Potworna matka/Część pierwsza/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Nie będziemy im towarzyszyli dłużej na tej wycieczce do lasu, a poprosimy czytelników, ażeby z nami przenieśli się teraz do Paryża.
Na przedmieściu Montmartre przestąpimy próg małego mieszkanka na trzecim piętrze przy ulicy Zakonnic, w domu, należącym do Jakóba Tordier, oszacowanym na pięćdziesiąt tysięcy franków, przez Józefa Włosko, dawnego dependenta od notariusza.
Rzeczywiście kamienica nie była warta więcej.
Mieszkanie, składające się z dwóch sypialni, pokoju jadalnego i kuchni, zajmowała wraz z synem pani Gobert siostra męża Garbuski.
Mieszkanko było skromne, ale umeblowane porządnie i utrzymywane nader czysto.
Pokój Lucjana pełen był planów i rysunków, świadczących o jego zajęciu rysownika.
Wybiła właśnie godzina wpół do pierwszej.
Matka i syn jedli śniadanie przy stole.
— Nie byłeś jeszcze na ulicy Anbry — odezwała się matka, kobieta lat pięćdziesięciu zaledwie, ale skutkiem ciężkich kolei losu przedwcześnie zestarzała.
— Nie, mamo, nie jeszcze — odparł Lucjan.
— Dlaczego się opóźniasz?
— Mam wstręt do spotykania się z tą kobietą.
— Pojmuję to dobrze... ale obowiązek nakazuje przezwyciężyć ten wstręt... trzeba iść, aby dowiedzieć się o zdrowiu wuja, który jest tak dobry dla nas...
— Dziś pójdę... I dowiem się o wuja w sklepie pana Troublet.
— Po co u niego, moje drogie dziecko. Na twoim miejscu nie zawahałbym się wcale. To twoje prawo i twój obowiązek pójść do wuja, i nikt nie może przed tobą zamknąć drzwi... Gdybym nie była tak zniedołężniała, gdybym mogła chodzić łatwiej, sama bym tam poszła.
— Więc mamę ta ohydna istota, ta garbuska bez serca i bez duszy, nie przestrasza bynajmniej?
— To jeśli nie chcesz się z nią widzieć, napisz list do wuja!
— Ta jędza przejmie go i nie odda! O, biedna Helenka, biedna droga Helenka! Ileż ona musi wycierpieć z taką matką!
— Wuj obiecał, że Helenka zostanie kiedyś twoją żoną...
— Przysiągł mi nawet... ale czy to kiedy nastąpi? On sam nic nie znaczy w domu... Tak, gdyby się zdobył na energię, Helenka byłaby moją żoną nazajutrz!
— Kuzynka twoja jest jeszcze bardzo młodą, ażeby myśleć o małżeństwie.
— A jednak małżeństwo byłoby dla niej jedynym wybawieniem... Oszczędziłoby jej moralnych cierpień, które przewiduję... I jeżeli ojca jej zbraknie.
— A może i twoja przyszłość stałaby się bardzo smutną, gdybyś się ożenił już teraz!...
— Co mama mówi?...
— Prawdę... Ty nie masz stanowiska ustalonego, a brać na siebie ciężar utrzymania żony, gdy już masz matkę przy sobie, to by dla ciebie było ponad siły!... Helenka zaś, wyszedłszy za mąż, nie dostałaby ani grosza, bo Garbuska znalazła sposób zagarnięcia całego majątku mego brata...
— Cóż znaczy brak pieniędzy, mateczko? — zawołał Lucjan z uniesieniem. — Pracować będę za dwóch... Mam wiarę w przyszłość... Kocham Helenę, a raczej ją ubóstwiam... Ubóstwiam ją potrójnie, dlatego że jest piękną, dlatego że jest dobrą i dlatego że jest nieszczęśliwą!...
— Ty jednak nie możesz uczynić nic dla niej bez jej ojca, a sam mówiłeś przed chwilą, że mój brat nie ma nawet siły, żeby co postanowić.
Po chwilowym namyśle Lucjan odezwał się:
— Miałaś, mamo rację... mówiąc, że powinienem wstręt swój przezwyciężyć... muszę zobaczyć się z wujem...
I Lucjan ucałował matkę.
— A nadewszystko bądź spokojny, jeżeli zobaczysz Garbuskę — zaleciła mu pani Gobert.
— O, choćby mnie nawet zelżyła...
Ażeby być na miejscu czemprędzej, nie zawahał się ze swych skromnych zasobów ponieść wydatek na jazdę autobusem.
Przyjechał na ulicę Anbry, wysiadł z autobusu i zbliżał się do kamienicy, gdzie na dole widniał magazyn Jerzego Troubleta.
W tejże właśnie chwili, ze sklepu wychodził uczeń, znany nam Julek. niosąc na głowie koszyk pełen drobnych pakunków.
