Poeta (Kamiński, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Poeta
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POETA



Już na szkolnej ławie nazywali go marzycielem i poetą. Pisywał wiersze, które okazywały talent i zyskały mu nawet pochwały profesorów.
Po skończeniu gimnazyum byłby się może poświęcił zawodowi literackiemu, do czego miał ogromną ochotę, ale rodzice chcieli widzieć go na posadzie pewnej, urzędniczej i dlatego kazano mu ukończyć studya akademickie, by mógł w ten sposób zdobyć egzystencyę zabezpieczoną, z prawem do emerytury, bez troski o jutro. Wybrał zawód górniczy, gdyż ten właśnie pociągał go najwięcej urokiem swej poezyi. Ulubieńcem jego był Körner; z zapałem wczytywał się w utwory poety-górnika, żywiąc skrytą nadzieję, że i on kiedyś stanie się drugim Körnerem.
Nauce przedmiotów fachowych poświęcał tyle tylko czasu ile go było potrzeba, ażeby przejść z dobrym postępem przez egzamina, by uzyskać stopień inżyniera. O wiele gorliwiej zajmował się natomiast stroną piękną życia górników, a więc przekładem obcych pieśni górniczych na język ojczysty, tudzież zbieraniem baśni, podań i legend, które starał się wydobyć od niezbyt skorych do gadulstwa starych górników — by wydać kiedyś te rzeczy ciekawe, szerszemu światu nieznane, w opracowaniu poetyckiem.
Jako pierwszy etap służbowy przeznaczono mu kopalnię, której kierownikiem był człowiek ze sprężystości i energii znany, weteran w górniczym zawodzie, radca, nazywany przez podwładnych „starym“. Stary mimo białej, jak mleko, choć bujnej jeszcze czupryny, nie zasługiwał zupełnie na tytuł, którym go ochrzczono, bo ruchy miał i siłę prawie młodzieńczą. Męczące zjeżdżanie do kopalni, wspinanie się po stromych drabinach, lub pełzanie prawie z przegiętym w pałąk grzbietem przez ścieśnione czeluście chodników i szybów, uważał codziennie za swój obowiązek. Był wszędzie, widział wszystko, kontrolował robotę każdą, nic baczności jego nie uszło. Górnicy też na każdym kroku czuli oko tego, który był ich władcą, ale i opiekunem zarazem.
Radca przywitał młodego inżyniera serdecznie z otwartością i szczerością, będącą jego naturą. Stawiającemu pierwsze kroki w zawodzie górniczym nie dał zupełnie uczuć wyższości swego stanowiska, traktował go od razu, jak kolegę.
— Cieszę się bardzo — mówił po przywitaniu — że dostaję młodego pomocnika, który mi się już doprawdy należy. Mimo, że nie chcę się przyznać do tego, że się bronię jak mogę, przypominają się już przecież czasem — latka... Taki sukurs sił młodych przyda mi się teraz ogromnie, zajęcia mamy wiele. Będziemy pracowali razem, a wspólnemi siłami pójdzie to jakoś lepiej. Kopalnia rozszerza się pomyślnie, ale pokłady są wąskie, więc robota połączona z niebezpieczeństwem. — Niechże pan od jutra zacznie poznawać się z rozległą siecią chodników i komor i niech mi pan wkrótce zda z tych oględzin — relacyę.
Kiedy po kilku dniach radca odbywał zwyczajną inspekcyę kopalni, zwiedzając wszystkie niemal ważniejsze miejsca, gdzie była robota, w jednej z odległych komór, zaliczającej się do tak zwanych „pustek“ dla tego, że pokład był tu już wyczerpany zupełnie, ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał — dwa światła.
