<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII
KREW GÓRALSKA

Jesień ustaliła się piękna. Przychodziła w złocie i czerwieni drzew, łagodna i słoneczna. Pułk powrócił już z manewrów i po zainstalowaniu się w koszarach miał teraz więcej wolnego czasu.
Brzeziński po otrzymaniu przepustki obleciał cały park Łazienkowski, lecz nigdzie panny Szemańskiej nie spotkał. Nie widzieli panienki również dozorcy z Pomarańczarni, gdyż zwykle zaglądała do nich, wdzięczna za okazaną jej niegdyś pomoc.
Jerzy zrozumiał, że państwo Buscy nie powrócili jeszcze z letniska, zresztą sprawdził to rozmówiwszy się z dozorcą domu przy ul. Bagateli. Zasmuciło go to, lecz nie było rady, więc musiał czekać cierpliwie.
Ale nie sądzone mu było doczekać się tym razem powrotu panny Stefanii.
Był to już początek września i nad ranem dął zimny wiatr. Powietrze ocieplało się dopiero w południe.
— Ta co oni tam robią na letnisku w taki ziąb i w te noce ciemne? — irytował się Brzeziński próżno wyglądając panienki i jej wychowanków w alejach zasypanych opadającymi liśćmi lip i kasztanów.
Pewnego razu powróciwszy do koszar dowiedział się, że major Rzęcki szukał go.
Strzelec natychmiast zameldował się u dowódcy batalionu.
Major odesławszy adiutanta zapalił papierosa i przymrużywszy jedno oko powiedział:
— Coś mi się widzi, że w górach rozpoczęło się już rykowisko.
— Tak jest, panie majorze! Młode byki powinny już porykiwać po niskich połoninach, bo to dla nich sam czas! — odezwał się Jerzy.
Major kiwnął głową i dodał:
— My pozostawimy młodzież w spokoju. Niech sobie podrasta.
— Rozkaz!
— Jednak, jakby tam nie było, musimy już wyruszyć, Brzeziński. Sami dobrze rozumiecie, że trzeba ustalić kilka rykowisk dla pięciu czy sześciu najważniejszych gości... Dla innych urządzimy polowanie na wilki i dziki z naganką.
— Rozkaz, panie majorze! Znam ja wilcze przesmyki koło Szybenego, w Czarnej Roztoce... Na pewno wyjdą! O świniach to już nic nie powiem, bo tego dużo po buczynach....
Rzęcki słuchał uważnie i oglądał leżącą przed nim mapę Huculszczyzny.
— No, tak! — powiedział po długim namyśle. — Jutro pojedziemy na wywiad na Szybene. Ale czy jest tam jaka chata, żeby można było przenocować?
— Ta jakżeż, panie majorze! — ożywił się Brzeziński. — Leśniczówka przy drodze do Burkutu, a potem — na samej klauzie Szybenieckiej — druga. Dobre pomieszkanie, wygodne!... Tam nieraz stawali panowie myśliwi!
Tak się też stało.
Nazajutrz rano siedzieli obaj w pociągu i następnego dnia przybyli już do Kosowa. Przez Hryniawą i góry konno dojechali do Jawornika i stąd już dotarli do leśniczówki w pobliżu jeziora Szybene.
Rozejrzawszy się po niewysokich, lesistych szczytach przyszli do przekonania, że są to dobre miejsca dla rykowisk kozłów, lecz jelenie wybierały sobie wyższe łąki, zaciśniejsze i bardziej odludne. Przekoczowali więc na klauzę do zawiadowcy tamy, przez którą spuszczono do Czeremoszu spiętrzoną w jeziorze wodę, by mogła porwać tratwy i nieść je aż do Kut.
Ale i tu niedługo popasali.
— Panie majorze, najlepiej nam będzie w gajówce Onysyma Świrczyka, bo tam cicho i spokojnie. Porębów dawno nie robiono, dzieci Onysym nie ma, przeto i hałasu mniej — doradził pewnego razu Jerzy.
