Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Niagara na Jowiszu.

Po czterech dniach, kiedy minęli łańcuch gór wysokich na 32,000 stóp nad powierzchnią morza, następnie kilka mil równiny, przybyli nad wielki kanał morski, szeroki na 30 mil przy samem ujściu, który zwężał się w formie korka, a następnie wcinając się w wnętrze ziemi, dochodził do 100 mil szerokości. Nawet przez lunetę, która w połączeniu z nadzwyczajną przezroczystością powietrza, pozwalała widzieć na 500 mil odległości, nie mogli dojrzeć, gdzie się on kończył.
W dość płytkiej nadbrzeżnej wodzie i na wysepkach, wystających zaledwie kilka stóp nad powierzchnią, dojrzeli mnóstwo zwierząt ziemno-wodnych i potworów morskich. Wielu z nich było uosobieniem żywem olbrzymich jaszczurów przedpotopowych, których szkielety są zachowane po muzeach.
Ogromne węże, długie na ośmdziesiąt stóp, wygrzewały się na słońcu zwinięte w koło, niekiedy podnosiły głowy najmniej na dwanaście stóp od ziemi.
— Człowiek taki, jakim jest w swym naturalnym rozwoju ciała, niedługo mógłby pożyć, sąsiadując z podobnemi potworami — rzekł Cortlandt. — Czytałem w którejś książce Bucklandt’a żart tej treści: Przedpotopowy potwór występuje jako prelegent, a wziąwszy do ręki ludzką czaszkę, przemawia w te słowa: „Z łatwością pojmiecie, że głowa ta należyć musiała do zwierzęcia niższego rzędu. Zęby dość słabe, szczęki również; doprawdy trudno pojąć, jakim sposobem to marne zwierzątko mogło sobie zdobywać pożywienie.“ Zapewne, że dziś, gdy stoimy na tak wysokim szczeblu nauki, przy naszych maszynach i broni wszelkiego rodzaju, możemy pokonać najstraszliwsze potwory; ale jest rzeczą niemożliwą, aby człowiek pierwotny, otoczony niemi, zdołał się im oprzeć skutecznie i stopniowo dojść do dzisiejszego rozwoju.
Pomimo uderzającego podobieństwa zwierząt, które tu spotykamy, z temi, które niegdyś istniały na ziemi, zachodzą jednak pewne różnice. Organy, ruchy były więcej rozwinięte u ziemno-wodnych, oczy zaś wszystkie miały znacznie większe, przyczyną pierwszych była potężniejsza siła przyciągająca, drugich znaczniejsze oddalenie od słońca.
Nadzwyczajne przystosowanie tworów do miejscowości, w których im żyć wypada, jest istotnie godnem podziwienia. Żyjące w zupełnych ciemnościach jaskini Mamuta w Kentucky, ryby są pozbawione oczu, podczas gdy najdrobniejszy twór żyjący w jasności dnia ma często wzrok bardzo bystry.
Toż samo dzieje się z ustrojem mięśniowym, w miarę jak rośnie potrzeba obrony siłą lub ucieczką, muszkuły zwierząt rozwijają się w tym kierunku; po części więc i temu przypisać należy, że najsłabsze wyginąć muszą w owej walce o byt.
Gdy zastanawiam się nad tem, jak prawie identycznie Jowisz przechodzi zmiany z temi, którym podlegała ziemia, mimo woli przychodzi mi na myśl to pytanie: czy ta planeta z czasem wytworzy sobie mieszkańców do nas podobnych, czyli też jest przeznaczoną, na kolonizowanie przez ludzi, którzy, zachęceni naszą wycieczką, posiadając dokładne mapy i wskazówki, jakich dostarczymy, zechcą, by uniknąć przeludnienia, tam się osiedlać.
Zapisawszy na mapach nazwę zatoki, na pamiątkę przyjaciela dali jej imie Zatoki Deepwaters, a oddalając się, zaczerpnęli z niej wiadro wody; posiadała ona w sobie daleko więcej soli i materyj stałych, niż woda morska ziemskich oceanów, a gdy w niej zanurzyli termometr Fahrenheit’a, okazało się, że miała 85 stopni ciepła. Te dwa odkrycia potwierdziły ich domniemania, że Jowisz przechodził właśnie epokę, jaką niegdyś przechodziła ziemia, która również miała podówczas ciepłą powierzchnię wody.
