<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
GILBERT ODDALA SIĘ NAGLE.


Właśnie przebierał się Gilbert na wieczór, gdy nadpłynęła na Londyn burza. Nie utraciła jeszcze ni cząstki swej, niesamowitej potęgi. Przez godzinę łyskotało błękitne światło wyładowań elektrycznych po całej ulicy, a dom dygotał, wstrząsany strasznemi uderzeniami piorunów.
Nastrój Gilberta harmonizował z rozpętaniem żywiołów, bowiem w sercu jego szalała burza, wstrząsająca podwalinami życia. Zewnętrznie nie było widać śladu tej męki. Twarz, jaką widział w lusterku do golenia była nieruchomą maską, bez wyrazu.
Posłał służącego po taksówkę. Burza przeszła szybko ponad stolicą i gdy wyszedł na ulicę, wymytą do czysta deszczem, rozbrzmiewały już tylko grzmoty dalekie. Kilka, sieczonych wiatrem kłębów chmur sunęło szybko po niebie, spóźniły się, usiłowały doścignąć szalonym polotem armję główną.
Wysiadł powoli, wahając się przed domem Nr. 279, przy Portland Square. Miał się pozbyć niemiłej sprawy, równie, a może bardziej jeszcze niemiłej dla niego, niż przyszłej teściowej.
Nie wątpił zgoła, że podejrzenie, jakie w nim obudziły słowa Lesliea jest niesprawiedliwe i niegodne.
W salonie, gdzie go wprowadzono, nie zastał ani jednego gościa. Spojrzał na zegarek.
— Przybyłem widać zbyt wcześnie, nieprawdaż Cole? — spytał lokaja.
— Tak jest, sir, — odrzekł Cole — ale zamelduję panience, że pan już jest.
Skinął głową, potem zaś podszedłszy do okna i założywszy ręce na plecach, patrzył w mokrą ulicę. Minęło z pięć minut może, on zaś zadumany, zwiesił na piersi głowę. Otwarcie drzwi zbudziło go, obrócił się, by powitać wchodzącą.
Edyta Cathcart była jedną z najpiękniejszych kobiet Londynu, chociaż wyraz „kobieta“ był zbyt pompatyczny dla tej smukłej dziewczyny, zaledwo przekraczającej wiek szkolny.
Swoiście szare oczy jej, o dziwnie łagodnym wyrazie były, jakby nieustannie przerażone... strach i błaganie, jednocześnie, widniały w nich. Oczy te czujne były zawsze, a nawet jeśli wywarły na kimś wrażenie i dany mężczyzna uległ ich sile przyciągania, to umiały zbyt gwałtownego zalotnika utrzymać we właściwej odległości. Nos miała potrosze podniesiony w górę, a pełne wyrazu usta harmonizowały z płochliwemi oczyma. Niemal całkiem czarne włosy spadały na czoło. Ubrana była w suknię pojedyńczą z atłasu, koloru wody morskiej z nielicznymi jeno klejnotami i ozdobami.
Zbliżył się szybkim krokiem i ujął obie jej dłonie, a oczy szukały z tęsknotą spojrzenia narzeczonej.
— Ślicznie wyglądasz dziś, Edyto! — powiedział ledwo dosłyszalnym szeptem.
Wysunęła łagodnie dłonie z jego uścisku, uśmiechając się jednocześnie.
— Czy dobrze bawiłeś się na Derby? — spytała.
— Było to istotnie, niezwykle interesujące i dziwię się, że nie brałem w tem dotąd udziału.
— Nie mogłeś wybrać gorszego dnia Gilbercie. Czy cię ogarnęła burza? Tutaj było strasznie!
Mówiła spiesznie, a każde zdanie brzmiało przy końcu jak zapytanie. Miało się wrażenie, że chce pozostać z narzeczonym na dobrej stopie, ale go się potrosze boi. Jak dziecko starała się wykonać dobrze zadanie swoje i od czasu do czasu widać było w niej uczucie ulgi, jakiego doznaje ktoś, kto przezwyciężył nową przeszkodę.