Po ulokowaniu się w kurnej, straszliwie brudnej gajówce, major z mapą i planem wydzierżawionej puszczy w rękach poznawał teren przyszłych polowań, kreślił istniejące w nim ścieżki i umieszczał różne wybitne, rzucające się w oczy miejsca i znaki — tam małe torfowisko w głębokiej rozłodze, tu złamaną jodłę lub dziwnych kształtów skałę, w innym znów punkcie — wyschłe łożysko potoku lub resztki spalonego szałasu.
Ważne to było dla orientacji w rozległym i nieznanym terenie.
W tym samym czasie Jerzy Brzeziński z wypożyczoną od gajowego ciupagą przepadał na wywiadach i podsłuchach, jakby przygotowując wielką bitwę.
Parę razy chodził z nim razem major — wytrwały piechur i alpinista.
Mógł więc w zupełności ocenić zalety swego pomocnika.
Brzeziński nie zrozumiałby nawet, gdyby go zapytano nagle, czy czuje zmęczenie. Mógł czuć gorąco, głód i pragnienie, ale na to były znane mu sposoby — cień paproci i haszczy olszowych, jagody i orzechy, wreszcie — dzwoniące wszędzie strumyczki czystej, zimnej wody źródlanej. Ale zmęczenie? Tego zrozumieć by nie potrafił.
Major z zachwytem przyglądał mu się, kiedy chcąc niepostrzeżenie dotrzeć do ukrytej w puszczy polany Jerzy wspinał się po niemal prostopadłym urwisku, a potem przyciskając się do srebrzystych pionów świerkowych stapiał się z nimi w jednolitą szarość znikając sprzed oczu. W marszu nie potrącał kamieni, nie potykał się na wystających z ziemi korzeniach, nie szeleścił gałęziami przedzierając się przez największy gąszcz i nie rozkołysał zwisającej nad ścieżką łapy świerkowej. Chodził, skradał się, prześlizgiwał i przemykał ni to cień bezcielesny, ni to zwierz najczujniejszy.
Te to łowieckie zalety Jerzego dały też świetne wyniki.
Strzelec odszukał tajemne polanki, na których dojrzał głębokie ślady racic jelenich, pozostawione przez byki płatki piany na liściach runa leśnego i zadraśnięcia od rogów na korze drzew. Zbadawszy takie miejsce określił ilość przychodzących tu byków i łani i przekonał się, że w pobliżu rykowisk zaczaiła się groźna dla jeleni zgraja — niedźwiedź, dwa rysie i wilki, przychodzące tu z połonin, skąd biegł ich trop przez uroczyska puszczańskie.
Wypatrzył też Jerzy wrzosowiska i runo z krzaczków czarnych jagód, łochyni i borówek, gdzie na wiosnę musiały tokować głuszce, podsłuchał cichy poświst jarząbków i pomyślał, że myśliwi będą mieli pociechę z tego łowiska na wiosnę, w jesieni i zimie.
— Ha — mruknął do siebie — i w lecie też, bo w tym potoku, co w wąwozie mknie po złomiskach, rojno zapewne od pstrągów!
Rzeczywiście — gdy stanął nad wspienionym wartem i przyglądał się przelewającym się przez skały strugom, spostrzegł niebawem srebrne ciała ryb usiłujących przeskoczyć spadające kaskady i dostać się do źródlisk potoku.
Cały tydzień spędził major z Brzezińskim w okolicach Szybenego.
Po powrocie do Warszawy major Rzęcki otrzymał zgodę wyższej władzy na wysłanie Brzezińskiego raz jeszcze do puszczy, by mógł wszystko przygotować do polowań i zbudować koło gajówki zdatny do mieszkania schron, w czym miał mu dopomóc inżynier z sąsiedniego nadleśnictwa, oficer rezerwy warszawskiego pułku. Władze dały takie wyjątkowe zezwolenie, gdyż chodziło o to, by jak najwspanialej wypadły łowy, urządzane dla cudzoziemskich oficerów, którzy roznieśliby potem po różnych państwach sławę polskiej puszczy i doskonałej organizacji łowieckiej.