Niedługo oddalili się z tego miejsca, dokąd spuścili się, aby obejrzyć okolicę i znów Kalisto wzniósł się wysoko w powietrze, dążąc ku północy.
W miarę jak podróżni przywykali do swego otoczenia, nabierali więcej wprawy w szybkiem oryentowaniu się i zapisywali wszystko, co wpadło im w oczy. Spód gór zajmował daleko większą przestrzeń, niż na ziemi; po większej części były one bardzo strome i rozpadały się w wielkie szczeliny, tworzące niezmiernej głębokości przepaści, po bokach gdzieniegdzie były zadrzewione, a na wierzchołku mało bardzo miały śniegu; dotąd jednak wysokość ich nie wiele przechodziła wysokość gór ziemskich; liczyły one 32,000 stóp na południu zatoki Deepwaters, a 40,000 w innym łańcuchu, tak że w porównaniu z rozległością planety i objętością jej lądów, wydawały się prawie małemi.
Zauważyli, że fale morskie wytwarzały ogromną ilość piany i skutkiem tego wody oceanu na odległość kilku mil wydawały się białości mlecznej. Wiatr dochodził do gwałtowności cyklonu, a wtedy cała powierzchnia morza kręcąc się wirem na pewnej przestrzeni, tworzyła z piany jakoby poruszającą się górę.
W ogóle jednak bałwany morskie były mniejsze, niż na ziemi. Wytłumaczyli to sobie w taki sposób, że ponieważ woda na Jowiszu była cięższą o 2,55, niż na ziemi, ciśnienie powietrza działało nad nią z połową siły.
Ze wschodem słońca ukazała się nowa zatoka morska, szeroka na 1,000 mil u swego ujścia, i gdyby ich fotografie nie zaprzeczały temu stanowczo, byliby przekonani, że znajdują się na wybrzeżach północnego lądu. Zatoka zachodziła na 15,000 mil w ląd, a z powodu jej kształtu nazwali ją Zatoką Rury. Przyśpieszyli lotu, aby się dostać dalej i przeleciawszy prędko przestrzeń wodną, znaleźli się po nad płaszczyzną w kształcie półwyspu, otoczoną ze wszystkich stron górami.
Południowy łańcuch gór był cokolwiek wyższy od północnego, może na 5,000 stóp; płaszczyzna pochylała się ku środkowi; tam znaleźli płynącą rzekę, w porównaniu z którą Amazonka i Missisipi wyglądałyby na strumienie. Na cześć prezesa nazwano ten półwysep szeroki na 4,000 mil a długi na 12,000 półwyspem Bearwardena.
Tu już zauważyli zmianę klimatu; mniej było widać palm i paproci, więcej sosen, powietrze było chłodniejsze, co łatwo dało się zrozumieć przez bliskość bieguna.
Wierzchołki pierwszych gór i miejsca, odkryte na płaszczyźnie, były zupełnie pozbawione roślinności; stąd dorozumiewać się należało, że okolica wystawiona na huragany traciła miejscami drzewa i krzewy, wyrywane z korzeniami. Dotarłszy do północnej strony półwyspu, podróżni wznieśli się w górę, gdzie zaznaczyli zatokę na mapie nazwiskiem Cortlandta.
Teraz patrząc w dół, mieli przed sobą niezmierną przestrzeń wody pokrytej pianą, powoli jednak kolor morza się zmieniał; powodem tego były wpadające do niego nurty rzeki o szerokiem na 10 mil korycie. Ponieważ kolor jej przypominał im barwę znaną innej rzeki, dali jej toż samo nazwisko i zapisali na mapie „Haolem.“ Przypuszczając, że wybrzeża rzeki mogły ich zaznajomić z nieznanemi jeszcze właściwościami okolicy, postanowili zniżyć lot statku na 300 mil po nad poziom ziemi, by płynąć wzdłuż rzeki, mającej prawie w zupełnie prostej linii koryto i wybrzeża bardzo skaliste. Nagle rzeka zwęziła się na cztery mile szerokości, wpadła pomiędzy wąwóz, płynąc w nim spokojnie, co zdradzało ogromną jej głębokość; w pół godziny potem, zobaczyli chmurę pary czy mgły zasłaniającej zupełnie horyzont. Następnie huk niby grzmotów obił się o ich uszy, wzięli go za wybuch z jakiegoś olbrzymiego krateru, chociaż nie spodziewali się spotkać wulkanu w takiej odległości od oceanu. Niedługo huk i szum nieznośny tak silny, że przy nim nie możnaby usłyszeć nawet strzałów armatnich, ogłuszył zupełnie podróżnych.