Gilbert uświadamiał sobie dobrze owo napięcie cechujące ich stosunek. Po kilkanaście razy na dzień mówił sobie, że niepodobieństwem jest, by tego rodzaju skrępowanie istnieć mogło. Ale znajdował dostateczne uzasadnienie w niedowierzaniu i tajemniczej trwodze, które snuły się po jej oczach, jak cienie po morzu. Była dużo, dużo młodszą od lat swoich. Piękny pąk nie rozwarł się jeszcze, a narzeczeństwo ucierpiało znacznie z powodu nadmiaru formalności.
Poznał ją, jak to bywa zazwyczaj, na balu. Został przez matkę formalnie zaproszony, tańczył z nią, robił wycieczki, przedsiębrał przejażdżki wioślarskie po rzece i woził, wraz z matką autem do Ascot. Wszystko szło normalnym, powszednim tokiem. Ale brakowało czegoś. Gilbert ani na chwilę nie miał niepewności w tym względzie.
Szukał winy tego co brakowało, w sobie, mimo że w przeciwieństwie do chłodnych, konwencjonalnych zaręczyn, był czemś w rodzaju romantyka. Jej oczy o wyrazie błagalnym nie dopuściły go bliżej, niż innych mężczyzn. Czuł ten odstęp pomiędzy nimi, w samej chwili oświadczyn, w których płynną zręczność cechował brak wszelakiego przejawu uczucia. Przyjęła go, cicho wyszeptanem; tak i podała do pocałunku chłodny policzek. Potem zaś, niby schwytany ptaszek, szukający swobody, wywinąwszy się z jego ramion uleciała z konwencjonalnej oranżerji ze strasznemi palmami i fatalnemi figurynkami tanagryjskiemi.
Gilbert, w roli zakochanego zachowywał się jak młokos, marzyciel pełen zachwytu. Słabostkę tę dzielił zresztą z wielu innymi dojrzałymi mężczyznami. Bowiem w najbardziej nawet uzdolnionych do czynu kryją się nieprzewidywane zgoła źródła romantyzmu. To też poprzestawał na marzeniach, snując w głębi serca fantazje na temat słodkiego oddania się. Kochał ją głęboko i wyłącznie. Była mu boskim, woniejącym kwiatem.
Ujął znowu jej dłoń i zauważył z przykrością, którą łagodziło potrosze poczucie, iż jest śmieszną, zauważył jej usiłowanie wyzwolenia ręki z uścisku. W tej chwili weszła do salonu pani Cathcart.
Była to kobieta wysoka i piękna jeszcze, chociaż wiek nadał jej pewną sztywność. Niemiłosierne oddziaływanie lat, zmusiło ją do używania środków sztucznych, by uzupełnić swe wdzięki. Miała usta wąskie, prostolinijne i surowe, a podbródek zbyt śpiczasty, by go można było nazwać pięknym. Przeszedłszy z szumem salon podała, uśmiechnięta młodzieńcowi dłoń w rękawiczce.
— Wcześnie przyszedłeś pan, Gilbercie.
— Tak... — odparł z zakłopotaniem.
Miał teraz sposobność, której szukał, ale coś nieokreślonego nie dozwoliło mu skorzystać.
W chwili, gdy drzwi otwierano puścił dłoń narzeczonej, która cofnąwszy się bezwiednie o krok, patrzyła nań z powagą pełną napięcia skrzyżowawszy na plecach ramiona.
— Chciałem pomówić z panią! — powiedział
— Ze mną? — spytała pani Cathcart żartobliwie. — Nie, napewne nie ze mną.
Uśmiech jej dotyczył zarówno córki, jak i Gilberta. Z jakiegoś powodu, którego w tej chwili nie mógł ująć jasno, uczuł się nieswojo.
— Tak, miałem zamiar pomówić z panią! — oświadczył. — Nie jest to chyba dziwne w tych dniach właśnie.
Roześmiał się.
Podniosła ostrzegawczo palec.
— Nie troszcz się pan, proszę zgoła przygotowaniami. Zostaw wszystko mnie, a przekonasz się pan, że nie będzie powodu do niezadowolenia.
— Nie o to idzie... — powiedział żywo. — Jest to coś... coś... co...
