało ogródkiem, także nie wiele do ogrodu było podobnem. W jednym z kątów podwórza obudowanego dokoła murami więziennego gmachu, nizkie drewniane sztachety grodziły szczupły kawałek gruntu, podzielony dwiema krzyżującemi się uliczkami na cztery równe prostokąty. Najdłuższa załamana w rogach ogródka drożyna biegła po pod sztachetami do furtki, wprost której w przeciwległym kącie stała tak zwana altana, rodzaj okrągłej, przejrzystej, z wązkich deszczułek zbitej szopy, z czterema wewnątrz ławkami i podtrzymującym krokwie słupem.
Trochę młodocianych drzewek trzęsło w słońcu ostatkiem złotych liści, a choć nie było najlżejszego wiatru, liście te padały cicho na zarosłe zielskiem rabaty i ścieżki, twardo stopami więźniów ubite. Przy zbiegu prostokątów stało parę krzaków blado-liljowych astrów, które zdawały się obracać gwiaździste swe oczy za temi nędznemi postaciami, co się po uliczkach snuły.
Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na pięty sobie niemal następując. Większa ich część miała piersi zapadłe i pochylone grzbiety, na których siwe więzienne kapoty wisiały jakby na kołkach.
Najcharakterystyczniejszą cechą więźnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie można po niej od pierwszego rzutu oka poznać długość odcierpianej kary, tak właśnie jak się po zębach wiek konia poznaje.
Jednoroczni różnią się pomiędzy sobą znacznie chodem, ruchem rąk i ramion, sposobem trzymania głowy i noszenia siwego kubraka, sztywnością szyi, nawet trybem wykręcania się na zawrotach drogi.
Drugoroczni mają wszyscy nagięte grzbiety i kark jakby wyłażący naprzód z kołnierza.
Różnice ruchów zacierają się pomiędzy nimi, najsilniejsi tylko zachowują właściwą sobie postawę jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy się upodabniają. Człowiek przestaje istnieć jako indywiduum, a zamienia się w cząstkę tej szarej, bezbarwnej, bezkształtnej masy, która się nazywa ludnością więzienną. Nogi więźnia stają się wtedy kabłąkowate i wątłe; ustawione przy sobie stopy rozwierają się pod kątem coraz prostszym; naprzód wygięte kolana drżą nieraz widocznie, chód bywa ciężki, wlokący się, ruchy niedołężne, powolne, a ręce wiszą po obu bokach ciała, jakby nadmiernie wydłużone i wyruszone ze stawów. Rzecz dziwna, przeobrażeniu temu podlegają głównie mężczyźni. Kobiety wszystkie prawie zachowują nienaruszoną odrębność swojej przez długie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasające tu aresztantki ulegają niwelującym wpływom więziennego życia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, śniada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku więdnie i żółknie bardzo szybko, skóra wątleje i nabiera pargaminowej suchości i martwoty; w trzecim — rzuca się na nią jakiś cień zielonkowaty, zwłaszcza około uszu, ust i oczu; niekiedy barwa żółta, oleista, cień ten przemaga, szczególniej na skroniach i czole, które się nieraz tak świeci, jakby napuszczone tłuszczem. W dalszych latach twarz więźnia staje się rozmiękłą, przybiera barwę ziemistą i jest wybornym dokumentem do słów genezy, opiewających, iż człowiek ulepiony został z gliny i z mułu ziemi. Zmianom tym podlega większość kobiet na równi z mężczyznami.
Trzeciorzędną w charakterystyce zewnętrznej więźnia cechą jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, latające, niespokojne, gorączkowe. Zapalają się w niem i gasną blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeń, obaw, pomysłów, zalegają je cienie nagłe, głębokie, z siwych czyniąc źrenice zielone, z modrych — czarne. W drugim roku źrenica więźnia blednie, mąci się, zeszkliwia i upodabnia do stojącej w błotnym dole wody. W trzecim matowość spojrzenia wzrasta z dniem każdym, oczy kołowacieją i jakby zaokrąglają się w orbitach, a z głębi ich wyziera ogólne zniedołężnienie, albo zwierzęca złośliwość. Z biegiem czasu rozwija się to aż do idyotyzmu w jednym kierunku, aż do prawdziwie małpiej przebiegłości w drugim. Idyotyczne spojrzenie godzi się bardzo dobrze ze spleśniałą jakby cerą więźnia i zwykle z nią chodzi w parze. Bywają wszakże wyjątki, a kiedy w gliniastej, rozmiękłej twarzy zagorzeją źrenice posępnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle się kończy jakąś katastrofą.
