Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
IV.
W KTÓRYM CZYTELNIK NICZEGO SIĘ TAKIEGO NIE DOWIE, CZEGOBY SIĘ PIERWEJ NIE DOMYŚLIŁ.

Ani jedno, ani drugie nie spało, jednakże, obojc ułożyli się jakby do spania, Tristan aby uważał na Henrykę, Henryka zaś dla uważania Tristana. Młody człowiek tyle myślą ile oczami przymkniętemi patrzył na tę kobietę, bogatą, piękna, szczęśliwą i pytał się w duszy, czemu też to Bóg nie dozwolił, aby Ludwika podobnież, szczęśliwą była? Potém przychodziła mu myśl, myśl która często do głowy powracała, że jeżeli Bóg odwracał szczeście z jednéj strony, to go szukać z drugiej należało, i mówił sam w sobie, że człowiek któremuby się udało zostać kochankiem hrabiny, byłby człowiekiem szczęśliwym. Lecz nieszczęściem w czasie gdy mu się te myśli nasuwały, spojrzał po sobie i ujrzał swoją liberyę; a chociaż był tylko przypadkowym kamerdynerem, ten strój jednak przypomniał mu całą przestrzeń oddzielającą go od towarzyszki podroży; pojmował, że pociech, których mu przez litość nie szczędziła, nie byłaby mu ich udzieliła zgniłości. W ten czas dopiero, czoło mu się zasępiło, wydawał częste westchnienia, a ręką tarł się po czole jakby chciał zmazać bolesne myśli tłoczące mu głowę.
Tristan miał piękną i białą rękę, i jak u wszystkich ludzi rozumnie cierpiących, to jest w przeszłości a nie w czasie teraźniejszym, tak i u niego boleść chwilowa, można to bez obmowy powiedziéć miała najzdolniejszą powabność, szczególniéj sam na sam, kiedy przez szpary palców patrzył na Henrykę. Powiédzmy jeszcze przelotnie, że pomimo taktu cechującego kobiety, te biedaczki bardzo łatwo się zwodzą boleścią mężczyzny którego kochają, albo o którym powiedziały sobie że go kochać będą.
Kilkoma westchnieniami bladą twarzą, miną smutną, bardzo łatwo przychodzi nam przekonał je że cierpimy: i powiedzieliśmy już jak one chwytają z gorliwością nie do pojęcia każdą sposobność opiekowania się mężczyzną, dla pokazania wyższości swojéj w położeniu w jakim się znajdowali Henryka z Tristanem; kobiety zbliżają się do mężczyzny zdającego się być nieszczęśliwym, może nawet z ich przyczyny, przybierają tę śliczną minkę udanéj litości i przemawiają do niego tkliwym dźwięcznym i miłym głosem:
— Przyjacielu! cierpisz?
Na co mężczyzna odpowiada podniesionemi w niebo oczyma, ściskając rękę do niego wyciągniętą i wydając głębokie westchnienie, które niby długo się wstrzymywało, a które we wszystkich językach świata tego, znaczy: „Oh! wiele cierpię!“ co jest jednak najzupełniejszym fałszem.
Mężczyzna czając, ile zyskuje względów, wylania serca, które mu późniéj wymawiać będą, ile mówię zyskuje na takiej komedyi, bardzo się strzeże czémkolwiek ją przerwać: odzieję się w smętność, pozostaje kilka chwil zanurzony niby w myślach, potém zwraca głowę do téj która do niego przemawia, spojrzy się na nią tém wejrzeniem głębokiém, długiém, słodkiém, właściwém wszystkiém zakochanym, uśmiechnie się mile lecz smutnie i wymówi niby w zachwyceniu:
— Oh! pani! jakżeś dobra! dzięki ci, dzięki!
Poczém wymowne milczenie powraca i ona zdaje się przyjmować od niego smętność. a on niby od niéj myśli pocieszające.
Są rzeczy w życiu i całéj naturze tak uświęcone, że każda istota przychodząca na ten świat koniecznie im uledz musi. Tak więc każdy człowiek jeżeli nie jest oszustem, wierzy w swoją specyalność i przyznaje sobie samemu, że mu się przytrafiły rzeczy, które, się innym nie wydarzyły, i że używa nieznanych innym sposobów do dopięcia celu swego, to jest jednak wielkim fałszem; każdy bowiem człowiek, jeżeli jest sprawiedliwym, każda kobiéta, jeżeli jest szczerą, przyzna, że się jéj albo jemu udało, albo też widzieli, że się drugim udawało dopiąć swego celu temi samemi sposobami, których oni już użyli, używają, albo chcą użyć; że ściśnienie rąk, westchnienie, oczy podniesione w gorę, słowa cicho wyrzeczone, cery blade, piersi westchnieniami wzdęte, są katechizmem miłości, katechizmem, którego się z zajęciem poważném uczymy w ośmnastém roku, któren umiemy na pamięć w dwudziestym, a któren powtarzamy w każdym wieku z równo pomyślnością i korzyścią.