Zawahał się. Chciał jej uprzytomnić całą wagę sprawy, która mu leżała na sercu. Ale właśnie w chwili, gdy zbliżyła się kwestja rozmowy, doznał mglistego poczucia, że położenie jego jest nader trudne. Jakże mógł tej kobiecie, która go otaczała zawsze serdecznością dać do poznania, że przypisuje jej motywy, nie przynoszące zgoła zaszczytu sercu, ni rozumowi. Jakże mógł ubóstwo swoje przekładać kobiecie, która nie raz, ale sto razy oświadczyła mu, że jego przyszłość, rokująca świetne nadzieje, oraz stosunki majątkowe stanowią jedyną trudność w osiągnięciu tego, co uważała za idealne małżeństwo z miłości.
— Chciałabym niemal, byś pan był biednym, Gilbercie!! — mawiała często. — Bogactwo jest zdaniem mojem, strasznem niebezpieczeństwem dla dwojga młodych, jak pan i Edyta.
Nieraz już wyrażała tę obawę z powodu bogactwa jego. A mimoto, skutkiem rzuconego przelotnie słowa Leslie Frankforta zwątpił w czystość jej motywów! Z coraz to większem podrażnieniem wspomniał, że właśnie sama pani Cathcart doprowadziła do skutku ten związek. Człowiek o prostackim sposobie myślenia, mógłby był nawet idąc dalej, przypuścić, że rzuciła mu córkę w ramiona. Po rozwadze, przyznał, że było dość powodów na uzasadnienie obaw przyjaciela. Ale patrząc na tę wysoką, wykwintną kobietę uczuł wstyd, że wogóle zwrócił uwagę na tę podejrzliwą wzmiankę.
— Czy mogę prosić o kwadrans rozmowy... — urwał, chciał powiedzieć „przed kolacją“ ale przyszło mu na myśl, że może to nastąpić lepiej nawet jeszcze, potem, przeto zakończył — ...po kolacji?
— Z przyjemnością! — uśmiechnęła się. — Cóż mi pan masz do powiedzenia? Musi wyspowiadać się z pewnych nieregularności młodzieńczych?
Ściągnąwszy zlekka usta potrząsnął głową.
— Proszę być pewną — rzekł — iż napewno nie opowiadałbym o tem pani nigdy.
— A więc pomówimy po kolacji! — zgodziła się. — Będzie tu dziś mnóstwo osób. Nie wiem, doprawdy, jak podołać robocie. Wy, narzeczeni — dotknęła z wyrzutem jego ramienia wachlarzem — pojęcia nie macie jakie wprowadzacie zamieszanie w domowe życie nieszczęsnych, przyszłych rodzin waszych.
Edyta stała z boku w tej samej jeszcze postawie, jaką przybrała w chwili gdy Gilbert puścił jej dłoń i śledziła z zaciekawieniem tak rzeczy, nie biorące w tem udziału. Tak oddziaływała zawsze obecność pani Cathcart na córkę, co Gilbert zauważył ze sto już razy ze zdziwieniem. Nie zostawała usuwaną w cień, albo ignoowaną. Zdawało się raczej, że wejście na scenę nowej aktorki, powoduje odejście tej, która przedtem grała rolę główną, wyobrażał sobie, iż Edyta czeka w kulisach na słowo, które ją uczyni z powrotem osobą działającą z słowem tem zawsze było odejście matki.
— Zjawi się tu dzisiaj sporo bardzo miłych ludzi, Gilbercie! — powiedziała pani Cathcart, spoglądając na listę, trzymaną w ręku. — Niektórych nie znasz pan jeszcze, a są i tacy, których poznać radziłabym bardzo. Jestem pewna, że ci się spodoba niezmiernie nasz, kochany doktor Cassylio...
Dosłyszała stłumiony okrzyk i spojrzała ostro.
Ale Gilbert opanował już wyraz twarzy swojej, która stała się maską nic nie mówiącą. Edyta obserwowała tę maskę, zdziwiona wielce.
— Co panu jest?
— Nic! — odparł niedbale. — Mówiła pani o gościach swoich, nieprawdaż?
— Chciałam powiedzieć, że musisz pan poznać doktora Barelay-Seymoura... to człowiek niezmiernie miły. Sądzę, że nie znasz go pan jeszcze?