— Należałoby myśleć, że to zbliża się koniec świata! — krzyknął Cortlandt do ucha Bearwardena, złożywszy przy ustach dłonie.
— Patrz, wiatr rozprasza mgłę — wrzasnął w ten sam sposób Bearwarden.
Gdy to mówił, mgła rozstąpiła się, a oczom podróżnych ukazał się widok, w wspaniałości swej przechodzący wszystko, co dotąd widzieli. Była to katarakta, ale rozmiarów tak wielkich, że wszystkie znane im dotąd należało uważać za drobne kaskady. Otwór, w kształcie podkowy, szeroki na trzy mile i pół równolegle, a więcej niż cztery w zagięciu, wyrzucał z siebie prąd wody na czterdzieści stóp gruby w przepaść 600 stóp głęboką. Na brzegu, trzy wysepki rozdzielały na trzy części prąd wody, a tysiące tęcz wisiało w chmurach piany. Dwie rzeczy zwróciły uwagę podróżnych: woda spadając, zakreślała bardzo małe zaokrąglenie i leciała prosto w przepaść pędem błyskawicy, rozbryzgując się w miliony kropel o skały nadbrzeżne. Powodem tego było, że na Jowiszu upadek ciał jest w pierwszej sekundzie na 48,98, gdy na ziemi tylko na 16 stóp, a szybkość zwiększa się coraz więcej.
Obawiając się ogłuszenia i zawrotu głowy, podnieśli się w górę, a wtedy z wysokości podziwiać mogli całą piękność wodospadu. Zastanowiwszy się nad niezmierną siłą, jakiej zdołał dostarczyć, obliczyli, że byłby w stanie wywrócić wszystkie maszyny, pracujące nad sprostowaniem osi ziemskiej. Czemże była Niagara ze swoim spadkiem na 200 stóp głębokim w porównaniu z tym olbrzymem? Prostą kaskadą, a jej odpływ rzeczułką, jeśli nie strumieniem.
Podróżni z żalem opuścili ten piękny widok, studyując bieg rzeki poza wodospadem. Przez kilka mil kolor wody, prawie nie różnił się od gruntu; od czasu do czasu zauważyli wir, mało skał, a pienisty potok płynął łożyskiem czerwonej gliny, lśniącej i gładkiej.
Bieg wody był nadzwyczaj bystry, zapewne od dziesięciu do dwunastu mil na godzinę. Postępując sześćdziesiąt mil z biegiem rzeki ku jej źródłom, przybyli nareszcie do miejsca, które wydało im się oceanem; po falach i kolorze poznali jednak, że to były wody słodkie ogromnego jeziora, mogącego mieć najmniej 300 mil szerokości.
Doszedłszy do górnych brzegów jeziora, ujrzeli rzekę wpadającą do niego, a przypuszczając, że ta dopiero doprowadzić ich może do właściwego źródła, skierowali lot statku wzdłuż jej biegu. Piękny, dwumilowej szerokości strumień o głębokiem łożysku płynął spokojnie i prędko.
Podczas swego pobytu na Jowiszu podróżni dotąd nie doświadczali jeszcze szalonych wiatrów, które spodziewali się spotykać. Teraz dopiero po raz pierwszy usłyszeli ich wycie po nad głowami, a nawet nieraz Kalisto zachwiał się pod ich naciskiem.
Słońce schyliło się ku zachodowi; upatrzywszy więc sobie dogodne miejsce, spuścili się na ziemię dla przepędzenia nocy, osłonięci wysoką górą chroniącą ich od szalejącego wichru.
— Nie pojmuję — rzekł Ayrault, gdy usiedli do stołu — jakim sposobem słońce w odległości 483 milionów mil może podnosić tak olbrzymią ilość wody, jaką mamy tu blisko, nie licząc już tej, którą spotkaliśmy poprzednio.
— Trzeba zrozumieć — odpowiedział Cortlandt — że tu warunki są odmienne od tego, czem są na ziemi. Wiemy już, że niektóre z wód tutejszych są gorące, a nawet bardzo gorące, a temperatura oceanu, prawdopodobnie taka sama, jak zatoki Deepwaters, jest o wiele wyższą od naszej, co znakomicie ułatwiać musi parowanie. Przy tem gęstość atmosfery i silne wiatry przychodzą w pomoc słońcu, podnosząc parę do góry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.