Takiem właśnie spojrzeniem pałającem patrzył w otwartą, nieco widną z jednego kąta w ogródku bramę młody stosunkowo więzień, którego wszakże postawa i cera zdradzały dawnego już aresztanta.
Na oko widać było, że siedzi już najmniej cztery, pięć lat może. Musiała to być jednak organizacya wyjątkowo silna, gdyż prosty dotąd i sztywny kark unosił wysoko nad inne jego ogoloną i czarniawą głowę.
W tej chwili więzień był pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawały się wietrzyć powiew ulicy z niepohamowaną żądzą, na szyi pulsowały grube, napięte żyły, a w półotwartych ustach widać było zęby drobne, ostre i niezwykle białe. Jedną z rąk usunął za kubrak i koszulę na pierś, jakby chciał poczuć ciało żywe, albo też przygnieść garścią serce wstrząsane silnem, głuchem biciem.
Drugą rękę wparł między sztachety, aby się łatwiej utrzymać na kabłąkowatych, widocznie w tej chwili drżących nogach.
Baczniejszy spostrzegacz poznałby z łatwością, że więzień przebywa ten punkt krytyczny, w którym cierpienie nie przełamało woli i energii, staje się na dłużej wprost nieznośnem, niemożliwem. Potąd — a nie dalej — krzyczy coś w ludzkiej istocie, która doszła do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy dość szeroko uwzględnić, nigdy dość bacznie rozpoznawać nie może tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jakąś drapieżną pożądliwością na podwórze, więzień znany był powszechnie pod nazwą Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, strażnicy, kancelarya, nawet w księdze, gdzie zapisywano zarobki, figurował pod tem nazwiskiem z czasem zapomniano zgoła czy miał jakie inne, a i on sam zdawał się nie pamiętać o tem. Ponieważ stanął, ci co szli obok i zanim, stanęli także. Powyciągały się szyje, powznosiły ramiona, jedni się wspinali, drudzy szturchali stojących przed sobą, inni jeszcze przestępowali z nogi na nogę w miejscu, jak to czynią zamknięte w klatkach zwierzęta. Spojrzenia skupiały się w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, konie i kapustę, drudzy na niańkę od pana sekretarza, która z uśpionem na kolanach dzieckiem siedziała w progu oficyny, kołysząc się z boku na bok i nucąc bezbarwnym głosem jedną z tych melodyj, którym katarynki szeroką popularność nadały. Tuż przy niej stała z szaflikiem w ręku Janowa, kucharka, i także na wóz patrzyła. Nieopodal bawił się chłopak stróża. Kapusta była w tym roku niezwykle dorodną. Wielkie jej głowy, jedne czubate, podłużne, zielonkawe, z lekko postrzępionemi brzegami, zdawały się pękać i otwierać jak tulipanowe kielichy, nie mogąc powstrzymać naporu rozrosłych ośrodków swoich; inne lśniące, białe, płaskie, szczelnie srebrzysto-żyłkowanym liściem obciągnięte, leżały na wozie ważne, ciężkie, świecąc zdala jak śnieżne kłęby i skrzypiąc jędrnie za każdem dotknięciem. Pomiędzy niemi tkwiły tu i owdzie na wysoko obnażonych głębach lekkie i puste szałki z brunatno-poplamioną powierzchnią, niewiele co warte i targu do pełnych kop dodane.
Ci co patrzyli na niańkę, niemniej mieli piękny widok. Dziewczyna była młodą, rosłą, a jej rozkwitłe kształty uwydatniała lekka perkalowa spódnica i takiż kaftan. Ciężki żółtawy warkocz spadał jej nizko na kark, a mała różowa chusteczka nie pokrywała białej, lekko słońcem ozłoconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim się kołysała z boku na bok, dodawał jej jakby sennego wdzięku.
Cygan nie patrzył wszakże ani na niańkę, ani na kapustę. Gorejące jego oczy, zrazu w czeluściach bramy utkwione, obiegały teraz podwórze, oblatywały drzwi i okna w wewnętrznych murach więzienia, mierzyły odległość furtki od skrzyni i skrzyni od woza, wreszcie wpiły się z jakąś dziką przenikliwością w twarz strażnika, który bokiem do więźniów zwrócony, stał przed altaną i prowadził z kimś spokojną gawędę, brząkając od czasu do czasu kluczami, na znak obecności i czujności swojej.
Tymczasem w bramę wjechał drugi wóz z kapustą.
— Jechać tam!... Jechać dalej!... — rozległo się wołanie.
Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwartą kopę liczył, odwrócił się i huknął:
— A gdzież ci to pojadę?... Na łeb?... Nie widzisz że skrzynia? Ślepyś?...
