<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł W podziemiach
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PODZIEMIACH



Zrzucał z siebie na wskróś przemokniętą odzież kopalnianą. Ciężką miał dziś przeprawę, odbywając obowiązkową inspekcyę w najgorszych częściach swego rewiru. Chodniki wązkie, zgniecione, strop tak potrzaskany, jakby lada chwilę miał runąć na głowę; miejscami zaś trzeba się było leżąco przesuwać. Z kolan skórę miał zdartą, łokcie obtłuczone, twarz zczerniałą od kopcia kaganka.
Wszystko to niczem było dla tego organizmu silnego, który już nie jedną taką odbył przeprawę. Jego barki rozrosłe, żylaste ramiona, biodra jak dłutem kute, które pas klamrą spięty uwydatniał, nie lękały się trudów kopalni. Twarz okolona ciemnym zarostem nie była jak zwykle u górników blada: rumieniec zdrowia występował na nią, gdy zmywając kopeć: z Wulkana, do którego z młotem w dłoni był podobny — w dorodnego zmieniał się mężczyznę.
Jakże błogo robiło mu się w duszy, że wraca do swej rodziny ukochanej, że w otoczeniu żony i dwojga dziatek spożyje skromny posiłek, który co prawda, zasłużenie mu się należał!
Kończył się właśnie ubierać, gdy usłyszał głos szybowego dzwonka.
Nic w tem nadzwyczajnego: sygnał wyjazdu ludzi z kopalni dzień cały słyszy się w szybie. Ale ten głos był jakiś zupełnie inny: był taki mocny, tak przenikliwy, tak gwałtowny, jak krzyk przestrachu, jak jęk rozpaczy; głos ten odbił się echem w jego sercu, które przeczucie złowrogie ścisnęło... Miał już odchodzić, spieszno mu było do domu, ale zatrzymał się chwilę. „Szala“ wyjechała z szybu ludźmi nabita i nim spytał o powód tak gwałtownego sygnału rozległ się okrzyk:
— Ogień w kopalni!!
Ogień w kopalni — dla górnika znaczy tyle, co śmierć; to żywioł, którego ludzka siła pokonać nie zdoła! Idzie z szaloną szybkością, jak Demon zniszczenia siejąc zagładę...
Wszystko co w drogę mu wejdzie, prócz skały, w proch obraca i nim w płomienie chwyci, już gazem węglowym odurza i zabija.
Ten, który pierwszy zawołał „ogień“ zemdlał! trzech innych wyniesiono z szali bez przytomności.
— Czy w moim rewirze? — spytał górnika, który miał na sobie odzież podartą.
— Nie! w zachodnim!
— Dał kto znać moim ludziom?
— Nie wiemy; wszystko z zachodnich gór ucieka, ścisk w podszybiu taki, że przebojem ledwie dostać się można...
— A więc — pomyślał — nie ma co debatować.
— Proszę o światło! — zawołał.
— Co pan chce robić? — spytał zdziwiony dozorca szybu.
— Zjeżdżam — dać znać moim ludziom!
— Ja z panem! — rzekł jeden z górników, któremu mimo siwych włosów młodzieńczą odwagę z oczu wyczytać było można.
— Wy stary?! Nie dorównacie mi w chodzie! idźcie lepiej uspokoić żonę, że zaraz wrócę!
— Szczęść Boże!
— Szczęść Boże!
Biegł w lekkiej tylko bluzie, nawet czapki ze sobą nie wziął.
Sygnały szły tak alarmujące, że trzeba było co prędzej wskoczyć do klatki. Tymczasem w budynku szybowym zaczynało się coraz ludniej. Wieść o katastrofie uderzyła we wszystkich jak piorun i jak piorun wstrząsnęła cichemi osadami górników. Wiedziano, że bez ofiar się nie obejdzie, bo ogień wybuchł w porze roboczej. Omdlałych niesiono na powietrze, rozcierano, cucono. Niektórzy zaraz dawali znaki życia, u więcej zaczadzonych wszelkie środki pozostawały bez wrażenia, tak, że ich za umarłych wziąć było można. — Ścisk koło szybu stawał się coraz większy, kobiety, żony i córki robotników zajętych w kopalni, z okropnym krzykiem i lamentem starały się gwałtem wcisnąć do szybu. Nie puszczano ich, bo tamowały drogę niesionym i wychodzącym. Każdą szalę z kopalni wyjeżdżającą witano okrzykiem, tłum cały chciał widzieć, kto żyje, kto wyjechał cało?
Ocaleni rzucali się w objęcia swoich, a ci co na próżno czekali, strasznej oddawali się rozpaczy. Trupów wynoszono coraz więcej: odbywały się sceny rozdzierające serce...
Klatka zjazdowa z podwójną szybkością zniżała się do podszybia. Zdala dochodził podziemny głuchy gwar ludzi w podszybiu zebranych. Była to właściwie jedna, ciemna, zbita masa głów. Lampki pogaszono, ażeby nie przeszkadzały w ścisku: jeden tylko płomień latarni podszybia rzucał mdłe światło na blade górników twarze, na których więcej może smutek niż przestrach był widoczny. Wiedziano, że ogień w kopalni, to w każdym razie utrata zarobku, pozbawienie środków utrzymania rodziny przez czas dłuższy. Tłum się rozsunął, ujrzawszy inżyniera.
— Jest kto z mego rewiru? — zapytał.