— Kto to mógł być? i po co? Gdy usłyszano jego kroki, przyciszona rozmowa ustała. Przychwyceni na niej w miejscu, gdzie jak sądzili, nikt ich znaleźć nie może, zerwali się na równe nogi. Był to inżynier i Szymon, także „Bajarzem“ zwany, stary robotnik, już do pracy żelazem nie zdolny, którego dlatego, że miał liczną rodzinę, a do wysłużenia brakowało mu jeszcze lat kilku, przeznaczył radca do dozoru „szychtowych“ robotników, zajętych przy wywozie rumowiska z kopalni. Szymon był znanym wśród górników gadułą, bajarzem, czemś w rodzaju Sabały. Nikt tak, jak on, nie umiał opowiadać historyi, o duchach podziemnych strzegących skarbów i zwiastujących śmierć górnikowi, o karlikach brodatych złych i dobrych; złych wyprawiających różne psoty przy robocie i dobrych, których można wezwać do pomocy przy pracy choćby najcięższej, gdy się im w zamian na wieczność całą, duszę zaprzeda. — O światłach wskazujących zbłąkanym drogę i o wielu innych jeszcze rzeczach, których zwyczajnym rozumem i „ludzkom kalkulacyom“, jak mówił, wytłómaczyć sobie nie można.
Radca nie lubił Szymona, nie dla jego bajań, bo te uważał za nieszkodliwe, tylko dlatego, że prawdopodobnie w celu podniecenia słabnącej z wiekiem fantazyi zalewał czasem pałkę i nieraz ze znacznym jeszcze refleksem nocnej libacyi zgłaszał się do roboty. Cierpiał go jednak i choć karcił często, patrzył na wszystko przez palce, bo wiedział, że Szymon ma do wyżywienia sześcioro nieletnich dzieci.
— Szymon tu?! — zawołał surowym głosem — a tam kto dozoruje roboty?! — nikt?!
— Oni proszę pana radcy — bąkał usprawiedliwiając się Szymon — pracują tak samo ochotnie, czy nastawnik przy nich...
— Jest czy go niema, bo taki dozór, a żaden, to wszystko jedno! — Kto wam pozwolił się wydalać?
— Wyszedłem z panem inżynierem — rzekł górnik, dając znać wzrokiem, że usłuchał tylko rozkazu.
— Niechże mi to będzie ostatni raz, bo zapowiadam wam, że dłużej na Szymona opieszałość względów mieć nie będę. — Pamiętajcie to sobie dobrze, a teraz dalej do swojej roboty.
Inżynier zirytowany tem spotkaniem, chował podczas tej rozmowy niepostrzeżenie podręczny notatnik, w którym spisywał baśnie opowiadane przez Szymona.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł do radcy po chwili — to ja wezwałem ze sobą Szymona. Słyszałem, że jest wśród tutejszych górników drugim Sabałą i chciałem co rychlej spisać te jego opowiadania, bo takie legendy i baśnie to przecież skarb, nieoceniony skarb dla poezyi!
— Ale można to było zrobić w innej porze, gdy on i pan jest wolny. Wskutek tego, że go pan wziął podczas pracy, zmarnował część „szychty“, a i cały zastęp robotników, próżnował bez dozoru.
— Proszę się nie gniewać...
— Nie gniewam się, przeciwnie, chcę z panem kilka słów szczerze i otwarcie pomówić. Usiądźmy ot na tej samej ławce... Do zawodu górniczego wstąpił pan z zamiłowania — prawda?
— O tak! — porwany niezrównanym, nieprześcignionym urokiem górniczego stanu, postanowiłem życie mu poświęcić.
— Słyszałem, że pan podobno także pisze, że pan poeta.
— Przyznaję się do tego szczerze.
— To zły zawód obrał pan sobie, bo to nie dla górnika.
— Jakto?! — czyż może być życie bardziej poezyi pełne, niż życie górnika! — Ta głąb ziemi pod tajemniczą, ludzkiemu oku niedostępną osłoną niekończącej się nigdy, wiecznej nocy, te światła kaganków migotliwe jak błędne ogniki, świecące, jak oczy ukrytych w załomach skał Gnomów, te szmery strumieni niewidzialnych po za ścianami skał, do cichej rozmowy duchów podobne, te echa wielokrotnie o sklepienia olbrzymich komór odbijające się i ten cichy nieustanny szelest spadających ze stalaktytów kropel, jakby płacz matki ziemi, która tajone łzy wylewa nad ludzką biedą i niedolą! — To wszystko przecież najczystsza poezya, której nic dorównać nie potrafi, która porywa, zachwyca, upaja!