— Prrr... prrr... — dało się słyszeć w samem sklepieniu bramy, a wóz zatrzymał się w połowie drogi tak, że mu tylko koła na ulicy pozostały.
Obaj parobcy zaczęli teraz hałaśliwie deliberować, jak wykręcić skrzynię, żeby wozy mogły w podwórze wjechać.
— O la Boga! — przemówiła nagle Janowa — tak mi się coś w czach migło, jakby nasza świnia... A skocz ino Józek do chlewiku, obacz czy się maciora nie wywarła kędy... Ino duchem, na jednej nodze!
Chłopak w chwilę był z powrotem.
— Co się tam miała wywrzeć. Taka obżarta, że się ruchać nie może... Układła się w słomie i leży, a prosiaki przy niej jak pijawki wiszą.
— A tak mi się coś siwego migło między końmi. O tu! — pokazywała Janowa, stanąwszy w pobliżu wązkiego przesmyku, jaki między skrzynią a wozem pozostał.
— Przywidziało się Janowej i tyle — odrzekła niańka, podejmując na nowo swoją jednostajną piosenkę.
— Ale!... Co mi się miało przywidzieć? Przecie człowiek nie pijany. Jak Boga kocham, tak akuratnie między końmi coś siwego przeleciało... Pies nie pies, świnia nie świnia, żebym tak zdrowa była?
W tej chwili strażnik rzucił okiem i nie zobaczył górującej zwykle nad innemi czarniawej głowy Cygana.
— Cygan!... Gdzie Cygan?... — wrzasnął, przyskakując do wpół otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie było.
— A to musi nie co, ino ten ladaco swisnął bez bramę pod wozem — mówiła Janowa, klasnąwszy w dłonie. — Jak mi Bóg miły takem go widziała. Ino mi się mignął... Jeszcze myślałam, że świnia.
— A żeby was najjaśniejsze!... — wrzasnął strażnik, chwyciwszy się za głowę.
W podwórzu sądny dzień nastał. Aresztantów spędzono w jednej chwili w korytarze, pogoń za zbiegiem rzuciła się w ulicę.
— Łapaj!... Trzymaj!... — rozległo się najpierw z blizka, potem coraz dalej, dalej.
O sto kroków może od więzienia leżał siwy kubrak pod murem nieco dalej leżała czapka.
Nie było teraz wątpliwością w którą stronę uciekał Cygan. Jakoż w chwilę potem Filip, ojciec Jóźka, zobaczył Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach leciał, jakby go wiatr unosił, ziemi ledwo dotykając stopami.
Okrzyknęła się pogoń ponownie, a zbieg pędził przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje tyle rączości przybyło.
Zła jego gwiazda trzymała go wszakże ciągle w prostej linii, na oczach goniącym. Biegł jak strzała szybko i jak strzała, wciąż prosto przed siebie. To go zgubiło.
Okrzyki goniących dościgały go coraz bliżej, a przestrzeń, która go od nich dzieliła, zmniejszała się co chwila.
Wtem padł; a choć się w tejże sekundzie niemal porwał z ziemi i znów pędził dalej, znać było, że siły jego blizkie były wyczerpania.
Biegł wszakże jeszcze chwilę, coraz wolniej, wolniej, nareszcie — jakby sam czując, że nie ujdzie — odwrócił się nagle i stanął twarzą w twarz przeciw pogoni.
Był straszny. Oczy jak pochodnie, twarz trupio ściągnięta, zęby wyszczerzone jakby do kąsania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopadł pierwszy. Chwycił go Cygan za ożydla, zaszamotał nim i cisnął o bruk, jakby powięź słomy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg bronił się rozpaczliwie. Gryzł, darł, pięściami o łby grzmocił, kopał — był wściekły.
Aż go nasiedli w sześciu, czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemię, zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulę i tak zmordowali, że trzeba go było do więzienia na rękach nieść, niby martwe brzemię.
Kiedy się ocknął w «ciemnej»[1] cały drżący i mokry od wylanych na niego kubłów zimnej wody, zawołano go do kancelaryi. Jeszcze wszakże pan nadzorca nie zdążył przysiąść i zapalić cygara, które miało mu służyć do umilenia przykrej konferencyi, jeszcze je ślinił, obracając w pulchnych palcach pomiędzy grubemi i pięknie zarysowanemi wargami, kiedy w progu stanęła pod przywództwem strażnika deputacya poważna, bo z samych recydywistów i najstarszych złodziei złożona,
Dwóch posługaczy trzymało tymczasem pod pachy Cygana, który ustać na nogach nie mógł, chwiał się cały i co chwila ocierał pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczył czoło i wydąwszy policzki, patrzył ku drzwiom pytającym wzrokiem. Trzech z deputacyi podstąpiło do zielonego stołu i pocałowało «wielmożnego» w rękę.