— My wszyscy z zachodnich!
— Panie inżynierze! my ledwie sami z życiem uciekli, do wschodniego daleko! Słów końcowych nie słyszał, bo przesunąwszy się z trudem wązkim szpalerem, który dla niego zrobiono, zaczął iść szybko, biedz prawie ku wschodowi kopalni.
Za minut 15 powinien tam zdążyć, przez czas tak krótki ogień nie może się jeszcze tak bardzo rozszerzyć, ażeby dostęp do szybu był zaparty. Nie o ogień tu zresztą chodziło tylko o gaz węglowy, który każdej chwili mógł zająć poziom cały, a wtedy — wszystko przepadło. Wiedział o tem i dla tego pędził, co mu sił starczyło! Gdyby tylko główny chodnik przebył, potem boczny na lewo, potem komorę, kilka drabin i jest u swoich i od śmierci ich ocali.
— Boże dopomóż!
Dokoła niego była cisza grobowa... słyszał uderzenia o podłogę kropel sączących się z powały.
Trudno było przypuścić, że o kilkaset metrów ogień szaleje, że z zaciekłością szatańską niszczy podpory, rusztowania, olbrzymie wiązania belek, owoc żmudnej i tyloletniej pracy rąk ludzkich i jak Moloch ofiar chciwy płynie w czeluściach czarnych chodników, ziejąc zabójczym oddechem: naprzód i naprzód póki wszystkiego z powietrza niewysśie tlenu, póki ostatniej nie spopieli belki, póki nareszcie w ściany skał martwych zamknięty, własnym się dymem nie zdławi... W tem światło lampki zaczęło się zmniejszać i równocześnie myśl okropna, myśl jaką skazaniec mieć musi, gdy obok siebie ujrzy narzędzie śmierci — przeszyła mu głowę. Zbliżał się do chodnika, łączącego rewir zachodni z wschodnim .............. lampa przygasa, więc gaz węglowy już te obszary kopalń zajmować zaczyna. Podniósł wyżej światło, które jaśniej błysnęło i zaczął biedz jeszcze prędzej...
Ale czuł, że nie długo, a musi stanąć, wypocząć, bo mu płuca i serce pękną. Oparł się o ścianę chodnika, trzymał światło tuż przy piersi i wtedy już spostrzegł, że zaczyna słabnąć, że to osłabienie nie tylko samym szybkim chodem jest spowodowane... więc gaz już może jest w całem powietrzu? Włosy stanęły mu dębem, a równocześnie uczuł żal okropny niewysłowiony, żal za życiem, do którego ten zdrowy organizm rwał się całym zasobem sił młodości, żal taki, że go ludzkie serce znieść już prawie nie może. Więc ma umrzeć tu, sam, bez ratunku, pomocy, bez pożegnania swoich najdroższych?! Nie, to być nie może! Pan Bóg tego nie zechce. Wszak on spełniając swój obowiązek święty, biegł ratować tych biedaków, którzy tyle osierocą rodzin, więc dojść musi — wszystkie wytęży siły i dojdzie. Krople sączące się z powały, upadły mu na skronie, roztarł je dłonią i orzeźwił się trochę... ...Znowu otucha wstąpiła mu do serca. Zaczął iść, ale już krokiem chwiejnym przystając co chwila, odwracając się czy nie zobaczy kogo po za sobą, bo echo jego własnych kroków robiło wrażenie, jakby ktoś się przybliżał. Jeszcze tylko pięć minut drogi, może mniej, może jużby go usłyszeli, gdyby zawołał głośniej, bo dalej iść nie potrafi, tak jest osłabiony... Potarł znów ręką czoło i uczuł krople zimnego potu... Chciał zawołać ...o pomoc... ale głos zamarł mu w gardle.
Płomień lampki chwiał się i z żółtego zmieniał się w błękitny. Znów chciał iść za chwilę dalej — ale już nie mógł: czuł, że musi usiąść choć momencik i wiedział zarazem, że gdy to uczyni, to zginął. Zaczepił lampkę o guzik ubrania i złożywszy ręce zaczął się modlić i czuł równocześnie, że jest już nieprzytomny — było mu dobrze przy tej modlitwie. Zdawało mu się, że stoi w windzie i dziękuje Bogu za ocalenie szczęśliwe: więc uklęknie i pomodli się, tak... będzie lepiej... Kolana same zgięły się pod nim, coraz niżej... niżej... głowa opadła mu na piersi... światło zgasło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zdawało mu się, że strop spękany z ogromnej, aż do nieba sięgającej komory runął mu na głowę. Otworzył oczy... pierwsze słowa, które usłyszał były:
— Boże mój! on żyje, żyje — dzieci! tatko żyje!
Nie mógł zdać sobie sprawy, co się z nim dzieje? Wiedział, że jedną jego rękę trzyma żona, do ust ciśnie i gorącemi oblewa łzami, a do drugiej tulą się dwie główki jasne... Powoli, powoli zaczynał przypominać sobie wszystko...
Więc go ocalono! więc ludzi jego ktoś ostrzegł, kiedy go omdlałego przynieśli... Nie miał siły pytać o rozmiary katastrofy. Przytulił do swoich piersi te trzy drogie głowy i nie wiedział, czy się więcej cieszy tem słońcem złotem, które na łoże mu pada, czy tem, że go Bóg ocalił? Ale snać cieszył się bardzo, bo łzy spływały mu po twarzy.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.