Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Mastodont i ognik.

Kula Bearwardena trafiła potwora w przednią łopatkę, Ayrault ranił go cokolwiek niżej. Kule były wybuchowe, każda z nich utworzyła ogromny otwór w cielsku zwierzęcia, a krwawe kawały mięsa rozpadły się po ziemi. Zwierz rzucił się pomiędzy drzewa; ryk straszny i łomot padających drzew wskazywały jego drogę; przed tem jednak Bearwarden raz jeszcze strzelił, ale chybił go, a kula zerwała tylko wierzchołek jakiegoś drzewa.
— Ścigajmy go! — zawołał Ayrault, popychając tratwę ku brzegowi.
— W pogoń, w pogoń! — wołali jego towarzysze, z pośpiechem wyskakując na brzeg.
Dzięki kauczukowym butom i ubraniu przysposobionemu galwanicznie, podróżni mogli równie swobodnie jak na ziemi się poruszać, nie czując zwiększonego ciężaru ciała.
W około nich, w obrębie dwudziestu kilku stóp, którędy przeszedł mastodont, ziemia była zdeptana i roślinność zbita. Idąc śladem zwierza, weszli w las; tu ciemności panowały prawie zupełne; zaledwie z trudnością przebijające się przez gałęzie światło dzienne dawało jakby o zmroku, możność oryentowania się wśród drogi.
Mnóstwo ptaków o szarem upierzeniu, przebudzone nagle, wydawały dziwne głosy przypominające syczenie gadów; głowy ich też i szyje podobne były do jaszczurczych; należało się też domyślać, że i te równie, jak brodzące, spotkane nad wodą, miały dzioby zbrojne w zęby, kto wie nawet czy nie jadowite.
— Jedynemi tworami wyższego ustroju, które tu spotkaliśmy, — rzekł Ayrault — są kwiaty i robaczki świecące; większa część ptaków, zwierząt i płazów jest wstrętną.
Postępując dalej, widzieli ślady krwi, która już zwabiła tysiące wężów i ptaków drapieżnych; wszystko to uciekało za ich zbliżeniem.
— Nie mogę pojąć — rzekł doktór, — co mogło właściwie zmusić do ucieczki tego potwora, widocznem bowiem było, że przybył nad brzeg wody wcale nie spragniony, do wody nie schylił się nawet, a natomiast wyglądał jak gdyby węszył nieprzyjaciela. Taki olbrzym, przed którym wszystko drży i ucieka, musiał się zlęknąć chyba jakiego wybuchu albo trzęsienia ziemi.
— Okolica jest zupełnie płaską w tem miejscu, wybuch tedy jest niepodobieństwem, — odparł Ayrault.
— A zresztą po wczorajszym wybuchu wulkany nawet nie posiadają obecnie dość pary, aby wytworzyć nowy — dorzucił Bearwarden.
Krwawe ślady, coraz świeższe i obfitsze, zapowiadały bliskość upolowanego zwierza, nagle zwróciły się na prawo, zmierzając znów ku wodzie. Cokolwiek dalej, nowy zwrót, a dalej jeszcze, ziemia zupełnie ogołocona z roślinności, zbita, skopana, powyrywana miejscami i ogromna masa krwi jeszcze gorącej, wszystko świadczyło, że to miejsce przed chwilą, było polem strasznej, śmiertelnej walki pomiędzy zapaśnikami jednakowych sił i zajadłości.
Oglądając się w około, spostrzegli coś podobnego do pnia drzewa, mającego średnicy cztery stopy, a sześć stóp wysokości. Zbliżywszy się, poznali, że to była jedna z nóg przednich mastodonta, odcięta równo jakby nożem powyżej kostki i jeszcze gorąca.
Cokolwiek dalej znaleźli ogromną trąbę pocięta w plasterki, a obok niej leżał nieszczęsny zwierz, pasujący się ze śmiercią, w ostatnich konwulsyach konania; wszystkie cztery nogi miał odcięte, trzy z nich znikły.
Ayrault nie mogąc znieść widoku męczarni, wpakował mu kulę wybuchową w czoło, co go nareszcie dobiło.
Trzej myśliwi obejrzeli uważnie miejsce pobojowiska.
Największy i najsilniejszy zwierz, jakiego po raz pierwszy w życiu widzieli, leżał martwy; śmierć jego nie była spowodowaną przez ukąszenie jakiejś jadowitej gadziny, lub przez jakąś truciznę, ale przez rany mechanicznie zadane, przy których te, co były wynikiem kul wybuchowych, równały się drobnostce.