Jerzy ucieszył się z oczekującej go podróży do Wierchowiny, ale zarazem gryzła go myśl, że długo jeszcze nie zobaczy panny Szemańskiej.
W wolnych od zajęć godzinach poprosił o przepustkę i pobiegł na Bagatelę.
Z radością dowiedział się, że państwo Buscy już powrócili z Józefowa i że nauczycielka codziennie przed południem prowadzi Kazia i Maniusię do parku Łazienkowskiego.
Pierwszej zaraz niedzieli Brzeziński wybrał się do parku i spotkał nareszcie pannę Stefanię. Ucieszyła mu się szczerze, a dzieci uczepiły się jego rękawów jak dwie duże pijawki.
Musiał im opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o manewrach, przygodach, zawodach strzeleckich i otrzymanej „belce“, która ogromnie zaimponowała Kaziowi, i wreszcie o odbytej już i oczekującej go wkrótce podróży w góry.
— Szczęśliwy pan — ujrzy pan najpiękniejszą część Polski! — westchnęła panna Stefania.
— Chciałbym tam być z panią, wszystko pokazać, opowiedzieć o sławnych zbójnikach i wielkich, możnych panach, po których pozostało trochę ruin zamków i dużo wspominków — odpowiedział rozmarzonym głosem Jerzy.
Panna Szemańska podniosła na niego oczy i raptownie się zarumieniła.
On jednak nie spostrzegł tego. W chwili bowiem tego nieuświadomionego wyznania miłosnego poczuł ostry wyrzut sumienia.
— Marinoczka Hłyszczanka!... obiecałem, że po służbie upomnę się o nią... A teraz? E — e głupi jestem! Taż to takie obiecanki-cacanki do serca bierze? Ot — bajdurzenie, wesołe przelewki!... — śmigały myśli usłużne, śliskie, wykrętne.
Jednak w sercu pozostawała mu jakaś nieustępliwa gorycz.
— Obiecałeś? Obiecałeś przecież? — judził go jakiś głos wewnętrzny.
Psuło mu to radosne chwile obcowania z panną Stefą, a myśli te opadały go zawsze, ilekroć serdeczniej do niej przemawiał i dłużej wpatrywał się w jej poważne, łagodne oczy.
Taką sposobność miał jeszcze przez dwie niedziele, a kiedy w trzecią poprosił sierżanta Bielskiego o przepustkę do wieczora, ten zamachał na niego rękami i zawołał:
— Szlus, chłopie, z tymi spacerkami i umizgami! Po mszy musisz zameldować się w mieszkaniu pana majora. Wczoraj jeszcze telefonował do kancelarii. Tak mi się widzi, że niebawem już pofruniesz, brachu, na tę swoją Huculszczyznę zatraconą... Nie podoba mi się całe to latanie! Jesteś strzelcem, czy nie? Jesteś! No, to musisz w pułku siedzieć, a nie tłuc się tam po jakichś zakazanych wertepach!
Jerzy milczał. Stracił on nagle chęć do wyjazdu i odwiedzenia rodzinnych stron. Nie chciało mu się rozstawać z panną Stefą, szczególnie teraz, gdy, jak mówiła, wraz z siostrą obmyśliły już dla niego cały plan nauki.
— E-ech! — westchnął Brzeziński, ale służba — nie drużba, więc powróciwszy z kościoła czym prędzej poszedł do majora. Wpuszczono go od razu do gabinetu dowódcy batalionu.
— Siadajcie! — powiedział major wskazując mu krzesło. — Musimy się naradzić, bo, zdaje mi się, że cięższą niż myślałem będziemy mieć robotę. Nowe kłopoty, niespodziewane kłopoty!
Jerzy zdumionym wzrokiem patrzał na dowódcę.
— Co by to były za nowe kłopoty? — głowił się spostrzegając niepokój i troskę w oczach oficera.
— Powiem wam, ale to tajemnica, rozumiecie? — mruknął Rzęcki.
— Tak jest, panie majorze! — zerwał się natychmiast z krzesła strzelec.