Zobaczywszy Lucjana, aż wykrzyknął ze zdziwienia:
— Dzień dobry, panie Gobert!... Jakże zdrowie?
I wyciągnął doń rękę.
Lucjan uścisnął mu rękę, nie zrażony wcale poufałością ucznia, który ciągnął dalej:
— Czy przychodzisz pan odwiedzić wuja?
— Tak, mój Julku! — odpowiedział rysownik.
— To Garbuska do pana pisała?
— A skąd to przypuszczasz? — zapytał rysownik, zdumiony tym pytaniem.
— No... przy takim stanie pana Tordier...
Młodzieniec zbladł i zawołał:
— Czy wuj chory?
— Czy chory?... O, myślę!
— Poważnie?...
— Tak chyba... Doktór był...
— Kiedy?
— Dziś zrana, panie Lucjanie, a Garbuska z pewnością nie wzywałaby na darmo doktora Reyniera, ażeby mu płacić za wizytę!
— To może ona jest chora?...
— Zapewne, że byłoby lepiej... Ale kiedy doktór odszedł, Garbuska przyszła do magazynu po makaron i pryncypałowi mówiła, że mąż ma się znacznie gorzej.
— Co mówisz? — wyjąkał rysownik, a wargi mu drżały.
— Prawdę najzupełniejszą, panie Lucjanie. Wiem, że to panu jest przykro, ale kiedy to prawda.
— Bóg nie pozwoli wujowi umrzeć! — zawołał młodzieniec.
— Wyszedłszy od nas ze sklepu, ciotka pańska poszła do aptekarza i jeszcze tam raz zachodziła w ciągu dnia... Widziałem, jak stamtąd wracała przed pół godziną i niosła w ręku jakąś butelkę.
Lucjan, dłużej już nie wypytując, skierował się ku sieni, otworzył drzwi i przebiegł szybko schody.

Po scenie, jaka nastąpiła już po odejściu doktora Reynier wywiązał się gwałtowny atak; dzięki brutalnemu postępowaniu Garbuski, Jakubowi Tordier zrobiło się znacznie gorzej, kaszel go opanował suchy, złowrogie gwizdanie wydobywało się z zaciśniętego gardła.
Doktór, nie wiedząc, co może zajść między jędzą i chorym, nie mógł przewidzieć, że atak, którego się bał, nastąpi tak prędko.
Kiedy Garbuska wróciła, wstrząśnięta do szpiku kości wzruszona głęboko, prawie zahypnotyzowana spotkanim jakie miała w sklepie, nie pomyślała nawet o tym, ażeby przestąpić próg pokoju mężowskiego.
Ohydna istota była cała teraz pochłonięta namiętnością dla Prospera Riveta.
Namiętność ta przycichła podczas długich miesięcy nieobecności komiwojażera, lecz teraz przy jego powrocie zbudziła się i wzmogła z siłą podwójną, paliła ciało Garbuski.
Co ją obchodził mąż?
On mógłby umrzeć, a nie żałowała by go wcale, a nawet odetchnęłaby wtedy swobodniej.
Osunęła się na fotel, a histeryczny atak długo wstrząsał jej bezkształtnym ciałem.
Kiedy się nareszcie atak uspokoił, Garbuska była załamana, nieruchoma, bez sił, bez myśli.
W głowie szumiało jej, iskry przesuwały się przed oczyma, jednak zapanowała nad sobą.
Kaszel prawie nieustający Jakóba Tordier obił się o jej uszy.
— Więc on nigdy nie da mi spokoju? — szepnęła z wyrazem nienawiści, po czym wstała z fotelu, otworzył drzwi i weszła do pokoju męża.
Chory zaniósł się od kaszlu.
— Pić! — wyjąkał, rzucając na nią przygnębione spojrzenie.
— Potrzeba czasu na przygotowanie mikstury — odpowiedziała Garbuska — dopiero o godzinie piątej mam ci dać pierwszą łyżeczkę... niema jeszcze piątej...
— Pali mnie... pić mi się chce.
— Tak kazał doktór... Pójdę po lekarstwo do apteki.
Garbuska wyszła i wróciła wkrótce, niosąc flaszką, o której mówił Julek Lucjanowi.
Twarz miała ponurą, brwi zmarszczone, oczy okrutne.
Zamknęła się w swoim pokoju.
W ręce lewej trzymała receptę doktora i butelkę z miksturą.
Oczy jej wpatrzyły się w tę miksturę, a usta wyszeptały:
— Uleczenie!
Po tym usiadła i z dziesięć minut pozostała tak nieruchoma, pogrążona w myślach.
— Uleczenie! — wyszeptała znowu, głosem tak cichym, że nikt by jej nie mógł usłyszeć. — To lekarstwo, zapisane przez doktora, może go uleczyć i ocalić... a wtedy życie, które prowadzę, trwać będzie dalej, nieskończenie... Będę musiała być nadal związaną z tym człowiekiem, wlec kulę u nóg... Przeciwnie, gdyby nie wyzdrowiał, zostałabym wdową, i będąc bogatą, mogłabym...