Gilbert potrząsnął głową.
— Tedy trzeba to dogonić! — oświadczyła. — Jest on drogim przyjacielem moim. Nie mam zresztą zgoła pojęcia z jakiego powodu praktykuje w Leeds, zamiast prowadzić klinikę przy Harleystreet. Postępowanie mężczyzn jest zgoła niepojęte... Następnie przybędą jeszcze — przeczytała szereg nazwisk, znanych po części Gilbertowi. — Któraż to godzina? — spytała nagle.
Gilbert spojrzał na zegarek.
— Trzy kwadranse na ósmą?
— Ach, muszę już iść. Zaraz po kolacji pomówię z panem.
Ale doszedłszy do drzwi obróciła się raz jeszcze z wahaniem.
— A może wolno przypuścić, że zmienisz ten swój dziwny plan? — spytała wyczekująco.
Gilbert odzyskał już spokój.
— Nie wiem jaki dziwny plan ma pani na myśli?
— Plan spędzenia miesięcy miodowych w mieście! — odparła.
— Myślę, że należałoby to zostawić Gilbertowi! — wmieszała się Edyta poraz pierwszy, a matka rzuciła jej ostre spojrzenie.
— W tym razie, droga moja — powiedziała lodowato — idzie o sprawę, która obchodzi więcej mnie, niż ciebie.
Gilbert pospieszył ochronić narzeczoną przed burzą. Pani Cathcart wpadała łatwo w gniew, a chociaż Gilbert nigdy nie uczuł jej ostrego języka, żywił podejrzenie, iż przyszła żona nieraz już była jego ofiarą.
— Jest rzeczą niezbędną, bym w czasie przez panią oznaczonym przebywał w mieście! — powiedział. — Prosiłem nawet dlatego...
— O odłożenie ślubu? Mój drogi chłopcze, jest to wprost niemożliwe. Prośba ta zresztą nie była pomyślana serjo — wszak prawda?
Uśmiechnęła się doń tak słodko, jak tylko pozwalał na to nurtujący ją gniew.
— Myślę, że przeciwnie... — powiedział niepewnie.
Nie rzekłszy już słowa, czekał, by się za nią drzwi zamknęły, potem zaś powiedział żywo, zwrócony do narzeczonej.
— Edyto! Proszę cię o przysługę!
— O przysługę? — spytała zdziwiona.
— Tak, najdroższa. Muszę odejść niezwłocznie. Znajdź, proszę jakieś usprawiedliwienie wobec matki. Właśnie przypomniałem sobie sprawę niezmiernie ważną, o której nie myślałem w chwili, gdy...
Mówił z wahaniem, nie przywykły do kłamstwa.
— Odejść? — spytała zaskoczona raczej, niż rozczarowana, co stwierdził w zrozumiałem podrażnieniu. — Nie możesz odejść teraz! — powiedziała, a lękliwy wyraz wystąpił w jej oczach. Goście zjeżdżają już właśnie.
Istotnie z miejsca, gdzie siedział, zauważył trzy auta dwusiedzeniowe, które jednocześnie niemal zajechały przed dom.
— Muszę odejść! — rzekł z rozpaczą. — Czy możesz mnie którędy wypuścić? — Nie chciałbym spotkać się z tymi ludźmi. Mam ważne powody.
Zawahawszy się na moment, spytała:
— Gdzie masz kapelusz i płaszcz?
— W kurytarzu... Masz jeszcze dość czasu... — powiedział.
Wpadła do kurytarza i wróciwszy z rzeczami, poprowadziła go przez salon, do przeciwległych drzwi, wchodzących do małej bibljoteczki. Było stamtąd wyjście do garażu i na ulicę po tylnej stronie domu.
Zmieszana patrzyła za wielką, oddalającą się spiesznie postacią. Gdy już zniknął z oczu, zamknęła drzwi bibljoteki i znalazła się w salonie w sam raz po to, by spotkać się z matką.
— Gdzie Gilbert? — spytała pani Carthcart.
— Poszedł! — powiedziała Edyta.
— Poszedł?
Skinęła powoli głową.
— Przypomniał sobie coś bardzo ważnego, tak, że musiał wracać do domu.
