Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Odkrycie.

Ludzie zwiedzają niekiedy blisko brzegów leżący skałę; na otwartem morzu, nigdy. Co tam można znaleźć? to nie wyspa. Nikt się tam nie spodziewa czemś pożywić; ani drzew owocowych, ani pastwisk, ani zwierząt, ani źródeł wody do picia. Jest to nagość w samotności. Jest to opoka o stromych bokach nad wodą i ostrych pod wodą krawędziach.
Tam tylko rozbicie się znaleźć można. Takie skały w dawnym marynarskim języku, nazywane Samotnie, są to, jak już powiedzieliśmy, dziwne miejsca. Morze tam jest samo i robi, co mu się podoba — żadne ziemskie zjawisko mu nie przeszkadza. Morze lęka się człowieka, niedowierza mu, ukrywa przed nim to, czem jest i co robi. Bezpiecznie jest między skałami; człowiek tam nie przyjdzie. Monolog fal nie będzie przerwany. Morze pracuje nad skałą; naprawia uszkodzenia, zaostrza szczyty, najeża ją, odnawia i podtrzymuje. Przedsiębierze przebijanie skał, rozkrusza kamień miękki, obnaża twardy, zdejmuje ciało, pozostawia szkielet, kopie, rozcina, świdruje, przewraca, kanalizuje, łączy z sobą przejścia rozdzielone, napełnia skałę komórkami, naśladuje gąbkę w wielkich rozmiarach, wyżłabia wewnątrz, wyrzeźbią zewnątrz, W tej górze dla wszystkich tajemnej, jako w swej własności, morze wykuwa sobie pieczary świątynie, pałace, ma ogrody, a w nich roślinność jaka szkaradną i świetną zarazem: są tam pływające zioła, które kąsają i potwory korzeniem do miejsca przyrosłe; przerażający ten przepych wody cieniem swym pokrywają. Na samotnej skale nikt morza nie dozoruje, nie szpieguje i nie niepokoi; tam ono śmiało rozwija swą stronę tajemniczą, niedostępną człowiekowi. Tam składa swój pomiot żywy i szkaradny. Wszystko co jest morskie a nieznane, tam się mieści.
Przylądki, cyple, kończyny lądu, podwodne kamienie, skały, są to, powtarzamy, prawdziwe budowle. Geologiczne pokłady są rzeczą błahą w porównaniu z formacjami oceanu. Skały, te domy fal, te piramidy i kolumny piany, stanowią część tajemniczej sztuki, którą autor niniejszej książki nazwał w innym miejscu Sztuką natury, i mają pewien rodzaj potężnego stylu. Przypadkowość zdaje się tam być naumyślnie zawezwaną. Te budowle są różnokształtne. Istnieje w nich zwikłanie grodu polipów, szczytność katedry, dziwactwo pagody, ogrom góry, wykończenie klejnotu, odraza grobu. Mają one komórki jak gniazda os, legowiska jak menażerje, tunele jak kretowiska, lochy jak więzienia, zasieki jak obóz. Są tam drzwi, ale zatarasowane — kolumny, ale poutrącane — wieże, ale pochylone — mosty, ale pozrywane.
Przeznaczenie przedziałów nie da się zmienić; te tu są wyłącznie dla ptaków, te tam tylko dla ryb.
Niewolno z jednego w drugi przechodzić. Ich architektoniczna postać przemienia się, przerabia, zatwierdza zasady statyki i zaprzecza im; rozbija się, zatrzymuje nagle, zaczyna od sklepień, kończy na podporach; głaz układa na głazie; Encelades jest tu mularzem. Szczególnego rodzaju dynamika stawia tam zagadki — porozwiązywane. Groźne masy zawisły na niczem, a nie spadają. Na czem się trzymają te budowle o zawrót głowy przyprawiające — niewiadomo. Wszędzie wychylone nagłówki, niezabezpieczające podpory, przerwy, szalone urwiska; prawa tego babelizmu są niedościgłe. Budowniczy nieznany, lecz potężny, nic nie oblicza, a wszystko mu się udaje, skały zestawiane w nieładzie tworzą potworne pomniki; żadnego rozumowania a szeroko pojmowana równowaga. To więcej niż trwałe, to wiekuiste i bezładne zarazem. Zdaje się, jakby zgiełk fal wcielił się w granit. Skała, to skamieniała burza. Nic bardziej nie wzrusza umysłu nad te ponure budowy, walące się wiecznie a wiecznie stojące. Wszystko tam dopomaga sobie nawzajem i zawadza sobie. Budowla wynika z walki linji. Dwaj sporni z sobą współpracownicy: ocean i huragan działają a nie znać ich niezgody.