— Siadajcie i słuchajcie uważnie, bo to poważna sprawa! — mówił major. — Otrzymałem doniesienie, że w zakordonowych dziennikach pisano już o przygotowywanym przez nas polowaniu. Ci pismacy wszystko muszą wywąchać! Wiedzą już o terenie Szybenego i o tym, że dużo tam mamy zwierzyny. Obawiam się, że pociągną tam wnet kłusownicy. Rozumiecie, Brzeziński?
— Tak jest, panie majorze — odpowiedział Jerzy.
— Musimy więc teraz zorganizować szczególnie pilną ochronę naszego terenu, bo nie możemy wszak dopuścić, żeby łowy się raptem nie udały.
— Tak jest! — ucieszył się Jerzy zrozumiawszy, o co się troska major. — Tak jest! Tylko, że ja tak myślę, iż na naszej stronie na taką sprawę nikt się nie targnie.
— Może być, może być... — zgodził się major Rzęcki. — Musimy wszakże być na baczności.
— Tak jest, panie majorze, strzeżonego i Pan Bóg strzeże — dorzucił Brzeziński.
— Właśnie o to mi chodzi! — zawołał Rzęcki. — Polegam na was bardzo, ale gdybyście coś niebezpiecznego spostrzegli, zwróćcie się z moim listem, który dla was przygotuję, do nadleśniczego w Jaworniku.
— Tak jest, panie majorze, dziękuję! — odparł Jerzy. — Ja rychło zwęszę, co i jak tam się święci.
Pomyślawszy chwilę dodał z cichym śmiechem:
— Mam ja tam swój wywiad! Moi chłopcy w mig o wszystkim mi doniosą, panie majorze!
— Doskonale! Przygotujcie się, Brzeziński, do drogi, a potem przyjdźcie do mnie raz jeszcze. Pomówimy o szczegółach polowania i urządzeniu obozu dla myśliwych. Jutro rano otrzymacie wszystkie papiery i pieniądze, a o dwunastej z minutami odjedziecie z dworca Głównego.
— Rozkaz, panie majorze! — odpowiedział strzelec.
— Bądźcie zdrowi! Przygotujcie się dobrze i dokładnie. Możecie już iść, Brzeziński.
— Czołem, panie majorze!
Pożegnawszy dowódcę batalionu Jerzy wyszedł.
Resztę dnia spędził na porządkowaniu i pakowaniu rzeczy do kuferka, do którego nie zapomniał też włożył buteleczki z benzyną i „kamień“ do czyszczenia plam na mundurze. Wieczorem do późna siedział obok majora Rzęckiego pochylony nad mapą nadleśnictwa jawornickiego i studiował obwód jeziora Szybene. Był to duży teren, gdyż i prywatni właściciele posiadający swoje majątki w tej części Huculszczyzny upoważnili oficerskie towarzystwo myśliwskie do trzech dni łowów w swoich lasach, doceniając propagandowe znaczenie takiego polowania reprezentacyjnego.
— Czy dacie sobie radę, Brzeziński? — troskał się major.
— Ta joj, panie majorze! Taż ja tam po nocy każdą polowaczkę, trapasz, ścieżynę, kamień i przesmyk znajdę! — zawołał Jerzy. — Po tamtych berdach i ostępach chodzę jak tu nie przymierzając po parku Łazienkowskim.
Urwał nagle, bo przed oczyma stanęła mu mglista sylwetka panny Stefy.
— No, daj Boże, daj Boże! — ucieszył się major. — Tylko ucho i oko miejcie nad wszystkim, Brzeziński, bo powiadam wam, że od tego honor naszego towarzystwa, a poczęści i pułku zależyć będzie. Na tydzień przed polowaniem przyjadę, by wszystko obejrzeć i ostatecznie zarządzić.
— Rozkaz, panie majorze! Wszystko narychtuję, jak się widzi — uspokajał dowódcę Jerzy.
Nazajutrz, otrzymawszy instrukcje, dokumenty i pieniądze pożegnał kompanię i odjechał.