— Ale wróci, oczywiście?
— Nie przypuszczam tego, mamo! — oświadczyła spokojnie. — Mam wrażenie, że to sprawa bardzo pilna.
— Nonsens! — Wykrzyknęła, tupiąc. — Ludzie, których sprosiłam umyślnie, by go poznali są już w komplecie. To haniebne.
— Ależ mamo...
— Na miłość boską, daj pokój z tem „ależ mamo!“ — zawołała.
Były same, gdyż goście zebrali się w salonie większym, tak że pani Corthcort nie miała powodu stłumić uczuć swoich.
— Tyś go wyprawiła, nieprawdaż? — spytała. — Jemu czynić wyrzutu nie mogę. Jakże możesz przywiązać do siebie człowieka, traktując go niby handlarza jarzyn, proszącego o zamówienie.
Dziewczyna słuchała z rezygnacją, nie podnosząc oczu od dywanu.
— Robię co mogę! — rzekła cicho.
— Źle robisz, całkiem źle. Podjęłam ogromny wysiłek, by ci dać jednego z najbogatszych młodych ludzi Londynu, ty zaś mogłabyś przynajmniej zdobyć się na okazanie, że obecność jego jest ci miłą. Gdyby był djabłem we własnej osobie nie mogłabyś objawiać większej odrazy, gdy jesteście razem, a także głębszego zadowolenia, gdy odejdzie.
— Mamo! — szepnęła Edyta z oczyma pełnemi łez.
— Daj pokój, proszę cię, z tem wiekuistem mamo! — powiedziała z naciskiem. — Kaprysy twoje i uprzedzenia wpędzą mnie do grobu! Czegóż chcesz właściwie? Co ci mam dać jeszcze?
W desperackiem podrażnieniu wyciągnęła ramiona.
— Nie chcę wychodzić za mąż! — powiedziała dziewczyna cicho. — Ojciec nie zmuszałby mnie nigdy do małżeństwa.
Śmiałe to były słowa i przekroczyły o wiele to na co się zdobywała Edyta podczas scen z matką. Ale w czasach ostatnich nabrała odwagi. Rozpacz, która ją zrazu ogłuszyła, przeistoczyła się we wściekłość. Płomień oburzenia zatlił w jej duszy, a chociaż przejawy tego, wzrastającego rozgoryczenia były rzadkie i dzieliły je znaczne okresy czasu, z każdym wybuchem nabierała odwagi.
— Ojciec? — parskała pani Cathcart, blada z pasji. — Przypominasz mi ojca? To był głupiec! Głupiec! — Słowa te wyrzuciła z sykiem niemal. — Zrujnował mnie i ciebie, gdyż nie miał tyle zdrowego rozsądku, by utrzymać odziedziczony majątek. Przez lat dwadzieścia uważałam go za wcielenie mądrości, dobroci uduchowienia, a on zdołał w ciągu tego czasu roztrwonić mienie na przeróżnych głupich spekulacjach, wodzony za nos przez szubrawych rycerzy przemysłu. On by cię nie zmuszał? — roześmiała się gorzko. — Oczywiście, zezwoliłby ci wyjść za szofera, o ile by go wybrało serce twoje. Był wcieleniem dobrodusznego niedołęstwa i niezaradności. Nienawidzę ojca twego!
Zimny blask szeroko rozwartych niebieskich jej oczu świadczył tak wyraźnie o nienawiści, że dziewczyna zadrżała.
— Nienawidzę go na nowo za każdym razem gdy muszę traktować z podejrzanym meklerem, by skorzystać z jego doświadczenia giełdowego, nienawidzę za każdą oszczędność, jaką muszę znosić, nienawidzę ponownie, gdy nadpływają szczupłe dywidendy moje, ja zaś widzę, jak je pochłaniają następstwa głupoty jego. Strzeż się, bym i ciebie także nie znienawidziła! — dodała, wskazując ostrzegawczo na córkę.
Edyta skuliła się pod nawałem tych słów, ale urąganie zmarłemu ojcu przepełniły ją uczuciem, które niweczyło strach przed skutkami dalszych jeszcze wybuchów gniewu matki.