— A co to powiecie? — zapytał udobruchany tą oznaką pokory dygnitarz.
— A to dopraszamy się łaski wielmożnego pana przemówił Wiewióra, prowodyr recydywistów, który już zęby zjadł na więziennym chlebie — cobyśmy mogli cygana sami bez się sądzić. Wszystkim on nam wstydu zadał i wszystkich przed oczami wielmożnego pana i ojca naszego w brudną koszulę oblókł. Nie będzie tera żadnej swobodności dla porządnego haresztanta i wszystko się skurczy. Dość już było ciężko (tu głośne stęknięcie pozostałych u drzwi deputatów), tera będzie jeszcze ciężej.
— Oj, co ciężko, to ciężko! — przerwał piskliwym głosem najbliżej stojący Żeglarek.
Drugie jeszcze głośniejsze stęknięcie deputatów u proga.
— Tak my przyszli prosić i dopraszać się wielmożnego ojca i dobrodzieja, cobyśmy mu karę sami wysądzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwości...
— No — przemówił wahająco pan nadzorca — dobrze to jest, ale cóż wy z nim myślicie zrobić?
— A zbić, wielmożny Panie — odparł Wiewiórka, głosem szczerego przekonania o doskonałości tego środka. — Na takiego, wielmożny panie, gałgana, to niema jak bicie. A co on, wielmożny panie? To on pierwszy się tu popadł i będzie wszystkiem zaprószenie oczów robił? Wielmożnego pana martwił? Ojca, matki nie szanował, więzienia nie szanował, to co na takiego jak nie baty?... On i porządnego bata nie wart! Żeby jego choroba! Tfy!
Tu splunął mówca, a retoryczna ta figura pobudziła deputatów do nowych wzdychań u progu.
Pan nadzorca bębnił palcami po stole. Był on w położeniu arcydelikatnem. Z jednej strony uśmiechało mu się takie zakończenie tej niemiłej sprawy, z drugiej miał skrupuły co do legalności podobnego jej obrotu. Na szczęście przypominał sobie, że czytał gdzieś niedawno, jako w Ameryce nieraz sami przestępcy wymierzają karę na swych towarzyszy. To go uspokoiło od razu. Owszem, nadało myślom jego bieg górny i wzniosły. Czuł się inicyatorem nowych idei w społeczeństwie, idei z Nowego-Świata. Czuł się humanistą na wielką skalę.
Wydął tedy świeżo ogolone policzki, co uwydatniło piękny jego podbródek i odsapnął kilka razy z zupełnem zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochylił głowę na piersi i przymknął zagasłe oczy. Wszystkie muskuły jego bolesnej twarzy drgały. Zdawało się, że jest blizkim omdlenia.
— Dobrze to jest — powtórzył pan nadzorca — ale niechże kara nie będzie lżejszą od tej, jakąbym mu ja sam naznaczył.
Mówił to, aby coś powiedzieć. Przekonany był bowiem, że wydaje Cygana w ręce ciężkie i nieubłagane.
— Niech już wielmożny pan na nas się ubezpieczy. — Pokłonił się Wiewióra. — Już my go tam tak oporządzim, coby mu się odechciało na drugi raz. Już my go...
Nie skończył. Pan nadzorca podniósł się z fotela.
— Jakób! — zawołał na strażnika — wyprowadzić go im na górny korytarz. Niech i insi posłuchają dla swojej nauki. A potem do mnie tu, do kancelaryi, co mu sumienie roztrząsnę.
Jakób zwrócił się lewo w tył, pachołki popchnęli Cygana, a deputacya przystąpiła do ucałowania ręki «wielmożnego», który teraz dopiero mógł swobodnie zapalić cygaro i przejrzeć dzienniki.
W chwilę potem na górnym korytarzu rozległ się krzyk ostry, przeciągły.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jedną z najmilszych czynności pana nadzorcy było roztrząsanie sumień aresztanckich. Posiadał on cały zapas przemówień moralnych w wielkim religijnym i społecznym stylu, całą kopalnię przestróg wzruszających, cały skarbiec pięknie zaokrąglonych zdań i budujących maksym. Stanowiło to jego specyalność i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu. A czynił to wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowań, improwizował poprostu. Przy improwizacyi takiej sam bywał niezmiernie wzruszony, a drżący zlekka głos jego i oczy mgłą wilgotną zaszłe, pobudzały do skruchy wszystkich, którzy się już do winy przyznali.