Nazajutrz był już w Kosowie, gdzie wyszukał jakiegoś gazdę, powracającego z rynku do Uścieryków. Obiecawszy mu dwa złote zabrał się ze swoim kuferkiem na jego wóz i ruszył piękną drogą na Hryniawę.


Wartem Czeremoszu płynęły daraby...

Z lewa od siebie Brzeziński miał szumiący, biały od piany potok, na prawo — szczeciną świerków okryte góry, nad sobą zaś błękitne niebo lub zwisające gałęzie buków i olch.
Wyjechali wreszcie na drogę biegnącą brzegiem Czeremosza. Wartem jego płynęły daraby. Na tratwach przy wiosłach stali flisacy-kiermanycze w haftowanych kieptarach i kapeluszach filcowych ozdobionych barwnymi sznurami i połyskliwymi „trysunkami“ z włóczki, szychu i paciorków.
Spuszczona z tam woda pędziła spiętrzoną falą, a w jej pianie i bryzgach migotliwych nurzały się tratwy kierowane mocną ręką, omijały kamienie, zatopione kłody świerkowe i wystające, ostre skały przylądków na załamaniach koryta.
Kwiliły drapieżne jastrzębie i kanie, szczebiotał w gąszczu drobiazg skrzydlaty, kukała kukułka i jęczała w mroku puszczy żółta, płochliwa „żołna“.
Gazda, który podpił sobie w karczmie żydowskiej, gdzie mu wyciągnięto część pieniędzy zarobionych ze sprzedaży wełny i babskich haftów, spał na dobre, więc Jerzy wyjąwszy mu z rąk lejce popędzał małe, ale silne „karki“ huculskie. Biegły raźno, gdyż wiedziały już, że powracają do domu, gdzie gazda puści je na zieloną łąkę, przez którą zbiegał do Białego Czeremosza szumiący, zimny potoczek górski. To też parskały, wymachiwały ogonami odpędzając bąki i muchy i ciągnęły drabiniasty wóz, który przewalał się przez kamienne płyty, zapadał się do głębokich kolein i dzwonił, skrzypiał tak żałośnie jak gdyby za chwilę miał rozsypać się na drobne kawałki.
Brzeziński na nic nie zwracał uwagi. Myślał tylko o tym, że od Uścieryków brzegiem biegnie wąska dróżyna przez las bukowy i, gdy dotrze do przełęczy Hreńskiej, można już stąd dojrzeć leżącą niżej polanę i pierwsze chaty Mygli. Tam rozparła się po zboczach gór rozrzucona w nieładzie wieś. Otaczał ją zewsząd wieniec zielonych gór, za którymi na północy przyczaiła się Witlica... z chatą sołtysa, Dymitra Hłyszczana... Być może w tej chwili na moście nad rzeczką niby kwiat wielobarwny miga kraśna Marinoczka. Nie przeczuwa nawet, że on — strzelec Brzeziński z każdym tupotem kopyt koników zbliża się do niej, a potem, może dziś jeszcze przed wieczorem...
— Będziemy uczyły pana, bo nie wolno zatrzymać się na tym, co dała panu szkoła powszechna... — dobiega go z daleka ciepły, głęboki głos panny Szemańskiej i radosne krzyki szkrabów:
— Pan Jezy, nas pan Jezy!....
Znowu poczuł się na rozdrożu i aż się rozgniewał na siebie samego. Splunął czarną od kurzu ślinę, przetarł zasypane piaskiem oczy i popędził konie usiłując myśleć o spotkaniu z ojcem, o opracowanym razem z majorem planie łowów na Szybenem i o różnych innych rzeczach, aby tylko nie zaprzątać sobie głowy Marinoczką i panną Stefą, bo jedna z nich jakby ciągnęła go na lewo, druga — na prawo, a obie tak kusząco, tak słodko, że aż strach go ogarniać począł.
— Czyhają na mnie, jak te nasze huculskie „niawki“ i „dziewki leśne“, co po polanach pląsają przy świetle miesiąca! — uśmiechnął się Brzeziński chcąc rozproszyć przykre uczucie strachu.