— Chciałbym zobaczyć zwierzę, co to zrobiło, ciekawy jestem, jak ono wygląda, — rzekł Cortlandt, — chociaż prócz kuli dynamitowej nie znam środka, któryby nas przed nim mógł obronić.
— Dziwna rzecz, dla czego pokonawszy nieprzyjaciela, nie pozostał na miejscu, aby go pożreć; trzeba chyba przypuścić, że nie jest zwierzęciem mięsożernem i miał inne jakieś pobudki do zadania mu śmierci, albo też ukazanie się nasze spłoszyło go, co jednak nie wydaje mi się prawdopodobnem, gdyż posiadając taką siłę, niczego i nikogo obawiać się nie potrzebuje. Odcięte nogi znikły gdzieś bez śladu. Być może, dały się łatwiej unieść lub zatoczyć daleko; mówią, że nogi słonia są prawdziwym dla smakoszów przysmakiem.
— Ależ prezesie, mówisz w taki sposób, jakbyś sądził, że sprawcami tego jest człowiek! — zawołał Cortland. — Goliat, o którym mówi Pismo-Święte, byłby słabym dzieciakiem w porównaniu z olbrzymem, zdolnym do spełnienia tego, co się tu stało. Zdaje mi się, że prędzej musi to być jakiś potwór, posiadający uzębienie, o jakiem nie możemy mieć pojęcia.
— A gdzież tu widzisz jakiekolwiek ślady zębów? Ta noga została ściętą za jednym zamachem. Zresztą nie widzę, dla czegoby tu żyć nie mógł człowiek? Wszak dowiedziono, że istniał na ziemi, poczas gdy przechodziła epokę węglową.
— Nie będziemy się sprzeczali dla zupełnego braku dowodów, — zakończył Cortlandt.
— Tymczasem panowie, — rzekł Ayrault, — wyjmijmy i upieczmy serce, inaczej zdobycz nasza może być pożartą przez nieproszonych przybyszów.
Podczas gdy Ayrault i Bearwarden z trudnością wydobywali serce mastodonta, Cortlandt starał się otworzyć jego paszczę i obejrzeć uzębienie.
— Wnosząc po stoczkowatych naroślach na zębach trzonowych, zwierz ten należy prędzej do rodziny mastodontów, aniżeli mamutów.
Gdy wyjęto olbrzymie serce, Bearwarden pokrajał je w plastry i ponasadzał na patyczki, przez ten czas Ayrault rozpalił ogień.
Węże w tak wielkiej ilości pełzały, znęcone trupem mastodonta, że literalnie pokrywały ziemię i drwa zebrane. Ayrault strzelać do nich musiał, aby je odpędzić, w górze zaczęły się też zbierać ptaki drapieżne.
Kiedy pieczyste było już gotowe, podróżni otoczyli się podwójnym rzędem drutów magnetycznych i z wielkim apetytem, podnieconym długą przechadzką i wrażeniami polowania, spożyli to zaimprowizowane śniadanie.
Niekiedy wąż odważniejszy wsunąć probował głowę pomiędzy druty, ale natychmiast padał nieżywy, jeśli spiął się na nie, za krótką chwilę spalony opadał już jako popiół na ziemię.
— Gdyby nam innej zabrakło zwierzyny, moglibyśmy tu mieć pod dostatkiem węży smażonych, — powiedział Ayrault, patrząc na stosy pozbawionych życia płazów po za drutami.
Wszyscy śmiać się zaczęli, a Bearwarden, wyjąwszy z kieszeni flaszkę z wódką, napił się i podał ją towarzyszom, mówiąc:
— No, no, podjedliśmy sobie nieźle, a jest nadzieja, że zająwszy się trochę rybołóstwem, będziemy świetne mogli sobie przygotowywać obiady. Tak naprzykład: na pierwsze danie grzechotnik z sosem, potem pieczeń z mastodonta, zupa z żółwia, a prócz tego mnóstwo skorupiaków, w które muszą obfitować wybrzeża morskie. Gotowiśmy tak się tu aklimatyzować, że nam się wrócić nie zechce na ziemię.
— Skoro zbytecznej zaczniemy nabierać tuszy przy tak znakomitem odżywianiu, pospieszymy z powrotem, dopóki jeszcze zdołamy przecisnąć się przez drzwiczki naszego mieszkania na statku.
