Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Wzgórza i doliny.

O brzasku dnia puścili się znowu w podróż, a w godzinę później zobaczyli ponownie wielką chmurę pary, zwiastującą wodospad, nie czekając więc ogłuszenia, wznieśli się w górę, aby go obejrzyć. Był on jeszcze piękniejszy od poprzedniego, chociaż cokolwiek mniejszy. Woda rzucała się pędem w przepaść, tysiąc stóp głęboką. Echo wąwozów roznosiło szeroko huk kaskady, której nie tworzyła rzeka, nigdzie jej widać nie było, woda zaś wybuchała wprost z otworu skały, szerokiego na dwie mile; dostarczało jej jezioro położone na 1,100 stóp wyżej.
Nad brzegiem jeziora mnóstwo nosorożców i ogromnych rogatych zwierząt, podobnych do żubrów, zaspakajało pragnienie.
— Dziwi mnie — rzekł Bearwarden — dlaczego nie spotykamy tu wszystkich gatunków zwierząt od niedawnego czasu zaginionych na ziemi. Klimat i warunki życia są prawie zupełnie jednakowe na obydwóch planetach, z małemi odmianami ciążenia, do którego łatwo przywyknąćby mogli mieszkańcy ziemi.
— Życie organiczne świata jest równie skomplikowane jak formowanie się kryształu, postępuje wolno, podług raz postanowionych praw, dotąd nie spotkaliśmy tu zwierząt wyższego rzędu, np. małpy, ale podług twoich obliczeń Jowisz nie jest jeszcze dość wykształtowany, aby mógł wytworzyć małpy.
— Zapewne, i jeżeliby go samemu zostawić, długie wieki mógłby pozostać w tym stanie, ale na to nie pozwolą ludzie i kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nie zawładną tym światem, a przy środkach, jakie w ich ręce podaje nauka, zdołają sobie tu stworzyć raj ziemski.
Ogromne jezioro było przynajmniej sześć razy większe od największego na ziemi; z różnych stron, jak szerokie wstęgi, toczyły się rzeki wpadające do niego. Wszędzie rozkoszna zieloność traw, drzew i krzewów; prześliczne, nieznane kwiaty o różnych kształtach i kolorach; mnóstwo różnego ptactwa napełniało wesołym świergotem powietrze.
— Co za przecudna okolica! — zawołał Bearwarden — gdybym był w stanie zapragnąć wypoczynku po czynnem i ruchliwem życiu, oto jest miejsce, które wybrałbym sobie na rezydencyą; brak tu tylko kobiety pięknej i młodej, a wtedy żyć i umierać w tej dolinie byłoby rozkoszą.
Na wspomnienie kobiety Ayrault, który miłość swoją uniósł w powietrzną podróż, pobladł i westchnął.
— Rozbudzasz, prezesie, nieuśpione uczucia naszego młodego przyjaciela — rzekł Cortlandt, zwracając się do Ayraulta — twoja tęsknota i smutek obecny, to największy urok życia, mija z młodością i nie wraca nigdy.
Nazajutrz podróżni z żalem opuścili piękną dolinę, nadając jej na mapie nazwę Zacisze. Wzniósłszy się w sfery rozrzedzonego powietrza, widzieli przesuwające się przed ich oczyma wysokie góry o wierzchołkach pokrytych śniegiem; ciemne, zapewne żyzne doliny rozsiane były obficie.
Przepłynąwszy po nad pasmem wzgórz, przecinających ich drogę pod prostym kątem, znaleźli się w okolicy przerżniętej mnóstwem rzek i strumieni; powierzchnia ziemi zdawała się pochylać, zniżyli lot Kalista, a przez otwarte okna dolatywał ich prześliczny zapach kwiatów, które w miarę, jak posuwali się ku północy, stawały się drobniejszemi. Cortlandt i Bearwarden z przyjemnością oddychali wonnem powietrzem, ale Ayrault czując zapach konwalij, myślał o swej ukochanej Sylwii, która je tak lubiła. Tęsknota wzbierała w jego sercu, czuł się bardzo samotnym wśród swych towarzyszy, bo pomimo, że wesołość Bearwarden’a i naukę Cortlandt’a cenił wysoko, wiele dałby był za to, aby choć na chwilę zobaczyć Sylwię, usłyszyć jej głos, uścisnąć jej rękę....
Przez pięćdziesiąt godzin, nie zatrzymując się, płynęli ciągle, wśród pięknych słonecznych dni i nocy jasnych, księżycowych. Pod nimi piękne wzgórza, doliny i płaszczyzny. Gdy zbliżali się do brzegów oceanu, temperatura podniosła się, a w powietrzu dawała się odczuwać wilgoć. Kwiaty i krzewy były znów większych rozmiarów, przypominając roślinność podzwrotnikową.
— Oto miejsce, gdzie żyć byłoby przyjemnie — rzekł Bearwarden, patrząc na piętrzące się góry. — Co tu żelaza, srebra, miedzi i cyny! Przytem dziewicze lasy, piękne na łąkach pastwiska, a tam w bok niezawodnie znajdują się pokłady nafty i węgla, nie licząc już pokładów gliny, w których mieści się aluminium, i wiele innych zasobów naturalnych pracy przemysłowej człowieka. Co za fabryki, warsztaty, drogi żelazne możnaby tu zakładać, i to bez obawy nawałnic, burz, zasp śnieżnych, upałów grożących porażeniem słonecznem lub gorączką! Jak powrócimy na ziemię, trzeba będzie założyć towarzystwo, które zajęłoby się eksploatacyą krajów planetowych. Z łatwością na tym globie da się założyć wszystko, co mamy u siebie, a do tego jeszcze co za długa i piękna przyszłość! Tu cywilizacya będzie dopiero w całym rozwoju, kiedy już nasza biedna ziemia, wystygła i bezużyteczna, wisieć będzie w przestworzu. Co to za szczęście będzie dla tak ściśnionej ludności europejskiej i amerykańskiej, gdy zdobędzie podobnie obszerne lądy, gdzie każdy znajdzie łatwe pole do pracy i dobrobytu.
— A jednak — rzekł Ayrault — jakże słabą jest nasza wiedza, jeśli dotąd nikt z uczonych nie domyślał się nawet, aby Jowisz mógł być zamieszkanym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.