— Haw tam, Juro! — dobiegł go nagle głośny okrzyk i wyrwał z zadumy.
Ściągnął lejce i obejrzał się. Spostrzegł, że minął kilku chłopców, siedzących na skraju drogi. Powracali zapewne z cerkwi, bo byli ubrani odświętnie a na nowych kapeluszach barwiły się i świeciły pstre, złociste „trysunki“. Poznał ich — swych niedawnych kompanów i druhów.
Jeden z nich Wasilko Dawidczuk biegł już do niego z wyciągniętą ręką, inni zerwali z głowy kapelusze i stali, wpatrzeni w żołnierza jak w obraz w cerkwi.
— Juro, Juro... — mruczał wzruszony, barczysty Wasilko. — Taż chyba to ty?
— Ano ja, któżby był inny — odpowiedział wesoło Brzeziński. — Bywajcie chłopaki! Chodźcież tu! Czegóż to stoicie niczym świątki przy drodze?
Otoczyli go kołem, ściskali za ręce i z zachwytem oglądali zakurzony mundur i czapkę z orzełkiem.
— Na urlop jedziesz? — spytał go Wasilko. — Hej, chłopie, jest jedna taka, co, jak nam się widzi, oczy wypatrzyła ciebie wciąż wyglądając.
Chłopcy parsknęli głośnym śmiechem i tylko jeden z nich nachmurzył brwi i mocniej zacisnął zęby. Spostrzegli to towarzysze i drwić z niego zaczęli:
— Nie w smak to Wasylowi Szaburakowi, bo dziewczyna go nie chce...
— Nie dla psa kiełbasa, nie dla wrony róża....
— On dwie pary chodaków zdarł przez grań do Marinki drałując....
— Jak drałował tak i powracał. Z harbuzem!... Cha-cha-cha!....
Jerzy spojrzał w ponurą twarz i gniewne oczy Szaburaka, którego przed tym nie znał, bo chłopak z innej pochodził wsi. Po chwili wzruszył ramionami obojętnie i zdumionym głosem spytał:
— O czym wy trajlujecie, chłopcy? Jaka to Marinka? Ja o żadnej nie myślę, bo mam swoją panienkę w Warszawie....
— Nie syp prochem w ślepie, bo i tak nie uwierzymy! Ot co! A kto ci dał fujarkę z Niesamowitego? A do kogoż to przed służbą do chaty chodziłeś, niby to ze skargą do sołtysa. Ty — wilczura!
— E-e, nie lubię takiego brechania! — rozgniewał się Jerzy. — Gadacie bez rozumu, a może komukolwiek to szkodzi czy tam krzywdę robi!... Mnie tam teraz nic — ino służba w głowie.
Ostatnie słowa wypowiedział radosnym głosem, gdyż w tej samej chwili dojrzało w nim postanowienie:
— Nie zobaczę się z Marinoczką, bo już widzę, że ludziska ostrzą na niej złe, obleśne jęzory. Po cóż mam szkodzić dziewczynie i sadła za skórę zalewać temu mocno zakochanemu w niej Szaburakowi? Nie pójdę do Witlicy... zresztą — i czasu na to nie starczy... jutro bowiem machnę zaraz na Szybene....
Ucieszył się z tego postanowienia. Zdało mu się wonczas, że z dwóch „niawek“ jedna znikła zupełnie, druga zaś pozostała daleko... daleko.
— Moja panna Stefa... — szepnęły same wargi bezdźwięcznie.
Jerzy zaśmiał się wesoło i spytał:
— Skąd to całą gromadą idziecie?
— Do Wiertkała, na zrękowiny Ołeksy — odpowiedzieli chórem.
— Żeni się Ołeksa? Ten chromy? — dopytywał się Brzeziński.
— Ano — on! Bierze córkę popa Banczurskiego, wiesz — tę dziobatą.
— Taż ona już mocno stara?