Śmiejąc się i żartując, zapomnieli, że na Jowiszu dni są krótsze, niż na ziemi, gdy wtem rozpoczynający się śpiew kwiatów ostrzegł ich o zbliżającej się nocy; równocześnie ogniki zaczęły połyskiwać wśród zmroku.
— A mój Boże, — zawołał Cortlandt; — jakże tu prędko czas mija; urządziliśmy polowanie, żeby posilić się rano, a tu już noc zapada!
Z pośpiechem zabrali ze sobą jeszcze parę kawałków mięsa z zabitego mastodonta, zdjęli druty magnetyczne i zwrócili się tą samą drogą, którą przyszli. Grube ich buty na kauczukowych podeszwach chroniły ich od wszystkich ukąszeń mniejszych wężów, większe zaś zajęte były pożeraniem zabitego zwierza, postępowali tedy spokojnie, depcząc bezkarnie wszelkiego rodzaju gadziny.
Gdy przybyli już nad wodę i wsiąść mieli na swoją tratwę, ogromny boa-dusiciel, którego nie zauważyli, biorąc go za gałąź drzewa, na którem siedział, rzucił się na Cortlandta, owinął mu się o rękę i powalił go na ziemię. Bearwarden i Ayrault chwycili za myśliwskie noże i rzucili się na potwora z taką siłą, że ustąpił z miejsca, wlokąc za sobą długą fosforyczną smugę.
— Czy jesteś raniony? — pytał Bearwarden, podnosząc towarzysza,
— Wcale nie, co mnie niesłychanie dziwi, — odrzekł Cortlandt.
Ciężar tego węża byłby ogromny na ziemi, tem cięższym tutaj być musi.
Po omacku dotarli do swego statku, a gdy znaleźli się na nim, opuściwszy zarośla, zastali już wielkie światło, przy którem łatwo nader im było płynąć z powrotem. Siedząc lub leżąc na skrzyżowanych kłodach, patrzyli teraz na niebo. Wielka-Niedźwiedzica i gwiazda polarna znajdowały się na tem samem miejscu, jak gdy są obserwowane z ziemi; również i inne konstelacye i droga mleczna zdawały się być zupełnie w tej samej pozycyi, pomimo przebytych 380 milionów mil, w tej chwili więc ogrom wszechświata przedstawił się im w całej swej niezmiernej przestrzeni.
Teraz spojrzawszy przed siebie, zauważyli coraz większą ilość błędnych ogników, niektóre z tych kul jaśniejących błądziły w powietrzu, zbliżając się do nich, inne spuszczały się aż do powierzchni wody, poczem szybko wznosiły się w powietrze i nikły w przestworzu, zawsze trzymając się linii prostej.
— Jakie to ładne! — zawołał Cortlandt, podczas gdy wszyscy trzej przyglądali się zjawisku; — trzeba przyznać, że jak na ciała powstające z wyziewów błotnistych, świetnie utrzymują się w powietrzu.
W tej chwili jedna z jaśniejących kul usiadła tuż obok tratwy na wodzie. Światło, jakie wydawała z siebie, błyszczało silniej, niż wszystkich innych spotykanych do tej chwili; miała blisko trzy stopy średnicy i widzieć ją można było zdaleka. Duża ryba zbliżyła się do niej, płynąc po powierzchni wody, zaledwie dotknąła się ognistej kuli, głośny plusk wody dał się słyszeć, ryba przewrócona, prawdopodobnie już nie żywa, popłynęła za kulą, jak gdyby przez nią ciągniona.
Chwilami po sześć lub więcej tych kul pokazywało się w górze, wznosząc się i opadając ku ziemi, w pierwszym razie światło ich zwiększało się, w drugim zmniejszało.
We dwie godziny po zachodzie słońca, o północy podług godzin Jowisza, znużeni podróżni zasnęli na swej tratwie; w godzinę później Cortlandt’a zbudził ogromny ciężar, przygniatający mu piersi. Zerwawszy się, zobaczył wielkiego nietoperza, o białym zupełnie pysku, oddalonym zaledwie o parę cali od jego twarzy. Skrzydła rozłożone potwora mogły mieć ośm stóp; ostre szpony zatapiał w ciało śpiącego; porwał więc za gardło nieproszonego gościa i zaczął się z nim pasować; rozbudzeni towarzysze pospieszyli mu na pomoc w samą porę, gdyż zsunąwszy się na brzeg tratwy, tylko co nie znalazł się w wodzie. Chwilę później nietoperz, przebity nożem myśliwskim Bearwardena, konał.