Nie dokończyła, ale błyskawica złości okrutnej zajaśniała w jej źrenicach.
Ręką prawą porwała butelkę z lekarstwem i miała już rozbić o podłogę, gdy powstrzymał ją gwałtowny odgłos dzwonka.
— Kto może tak dzwonić? — zapytała sama siebie.
Dzwonek odezwał się jeszcze gwałtowniej.
— Gdyby to był on!... — rzekła głośno.
Myśl, że Prosper Rivet, piękny komiwojażer, przychodził jeszcze wcześniej, niż się umówił, przebiegła jej przez głowę.
Postawiła flakon z lekarstwem na stole i sama pobiegła drzwi otworzyć.
Na progu stał Lucjan blady, zadyszany.
Julia Tordier, jak wiemy, nienawidziła pani Gobert i jej syna.
Tymbardziej, gdy spodziewała się teraz kogo innego.
Cofnęła się w tył, a twarz jej przybrała wyraz złowrogi.
— Czego tutaj pan chcesz? — zapytała tonem brutalnym.
Na to pytanie Lucjan odpowiedział niespokojnie:
— Powiedziano mi, że wuj jest chory. Czy to prawda?
— Prawda — odpowiedziała Garbuska.
— Bardzo chory?
— Tak chory, że musiałam wezwać doktora.
— Może już za późno?
Garbuska skrzyżowała ręce na piersiach i, mierząc Lucjana od stóp do głowy, zawołała:
— Cóż to, sądzisz pan, panie Gobert, że ja muszę prze tobą się tłumaczyć. W co się pan wtrącasz?
— W to, co do mnie należy — odpowiedział Lucjan, usiłując zachować spokój wobec jędzy, której Helena była córką.
— Ja też należę do rodziny, moja ciociu, wuj mi był prawie ojcem i mam prawo dowiadywania się o jego stanie.
— Ja tylko winnam się tłumaczyć przed doktorem, a nie przed panem, którego tu sprowadza jakiś interes ukryty!
— Interes ukryty! — powtórzył Lucjan, a czuł, że go gniew ogarnia pomimo woli. — Ależ to, co mówisz, ciotko jest coś potwornego, coś niedorzeczonego! Czyż ja tu przy chodzę, aby wietrzyć jakąś sukcesję? Alboż jestem spadkobiercą, gdy wuj ma przecież córkę? Wiem dobrze, że tylko uczucie prawdziwe, szacunek i wdzięczność, są jedynymi pobudkami, które mnie tu sprowadzają!... Ty o tym, ciotko, wiesz również dobrze, jak ja!... Nie usiłuj więc zranić mnie przypuszczeniami uwłaczającymi, w które sama nie wierzysz i odpowiedz mi... Czy wuj znajduje się w niebezpieczeństwie?
— Tak się obawiam.
— Cóżeś uczyniła, ażeby zwalczyć chorobę?
— To, co powinnam była uczynić, będąc przytomną i posiadając zimną krew... No wiesz, już dosyć; czyż jeszcze badanie to dłużej potrwa? A muszę cię uprzedzić, że mnie ono już męczy!
Do tej chwili Lucjan pozostawał na progu drzwi, a Garbuska jak gdyby gotowa była wypchnąć go za drzwi.
— Pozwoli mi ciocia wejść, — odezwał się młodzieniec.
— A to po co?
— Chciałbym się zobaczyć z wujem...
— Ależ to niemożebne!
— Niemożebne!... Dlaczego?...
— Doktór zalecił, ażeby ochraniać go przed wszelkim wzruszeniem, a więc i przed wszelkimi odwiedzinami.
— Moja wizyta będzie bardzo krótka... Powiem doń zaledwie słów kilka.
— Nie będzie mógł ich ani usłyszeć, ani zrozumieć.
— Jakto, stan jego tak dalece jest poważny?
— Tak.
— Pozwól, ciociu, ażebym zobaczył sam na własne oczy.
— Ja nie mogę przekraczać zaleceń doktora.
— Ależ to z twej strony okrutnie, moja ciotko.
— Nazywaj me postępowanie, jak ci się podoba, a mnie to mało obchodzi.
— Czy ciotka wezwała mą kuzynkę, Helenę?
— Jakto, znowu dalsze badanie! — krzyknęła Garbuska. — Powiedziałam już przecie, że ono mnie męczy.
Lucjan podchwycił:
— Chcę wiedzieć, czy pani pisała po moją kuzynkę Helenę! Przypuszczam, że ona ma przecież prawo widzieć się z umierającym ojcem. Pani obowiązkiem jest uprzedzić ją o tym, co się dzieje...
— To moja rzecz, a nie pańska... Żegnam pana, panie Gobert...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.