— Ołeksa zaś kulawy — jak raz para! — parsknął śmiechem figlarny Nikodem Hawryluk — ten co umiał piosenki ucieszne na poczekaniu układać.
Chłopcy żarcik jego poderwali i tarzając się od śmiechu śpiewać poczęli:

— Popowna nosata —
— Dziewucha szczerbata!
— Hej, kobyłka kara,
— Krasawica stara!
— A Ołeksa kuternoga,
— Taka wola Boga.

— Ołeksa chromy, a Mania stara —
— Taka z nich dobrana para!
— Hej, kobyłka kara!
— Hej, dobrana para!

Śpiew obudził chłopa. Zerwał się nagle, przetarł oczy i przerażony czymś zgarnął lejce i zaciął konie. Wóz zniknął w kłębach kurzu. Jerzy ledwie zdążył machnąć ręką towarzyszom. Z dala długo jeszcze dobiegały zwrotki nagle powstającej piosenki:

— Ołeksa chromy, a Mania stara —
— Taka z nich dobrana para!
— Hej, kobyłka kara!
— Hej, dobrana para!

Jerzy śmiał się cicho, chociaż jednocześnie czuł jakiś przykry osad na sercu. Czuł wyrzut sumienia. On tak rzadko i coraz obojętniej myślał o Marinoczce, tymczasem ona stała się już pośmiewiskiem dla ludzi i źródłem udręki dla tego mrukliwego Wasyla Szaburaka... Coś trzeba z tym jednak zrobić. Położyć kres nadziejom dziewczyny i przerwać wszelkie plotki. Tak dłużej być nie może... Ale jak to zrobić? Myślał o tym, ale nic mu jakoś do głowy nie przychodziło. Znużyło go to wreszcie więc zdrzemnął się. Otworzył oczy posłyszawszy ochrypły głos gazdy.
— Tak dawajcie, panoczku, hroszy. Wże dojechały my do Uścieryków! A może koniaka u mene wezmete za pjać zołotych. Wirchom do Mygli migiem dojechaty można.
Jerzy wytargował przejazd konno za złotówkę i wypiwszy kubek zimnej wody źródlanej ruszył ku przełęczy. Już wiedział, że, nim słońce skryje się za pasmem Czarnohory, będzie już w swojej dziedzinie, gdzie ani ojciec, ani krewniak Bartek nie oczekiwali go.
Istotnie — świerki na szczycie Tymczanki stały jeszcze w złocie i szkarłacie pożegnalnych promieni słonecznych, gdy zatrzymał konia przed wrotami swojej „grażdy“ i ujrzawszy ojca majstrującego coś na ganku zawołał radosnym głosem:
— Ojcze! Wpadłem do was, by was odwiedzić!..
— Bywajże, chłopaku miły! — ucieszył się serdecznie stary biegnąc ku bramie.
Spoza obory wyjrzała pucołowata, zawsze roześmiana twarz Bartka, który też śpieszył na powitanie Jerzego.
Pies łańcuchowy, stary Łochmacz, poznawszy młodego gospodarza skakał i rwał się z uwięzi szczekając wesoło. Ze stajni cienkim, urwanym rżeniem witał Jerzego wierzchowy hucułek, na którym młody Brzeziński ze sto razy przemierzył Czarnohorę, Beskid, grzbiet Czywczyński i wysokie połoniny aż hen — do tej ostatniej, co to ostrym klinem, niby grotem włóczni, zamykała południową granicę Rzeczypospolitej.
Wszystko witało młodego gazdę i żołnierza polskiego, bo nawet jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu, wróble spod strzech spichrza i obory, kury na podwórzu i gęsi rozszczebiotały się głośniej, rozćwierkały, rozgdakały i rozgęgały na potęgę, jak oszalałe.
— Bywaj! Bywaj! — słyszał Jerzy w zgiełku głosów ptasich, w ujadaniu Łachmacza i w rżeniu ogierka.
— Bywaj! — dobiegało go z plusku rzeki i z gasnących leniwie błysków słońca na szczytach gór i na łące pnącej się aż hen — pod sam wierch Tymczanki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.