Stojąc wyprostowana, patrzyła matce prosto w oczy. Twarz miała bladą, a podbródek zadarty spornie w górę.
— Mów o mnie, matko co chcesz! — powiedziała spokojnie. — Ale ojca mego hańbić nie pozwolę. Uczyniłam wszystko, co chciałaś i jestem gotowa wyjść za człowieka, którego cenię jako sympatycznego i miłego, który jednak jest mi równie obojętny, jak pierwszy lepszy przechodzień w ulicy. Składam ci matko tę ofiarę. Nie żądaj jednak, bym porzuciła wiarę w tego, którego wspomnienie stanowi całą wartość mego życia.
Pani Cathcart miałaby była dużo do powiedzenia na to, ale przeszkodziło jej wejście służącego.
Przez chwilę stały naprzeciw siebie matka i córka bez słowa. Potem pani Cathcart obróciła się na pięcie i wyszła.
Edyta, zaczekawszy jeszcze trochę, udała się do bibljoteki, przez którą wybiegł Gilbert, zamknęła za sobą drzwi i zaświeciła, gdyż mrok zapadł. Drżąc całem ciałem dała upust stłumionym uczuciom. Radaby była płakać z gniewnego oburzenia. Po raz pierwszy w życiu sięgnęła spojrzeniem w głąb serca matki. Gromadzone latami rozgoryczenie wyładowało się wbrew wyrachowaniu. Objawiła nienawiść, która drążyła przez cały czas jej duszę, a wybuch ten oświetlił jaskrawo nie wiedzącej o niczem dziewczynie stosunek rodziców do siebie.
Edyta domyślała się wprawdzie, że nie żywią dla siebie gorącego uczucia, ale na podstawie doświadczenia zaczerpniętego w ich sferze towarzyskiej wiedziała, że chłodny dystans męża i żony nie jest rzeczą zgoła dziwną. Znała mnóstwo małżeństw tego rodzaju, które łączyły jeno związki przyjaźni i uważała to za zupełnie normalne. Oburzało ją, wprawdzie do głębi, że tak jest i jako dziecko jeszcze wyczuwała, iż coś tutaj nie w porządku, ale właśnie te doświadczenia pogodziły ją z myślą poślubienia Gilberta. Życie z nim nie mogło być chyba gorsze, a nawet zapewne przyjemniejsze od tego, jakie wiodła w zetknięciu z ludźmi, spotykanymi codziennie.
Ale gwałtowny wybuch matki uświadomił jej nagle czego brakowało w tem małżeństwie, wiedziała teraz dlaczego ojciec dawniej pogodny, miły, pochopny do serdecznego śmiechu i pełen zaufania, przemienił się nagle w milczącego, ponurego człowieka, będącego jeno cieniem własnym, którego złamaną postać zachowała w pamięci.
Droga jej życia przybrała w tej chwili inny kierunek, a widok niespodziany rozwarł się przed nią. Uczyniło ją to bardziej spokojną i pewniejszą siebie. W ciągu tych niewielu minut skupienia myśli, podczas, gdy stała w półmrocznej bibljotece, patrząc przez okratowane szyby na brzydkie ulice, ciągnące się poza podwórzem, brukowanem cegłami, przechodziła jeden z owych wielkich wewnętrznych przewrotów, jakie zdarzają się czasem u ludzi.
W mgnieniu oka uzyskała odmienny pogląd na rzeczy i nowy miernik dla współludzi. Rozwinął się w niej inny duch, a mały pokoik był świadkiem potężnego oburzenia na tradycyjne zapatrywanie.
Dziwił ją samą spokój, z jakim wróciła do salonu, by się zmieszać z tłumem gości. Zauważyła z przerażeniem, że patrzy na matkę obojętnie, jak na osobę obcą zupełnie. Pani Cathcart spostrzegła to opanowanie się Edyty i doznała lekkiego przygnębienia.
W nadziei, że ją wprawi w zakłopotanie, zwróciła się do niej nagle i osłupiała widząc z jaką pewnością siebie dziewczyna wytrzymuje jej spojrzenie, oraz chłodny sposób czynienia zarzutów przeciw pozycjom matki.