— Ale nam w zawodzie górniczym poetów nie trzeba, nam potrzeba ludzi pracy.
— Można jedno z drugiem pogodzić.
— Nie, nie można, bo albo jedno, albo drugie niewiele będzie warte.
Poeta uczuł się tem urażony i rzekł z goryczą:
— Szczęśliwy, kto się urodził filistrem. Nigdy u ramion nie uczuł skrzydeł i całe swoje życie pełzać tylko potrafi.
Radca poczerwieniał mocno, usta mu się trząść zaczęły, ale starał się mówić spokojnie.
— Więc pan sądzisz, że trzeba przyjść koniecznie już na świat w skorupie przyszłego filistra, ażeby się stać człowiekiem pracy? Zdaje się panu, że nikt z nas nie przeżył w młodości chwil górnych, że nikt nie rwał się do lotu z zapałem młodego orlęcia, które spróbować pragnie siły swych skrzydeł. I my przeżyliśmy także wiek marzycieli, tylko, że to były trochę inne, niż teraz marzenia i inne czasy i tylko, że nam zostały wspomnienia jasne, drogie, święte, — których wy chyba mieć nie będziecie! — Pan myślisz, że mnie było łatwo po takiem życiu, pełnem burz i złotych błyskawic nadziei, włożyć się do systematycznej, wytrwałej, ciągłej pracy? — Ale dało się, bo przy dobrych chęciach, da się wszystko zrobić, wszystko pokonać, nawet samego siebie.
Mówił z werwą, zapałem... dawna nietykana struna drogich wspomnień odezwała się tonem serdecznym, nie zdawał się wcale uważać, czy go ktoś słucha... Słowa wyrzucane z siłą z piersi huczały pod sklepieniem komory i zdawały się być głosem wyroczni jakiegoś niewidzialnego bóstwa. Każde z nich po przejściu tej górnej drogi wpadało w bezmierne otchłanie wiecznej nocy, zatapiając się zwolna w jej czarnych toniach.
Poecie przyszło to porównanie do głowy, zaczął snuć dalej nić nowych pomysłów i dla tego przestał prawie uważać na słowa „starego“.
— Tak, tak, mój młody kolego — ciągnął dalej radca, wciąż jak gdyby mówił do siebie — zużyliśmy wiele, może za wiele czasu na marzenia. Pora teraz przejść nad niemi do porządku dziennego. Trzeba się wziąć do pracy, ale nie do tej byle jakiej, nie do tej: „aby zbyć“, jeno do takiej twardej, żelaznej, gorliwej, nieustannej pracy. — A z zapałem, a z ochotą, tak niech się każdy rwie do swego pługa, jakeśmy się niegdyś rwali do lotu, bo nas to tylko może zaprowadzić — do celu! Nie mrzonki, nie poezya! Niech górnik będzie tylko dobrym górnikiem, niech się zawodowi swemu poświęci całem sercem i duszą, a w samem wykonywaniu obowiązków, w samej jego pracy, w samem życiu górnika, ot tem codziennem, tem szarem na pozór, będzie większa i potężniejsza poezya niż w rymach i bezcielesnych marzeniach, snutych „po pustkach“ kopalni w porze przeznaczonej, do pracy. Taka poezya, wierz mi pan, ani dla Boga ani dla ojczyzny. — Pieśniarzy nie zabraknie nam nigdy, ale brak ludzi, ludzi pracy ciągle uczuwać nam się daje!...
Skończył i milczał przez chwilę; potem rzekł głosem zupełnie innym, w którym brzmiał ton rozkazu:
— Proszę pana, bardzo pana proszę, byś jako bezpośredni kierownik kopalni, spełniał ciążące na nim obowiązki skrupulatnie i sumiennie, bo ta czynność wcale nie jest łatwą i rzeczy powierzchownie brać nie można. Poezyę niech pan odłoży ad acta; to balast przy wykonywaniu pańskiej służby zupełnie zbyteczny.
Inżynier czuł się słowami przełożonego i ich ostatnim tonem mocno urażony. Zagryzł wargi i nie odpowiedział nic. Na myśl przyszły mu słowa Odyńca, które powtórzył w duchu:

I gniew mię bierze i żal mię wzrusza
Ilekroć patrzeć potrzeba,
Jak się anielskiej piękności dusza
Poniża w pracy dla chleba.

Szli w milczeniu ku szybowi, do wyjazdu z kopalni...
Przeminął pewien okres czasu, w którym poeta codzień prawie wracał z kopalni przynosząc nowy sonet. Z tych sonetów zamierzał złożyć cykl duży pod zbiorowym tytułem: „W głębinach ziemi“.
Czynności inżyniera zdał na podwładnego mu stygara a sam niewiele troszczył się o to, co się w miejscach roboczych dzieje.
Radca zdawał się nie widzieć tego wszystkiego. Przez dłuższy czas żadnych nie robił mu uwag.
Raz, gdy poeta wrócił z kopalni i właśnie siadł przy biurku, ażeby opisać w rymach odniesione świeżo wrażenia, radca otworzył drzwi od swej kancelaryi i spytał głosem szorstkim:
— Pan był dzisiaj w kopalni?
— Właśnie wróciłem.
— Czy szyb „Sybilla“ zabezpieczony?
— Tak.
— Poręcze na moście w „Jasyrze“ przybite?
— Tak.
— Powała w „Otchłani“ opukana i podparta?
— Tak.
— Tak? wszystko tak?! — rzekł patrząc mu z wyrazem gniewu w oczach. Targał wąsy i co chwilę odrzucał siwą czuprynę, chodząc tam i napowrót.
— A ja panu powiadam: nie! nie! nie! — zawołał nie tając oburzenia. — Wszystko, coś pan tu potwierdził, jest nieprawda!
— Poleciłem stygarowi, by się tem zajął.
— A stygar naśladując pana: polecił znów komu innemu, i tak dalej. Przypilnowaniem wykonania roboty nie było komu się zająć.
— Przecież nic się jeszcze nie stało.
— Tak, nic się jeszcze nie stało! — powtórzył z ironią. — Pan czekać będzie z zarządzeniami, aż się coś stanie, prawda? A czy sprężyny u klatek zjazdowych wypróbowane?
— Poleciłem stygarowi, ażeby próbę wykonał.
— Pan polecił; a czy stygar pobiera za pana płacę? Nie! pan ją bierzesz! pana opłaca kraj z grosza, który jako podatek ściągają biednej i najbiedniejszej ludności i za to pan jesteś obowiązany, rozumie pan: obowiązany, służyć krajowi, to znaczy, spełniać swoją powinność. Stygar ma inne zajęcia i jeżeli zastępuje pana, nie zrobi tego, co do niego należy.
— Wszędzie sam przecież być nie mogę... Czasu mi na to nie starczy.
— Wiem, że panu nie starczy czasu, wiem także, na co pan ten czas obracasz? Oto jest corpus delicti znaleziony w podszybiu, gdzie go pan zapewne tworzyć musiał. Sonet p. t. „Na szali“. Cieszę się, że jestem szczęśliwym znalazcą i że taki klejnot dla literatury nie został stracony.
Rzucił przed nim na stół świstek papieru i wyszedł trzaskając drzwiami.
— Brutal!... człowiek bez śladu poczucia piękna!... bez iskry artyzmu. To los służyć z takimi... myślał poeta, posyłając za odchodzącym wzrok pełen wzgardy.
— Tak, tak... medytował trąc ręką czoło wyniosłe — znowu powtórzyć muszę te złote słowa:

I gniew mię bierze i żal mię wzrusza
Ilekroć patrzeć potrzeba
Jak się anielskiej piękności dusza
Poniża w pracy dla chleba.

Wobec jednak tej konieczności twardej, na której snać wszystkie piękne dusze na ziemskim padole są skazane, zaczął się uspokajać powoli. Wziął do ręki rzucony świstek papieru, na którym niewyraźnem pismem skreślił w kopalni sonet i zaczął przepisywać:
NA SZALI.

Na szali w szybu ciemnego głębiny
Leciałem chyżo, jak strącony z góry,
Migały w oczach ścian mokre kontury
W cembrzynę biły klatki śliskie szyny.

Wtem... straszne samo wspomnienie godziny
Owej... okropnej dla ducha tortury!
Jak pajęczyny prysły z drutów sznury:
Szala zawisła w powietrzu bez liny.

Trzask sprężyn — szczękły ratunkowe noże.
Krew mi zastygła... W piersi zaparł tchnienie
Lęk... w gardle czułem uderzenia serca.

Czy ten nóż ostry, krwi chciwy morderca,
Ten nóż, mój zbawca, moje ocalenie,
Utrzyma ciężar? Boże! Boże! Boże!

Kończył właśnie pisać, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Wszedł stygar...
— Cóż mi pan powie? — spytał poeta, z niechęcią zwracając myśl do zwykłych zajęć.
— Przychodzę z raportem panie inżynierze.
— Nie świetnie się pan spisałeś, dostałem od „starego“ burę za pana.
— Brakło mi czasu panie inżynierze wszystkiego dopatrzeć.
— Jest co nowego?
— W „Otchłani“ strop spękany ogromnie po strzelce, — trzebaby zabezpieczyć deskami, ale to dłuższa robota. Tymczasem kazałem zagrodzić wejścia, by nikt nie chodził tamtędy.
— Dobrze, jutro na miejscu sam wszystko zbadam.
Odprawił stygara... i siedział przez chwilę zamyślony. Ostre słowa „starego“, relacya stygara, spękany w komorze „Otchłani“, grożący upadkiem strop, który trzeba było koniecznie, który powinien był kazać bezzwłocznie pod osobistą kontrolą zabezpieczyć, by nie narażać na niebezpieczeństwo ludzkiego życia, wszystko to wzbudziło w nim coś w rodzaju wyrzutu... skruchy.
— „Stary“ ma trochę słuszności — myślał — odtąd zmienię sposób postępowania: „trzeba uderzyć w czynów stal“ — powtórzył za Krasińskim.
Na drugi dzień zjechał do kopalni i udał się prosto do komory „Otchłani“. Zdaleka już mógł dojrzeć strop spękany. Szczeliny, które musiały być początkowo wcale niedostrzegalne teraz zaczęły się coraz widoczniej odznaczać.
— Ależto istotnie niebezpieczeństwo ogromne! — zawołał. Jedna ze szczelin była tak wielką, że śmierć zdawała się zaglądać z niej prosto w oczy. Odłam skały mógł runąć lada moment i zabić na miejscu każdego.
Stanął i patrzał...
W tej chwili zaczął mu się snuć po głowie, pomysł nowy, pomysł wspaniały do sonetu... Postanowił korzystać z natchnienia i usiadłszy opodal na skale wydobył inżynierski notatnik i pisał:

W KOPALNI.

Wśród nocy wiecznej, jak w grobowej cieśni,
Na zrębie zbitej kilofami ściany
Siedzę w ponurą pieśń ciszy wsłuchany
W tony żałobnej tej podziemnej pieśni.

Wilgotny chodnik z rudo-szarej pleśni
W świetle kaganka, jak we krwi skąpany...
Sam jestem... może na śmierć tu skazany:
Gdzie bracia moi?... gdzie moi rówieśni?...

Światło przygasa... w dali coś się mroczy,
Coś szepce, wzdycha, kołacze, szeleszcze,
Snać strumień w skały głąb ukryty płynie.

Tam... co to?... zimne przechodzą mię dreszcze...
Ujrzałem nagle w skalistej szczelinie
Wpatrzone we mnie straszne Śmierci oczy...

Siedział długo zadumany, potem wstał i szedł wolnym krokiem myśląc o wydaniu zbioru sonetów z życia górników. Był pewny, że ten cykl zrobi wrażenie w literackim świecie. Zapomniał przez chwilę zupełnie o zabezpieczeniu powały w „Otchłani“ i dopiero już skręcając chodnikiem do wyjazdu ocknął się z marzeń i zdał sobie sprawę: po co właściwie zeszedł „na dół“.
Trzeba koniecznie wyszukać cieśli i kazać im natychmiast strop zakryć deskami. Tu niema chwili do stracenia. Szybkim krokiem podążył w kierunku, gdzie spodziewał się znaleźć cieśli, ale tam ich nie było. Stracił czas długi na szukaniu, nim od któregoś z górników dowiedział się, że cieśle są w drugiej odległej stronie kopalni cembrzyną nowego szybu zajęci.
— Ha, więc trudno. Z konieczności odłożyć trzeba wszystko do jutra — pomyślał — i szedł do wyjazdu.
Gdy się przybliżał ku podszybiu usłyszał gwar jakiś niezwykły. Wkrótce ujrzał górników idących spiesznie w stronę, z której powracał.
— Dokąd? — spytał — co się stało?
— Mówią, że jednego zabiło — odezwali się.
— Kogo? gdzie?
— W „Otchłani“ pono, — strop spadł i przywalił Szymona Bajarza.
— Kłamstwo! Byłem tam niedawno! — zawołał drżąc jak w febrze.
— Ale to teraz, w tej chwili się stało! Tam idą wszyscy. „Stary“ także pogonił.
Pot zimny wystąpił mu na czoło, oddech zaparł się w piersi... Spieszył co sił starczyło powtarzając ciągle:
— Jezus! Jezus, Marya!
Przed oczyma stanął mu Szymon zabity! Tyle, tyle biednych osieroconych dzieci! i to przez niego, przez niego, przez niego!
— Nie, toby była za sroga, za wielka, dla mnie kara Boża! mówił pocieszając się nadzieją, że wiadomość jest może zmyślona.
Już przybliżał się do „Otchłani“, już ujrzał zdala światła i grupę ludzi.
— Dlaczego oni stoją tak cicho w miejscu? — myślał spiesząc coraz prędzej.
Podbiegł, spojrzał i zdrętwiał cały...
Na ziemi leżał trup Szymona. Odłam skały strzaskał mu klatkę piersiową. W około trupa stali robotnicy ze smutnie pochylonemi głowami... Szeptali coś cicho. Po jego wejściu szept ustał. Wszystkich oczy zwróciły się ku niemu... mógł z nich wyczytać wyrzut: ty jesteś sprawcą nieszczęścia! Radca, który był jednym z pierwszych na miejscu katastrofy, stał powyżej nieco na zrębie skały u wezgłowia zabitego górnika. Gdy wszedł inżynier, wbił w niego swe stalowe źrenice i rzekł:
— Oto pańska poezya.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.