— Jak widzę, miałem do czynienia z wampirem; te przeklęte potwory mnie sobie widać obrały za ofiarę, od tej chwili nie pozwolę sobie zasypiać w nocy.
Do wschodu słońca brakowało jeszcze z półtory godziny; podróżni postanowili czuwać do rana, zepchnęli w wodę zabitego nietoperza, którego trupa natychmiast rozerwały i pożarły ryby.
Powietrze ochłodziło się i wszystko, co żyło, zdawało się teraz pogrążone we śnie; cisza zupełna zapanowała wokoło.
Cortlandt podał towarzyszom pigułki chinowe; zażyli, obawiając się malaryi, której prawdopodobnie mogły ich nabawić wyziewy błotniste, poczem położywszy się na tratwie, zatopili wzrok w firmamencie; najwspanialej teraz przedstawił im się Saturn. W takiej względnie bliskości, jak się obecnie znajdował, przedstawiał się niby ogromna kula, a pierścienie, otaczające go ciemnym pasem, zwiększyły jeszcze jego blask i objętość.
Z pierwszym brzaskiem dnia, kule ogniste spadły na powierzchnię wody, pogasiły swe światło i znikły w głębi.
Słońce ukazało się, z niesłychaną szybkością wybiegło wysoko, świecąc jasno i równo jak na ziemi pod równikiem i malując niebo najcudniejszemi barwami. Bieg wody wyniósł ich z cieni nadbrzeżnych i brzegów błotnistych; znajdowali się teraz w okolicy otwartej, otoczonej wzgórzami. Przybyli do brzegu, wysiedli i dzięki wczorajszemu polowaniu, zjedli doskonałe śniadanie.
Podczas gdy myli noże w wodzie, spostrzegli dużą, płaską meduzę w miejscu dość płytkiem. Była tak przezroczystą, że przez jej ciało można było widzieć piasek na dnie rzeki.
Ponieważ zdawała się być uśpioną, Bearwarden dotknął jej pręcikiem. Meduza skurczyła się, a stając się kulistą, wypłynęła na powierzchnię, potem zwolna wzniosła się do góry, a pomimo jasności słonecznej wydała z siebie lekki blask.
— Ach, — zawołał Bearwarden — wszak to jeden z naszych błędnych ogników; ciekawy jestem, co teraz zrobi. Nie pojmuję doprawdy, jakim sposobem utrzymuje się w powietrzu, nie mając nie tylko skrzydeł, ale nawet śladu jakichkolwiek nóg; jeżeli przecież mogła zanurzyć się w wodzie i tym sposobem rozepchnąć ją na objętość swego ciała, musi mieć przynajmniej tyle, co woda ciężkości.
Meduza wisiała w powietrzu, wreszcie znalazłszy się prosto ponad nimi, zaczęła się spuszczać.
— Usuńcie się! — zawołał Bearwarden, odskakując w bok, — niechciałbym, aby spadła na mnie.
Zaledwie zdołali odskoczyć, obrzydliwa masa spuściła się ku dołowi w miejsce, przez nich opuszczone, a nie dotykając ziemi, pchnięta wiatrem posunęła się o kilka kroków dalej, tu leżał zwinięty duży czarny wąż, gdy meduza zrównała się z nim w swym leniwym locie, spuściła się nagle i pochwyciła węża w pół ciała, wąż zasyczał, skurczył się i zwisnął nieżywy. Meduza nie połknęła swej zdobyczy, tylko uniosła ją w powietrze, czarne ciało węża wisiało z pod kuli niby dwa kawały liny.
— Nasz błędny ognik o wiele ładniejszy jest w nocy, niż we dnie, wartoby dalej posunąć nasze studya, — rzekł Bearwarden.
— W jaki sposób? — zapytał Cortlandt.
— Masz fuzyę nabitą; strzel! zobaczymy, co z tego wyniknie.
Cortland zmierzył celnie i pociągnął za cyngiel. Większa część meduzy, wraz z wężem pomknęła w powietrze, ale kilka funtów jej ciała spadło na ziemię, z tego część jakaś pozostała na miejscu, drobne natomiast kawałki, przyjmując formę kulistą, wzniosły się zaraz w powietrze.
— Nie można zabić tego, co jest tylko zbiorem pierwiastków, — rzekł Cortlandt. — Każda z tych cząstek utworzyła nowy organizm. Dowodzi to, że w życiu i w jego rozwoju są jeszcze nieodgadnione tajemnice.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.