Ztąd uważany był za urzędnika prawdziwie użytecznego, a to uznanie zasług pobudzało go do nowych wysiłków krasomówczych.
Tym razem wszakże wymowa pana nadzorcy nie znalazła odpowiedniego zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucyi swojej stracił przytomność, a potem wpadł w taką gorączkę, że go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieść musiano.
Leżał tydzień, leżał dwa tygodnie, pluł, kaszlał, kwękał, skarżył się że go w piersiach, to w plecach kłuje i wychudł strasznie. Zwlókł się nareszcie ze swego tapczana i pochylony, zestarzały, więcej do cienia niż do człowieka podobny, pod numer poszedł. Ale tu pogorszyło mu się raptownie. Dostał dreszczów, gorączki, krew mu się ustami rzuciła, aż trzeciej coś nocy umarł nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jękiem żadnego ze swoich sąsiadów.
Teraz dopiero zaczęto przebąkiwać, że Wiewióra zanadto mu «dołożył.» Młodsi zwłaszcza «frajery,» których zwykle recydywiści we wzgardzie i poniewierce mają, burzyli się po kątach.
— Jużci to nie po katolicku tak człeka zbić, żeby go aż ubić — mówił jeden.
— Przecie go nie ubili na piękne...
— Nie ubili na piękne, ale w nim wszystkie wątpia[2] het precz oberwali. To jakże miał żyć? Musiał umierać.
Tymczasem w kancelaryi przygotowywano raport, jako taki a taki więzień na gorączkę, czy też na febrę umarł. Właśnie podyktował był pan nadzorca powyższe słowa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzekł:
— Kiedyż mu się wyrok miał skończyć?
— Tak na pamięć nie można wiedzieć — odparł «wielmożny» — ale przecież to wszystko podług księgi idzie. Jakób! podajno księgę!
Podał Jakób czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucać go zaczął.
— A to co? — zawołał nagle i podniósł wzrok na pana nadzorcę, wskazując palcem datę.
Pan nadzorca spojrzał niedbale przez ramię. Spojrzał i raptem zerwawszy się z fotela, utkwił przerażone oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilę trwało milczenie, podczas kiedy tych dwóch ludzi przenikało się wzajemnie wzrokiem.
— Tam do licha — zawołał wreszcie pan nadzorca, zapomniawszy zupełnie o obecności Jakóba. A toć się jemu wyrok skończył blizko na dwa tygodnie przed ową ucieczką...
Stał jeszcze chwilę i patrzył osłupiały przed siebie.
— Djabli go wiedzieli! — wykrzyknął wreszcie, rzucając się w fotel.
I nie było już więcej o tem mowy.
Przez parę wszakże następnych tygodni drzwi kancelaryi nie zamykały się prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
— Czego tam? — pyta niecierpliwie strażnik.
— Otwierać-no otwierać! Muszę iść do kancelaryi.
— A co tam? — pyta pan nadzorca wchodzącego aresztanta w towarzystwie strażnika.
— A to, proszę wielmożnego pana, przyszedłem się dowiedzieć wedle wyroku, bo może mi się już skończył.
— Cóż znowu! — mówił zmieszany «wielmożny» — przeciem masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero półtora.
— Tak ci to niby jest, wielmożny panie, ale chciałbym wiedzieć dokumentnie, według księgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pełne wargi, żeby nie wybuchnąć.
Po chwili znów ta sama historya. Za kwadrans — znowu. Dziewięciu, piętnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wołają strażnika, wszyscy chcą iść do kancelaryi. Jakób biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci głowę, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelaryi.
— Proszę wielmożnego pana, przyszliśmy się dowiedzieć wedle wyroków, bo może już się nam pokończyły...
— Idźcie do dyabła z waszemi wyrokami! — krzyczy w ostatniej pasyi pan nadzorca. A to człowiek nawet spokojnie odetchnąć nie może. Było to właśnie po obiedzie.
— Ale my chcieli zobaczyć księgę. Ja umiem czytać.
— I ja...
— I ja...
Pan nadzorca czuje się złamany. Każe Jakóbowi podawać księgę, pokazuje palcem daty, tłómaczy. Aresztanci kręcą głowami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, że czyta. Wychodzą wreszcie, aby powrócić jutro, pojutrze, za tydzień. O biedny Cyganie! To była twoja pomsta!








  1. Karcer więzienny.
  2. Wnętrzności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.