Była to nowość dla władnej kobiety. Dziewczyna mogła być zresztą w złym humorze, ale przejawiała to hardością, niezwykłą dotąd.
Nie było znać gniewu ni urazy, a także ani śladu łez. Doświadczone oczy pani Cathart odkryłyby to zaraz. Była zdumiona wielce i czuła pewien niepokój. Przyznawała w myśli, że posunęła się za daleko i postanowiła zawrócić, co było lepsze niż pozwolić wyrastać rozdźwiękowi. Chciała tylko upokorzyć córkę.
Będąc dobrą taktyczką, w pierwszej linji umyśliła nie upierać się przy stanowisku wrogiem, ale odzyskać „stan przedwojenny“. Dotknęło ją niemile, gdy spostrzegła, że i ta możliwość przepadła na zawsze.
Jeśli miała nadzieję, że zebranie wieczorne zakłopota ją i zawróci pod jej skrzydła, to bardzo szybko przekonała się, iż tak nie jest. Ku wielkiemu jej zdziwieniu rozmawiała Edyta, jak nigdy przedtem, o małżeństwie swojem, bez zmieszania, bez zająknienia chłodno, rozsądnie i płynnie.
Pod koniec wieczoru opanowała Edytę polę, podczas, gdy matka zepchnięta została na stanowisko podrzędne.
Pani Cathcart zaczekała, aż do chwili odejścia ostatniego z gości, potem przeszła do małego saloniku, by pomówić z Edytą, która stojąc pod kominkiem patrzyła zadumana na arkusz papieru, leżący na gzymsie.
— Cóż cię to tak bardzo interesuje, moja droga?
Edyta wzięła arkusz i złożyła go powoli.
— Nic szczególnego! — powiedziała. Ten doktor Cassylis to człowiek zabawny.
— To człowiek niezwykle zdolny! — odparła matka surowo.
Darzyła lekarzy zaufaniem bezwzględnem, składając im trybut hołdu, przysługujący zazwyczaj tylko istotom nadziemskim.
— Naprawdę? — powiedziała dziewczyna chłodno. — Chętnie w to wierzę, ale dlaczego w takim razie praktykuje w Leeds?
— Edyto, co słyszę! Wychodzisz nareszcie ze swej skorupy ślimaczej! — powiedziała matka, darząc ją serdecznym uśmiechem uznania. — Nie zauważyłam dotąd, by cię tak żywo interesowali ludzie z towarzystwa.
— Od tej pory będę się więcej zajmować ludźmi, — odparła niedbale — przez ciąg całego życia brakowało mi tyle...
— Zdaje mi się, że jesteś trochę bezwzględna! — powiedziała matka, z trudem hamując gniew. — Jesteś wprost niewdzięczna. Myślę, że przyczyną tych wszystkich głupstw jest nie-właściwe ujęcie tego, coś powiedziała.
Edyta nie dała odpowiedzi.
— Mam ochotę położyć się! — rzekła po chwili.
— Skoro już raz zaczęłaś sobie formułować pogląd na ludzi, — ozwała się pani Cathcart z podejrzanym spokojem — może zechcesz wytłumaczyć zachowanie się twego narzeczonego. Doktor Cassylis chciał bardzo poznać go.
— Nie mogę ci, mamo, wytłumaczyć niczego! — odparła dziewczyna.
Edyta, stojąca już niemal pod drzwiami, uczyniła zwrot lekki, mówiąc do matki przez ramię, ze spokojem i naciskiem.
— Mamo! Chcę ci coś wyjawić. Oto, jeśli raz jeszcze przyjdzie do takiego starcia i jeśli znowu srogość twa dotknie mnie, napiszę do Gilberta, zawiadamiając go, że zrywam zaręczyny.
— Czyś szalona? — wyrzuciła matka.
— Nie, tylko zmęczona, — odparła — zmęczona różnemi rzeczami.
Pani Cathcart mogłaby dużo na to odpowiedzieć, ale spóźniony już nieco spryt nakazał jej trzymać język za zębami, aż do chwili, kiedy drzwi za córką zapadły. Potem, mimo bardzo późnej pory wezwała kucharkę i przez pół godziny kłóciła się z nią gniewnie z powodu zepsutego na nic voal-au went.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.