Budownictwo to ma swe arcydzieła, — straszliwe. Jednem z takich arcydzieł były skarby Douvres.
Z przerażającem zamiłowaniem wzniosło je i wykończyło morze. Swarliwa wymuskała je woda. To też były szkaradne, zdradzieckie, ciemne, pełne przepaści.
Był to cały system podwodnych pieczar, rozgałęziających się jak żyły po bezdennych głębiach. Wiele otworów tych przejść niezbadanych wystawało ponad wodę przy odpływie morza i wejść w nie można było na własną odpowiedzialność.
Samo zajęcie Gilliatta radziło mu zbadać te groty. Każda z nich była straszliwa. Wszędzie w tych lochach powtarzał się w przesadnych rozmiarach oceanu ten sam obraz rzeźniczej jatki, jaki był wyciśnięty na patrzących ku sobie ścianach obydwu skał Douvres. Kto w takich wydrążeniach, na ścianach przedwiecznego granitu, nie widział owych straszliwych natury fresków, ten nie zdoła powziąść o nich wyobrażenia.
Podstępne były dzikie te groty; zostawać w nich zbyt długo, było to zginąć. Przypływ morza zalewał je do samego sklepienia.
Była tam obfitość muszli i morskich owoców.
Groty te były zawalone w głębi kupami zaokrąglonych kamieni, z których wiele ważyło po kilkaset funtów; rozliczone były ich kształty i barwy; większa część zdawała się zakrwawioną; niektóre pokryte morskiem zielem włochatem i lepkiem, podobne były do zielonych kretów kopiących skałę.
Wiele z tych lochów zakończało się nagle jak sklepienie pieca. Inne, jak rozgałęzienia wijące się tajemniczo, ciągnęły się w skałach w postaci krętych i ciemnych zapadlin. Były to ulice przepaści. W rozpadliny te, ciągle zwężające się, człowiek wcisnąćby się nie mógł. Przy świetle pochodni możnaby tam było dojrzeć wilgotne ciemnice.
Razu pewnego Gilliatt szperając, zaawanturował się w jednę taką szczelinę. Godzina odpływu zezwalała na to. Dzień był piękny, spokojny, słoneczny — nie było co obawiać się na morzu żadnego przypadku, mogącego zwiększyć ryzyko.
Dwie konieczności, jak nadmieniliśmy, zmuszały Gilliatta do podobnych badań: wyszukiwanie szczątków rozbitego statku, mogących zdać się na co, i połów skorupiaków i różnego rodzaju morskich raków dla wyżywienia się. Na skałach Douvres zaczynało mu już tego brakować.
Szczelina była wąska i przejście prawie niepodobnem. Na drugim jej końcu Gilliatt widział jasność. Wysilił się więc, wydłużył i ile zdołał i wsunął się jak mógł najdalej.
Ani się domyślał, że znajdował się właśnie wewnątrz skały, na szczyt której Clubin wpędził Durandę. Gilliatt był pod tym szczytem. Skała zewnątrz stroma i niedostępna miała wewnątrz próżnię. Były tam galerje, studnie i komnaty, jak w grobowcach królów Egiptu; był to zawikłany labirynt; wykuła go woda, wykopało nieznużone morze. Odnogi tej pieczary pewno więcej niż jednym otworem z wodami zewnętrznemi łączyć się musiały. Otwory te mogły wystawać nad wodę w czasie odpływu, albo iść ku głębi lejem jakim niewidzialnym pod wodą. Blisko tego to miejsca Clubin rzucił się w morze — ale Gilliatt nie wiedział o tem.
Po tych krętych chodnikach dla krokodylów — gdzie jednak krokodylów niepotrzeba było się obawiać, Gilliatt wił się, czołgał, uderzał głową, kurczył, wyciągał, tracił pod sobą grunt i znowu go odzyskiwał; z trudnością posuwał się naprzód. Zwolna przejście poczynało się rozszerzać, zabłysło pół-światło; Gilliatt do szczególnej dostał się pieczary.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.