Nie chcemy zmieniać ani nawet ganić przyjętego porządku: chcemy tylko dowieść fundamentalnie, że ten zwyczaj istniejący od sześciu tysięcy lat, jasno dowodzi grubéj ciemnoty narodów, zachowujących swój nałóg, nie postrzegając się prawie jakie nadużycia z niego wynikają. A wszystko dobrze zważywszy dla czegobyśmy mieli go zmieniać? Wiele kobiet z naszych czasów chciało ująć form tym codziennym dramom, zaczynając zaraz od pierwszego aktu bez prologu. No przyznamy jednak otwarcie, że to było mniéj zabawnie, jak na dawniéj i zastarzały sposób.
Jakkolwiek excentryczną zdawała się być Henryka, dozwoliła jednak jak inne kobiety podejść się powierzchownym smutkiem, i przez litość dla Tristana, podawała mu rękę, a duszę swoją duszy jego; lecz i Tristan oddawał się szczęściu, przyjmując współczucie pięknéj i młodéj kobiety, nie śmiał przecież ani słowa wymówić.
Henryka więc pierwsza przerwała milczenie:
— Czyżbymci zrobiła przykrość? przyjacielu.
— Nie pani; czy możnaby kogo zranić tak miłym głosom? Lecz ten twój głos pani, chociaż tak dźwięczny i harmonijny, jednmé słowem obudził smutne myśli uśpione w głębi serca mego i bolesne wspomnienia, które na chwilę nadziei miejsca ustąpiły.
— Ah no! ponieważ ja zraniłam, ja powinnam ranę zagoić: Powiedz, cóż mogłabym na to zrobić?
— Nic pani, chybaby tylko abyś zawsze była równie dobrą, jak dotąd nią byłaś, dla służącego Józefa, a dla niewolnika Tristana.
Henryka uśmiechnęła się i niewiedząc prawie o tém, ułożyła uśmiech zarazem smutny i wdzięczny.
— Czy myślisz pan, mówiła daléj młoda kobieta, że nie jestem już zdolną powziąść myśli głębokiéj i dopełnić czynu świętego, dla tego że widziałeś mnie pustą i lekką? nie sądź tak, wyrzekła prawie z goryczą i wymówką: Bóg udzielił kobiecie podwójnéj władzy, że może przywieść do zapomnienia przeszłości i dodać ufności na przyszłość, i mnie Bóg dał część dobra, którego udziela wszystkim. Zobaczysz, że nie jestem złą, że Ludwika przybędzie: że ją będę kochała, a jeżeli nie przybędzie, no! to w takim razie, kiedykolwiek przechadzając się wieczorem, znajdziesz jaką czarodziejkę i jaką nową miłość, która jak woda z Lethi, całą ci przeszłość wymaże z pamięci, to jest, da ci nowe szczęście.
Tristan westchnął głęboko, a Henryka ścisnęła mu rękę.
Podróżowali daléj jak dwoje zakochanych, którzy przyznają sobie że się kochają, niechcąc jedno do drugiego słowa o tém powiedzieć. Zresztą, zdawało się, że natura godziła się z ich myślami; zaledwie brzask dzienny zaczynał się okazywać, zaraz słonce wschodziło na purpurowych obłokach, i jak król otoczony swoim dworem, uśmiechało się do świata całego, tak, że w téj zaraz chwili kwiaty, drzewa, ptaki korzystając ze świetnego i uprzejmego oblicza Pana, zaczynały roztaczać woń, szelest i śpiew ogólny. Wszyscy już to przyznali i wszyscy powtarzać to będą, że są prawdy tak niezaprzeczone jak słowa Boże, że przejdą wieki a one nie miną: to jest że najwięcej obudzają zmysły jednym, a drugim poruszają serca, te harmonijne ranne odgłosy, przesyłane przez wszystkie stworzenia Stwórcy swemu, któremu także pewnie są przyjemne, bo wczasie wschodu jutrzenki przesyła na świat te same świetne promienie, w zamian za śpiewne powitanie całéj przyrody.
Jakim że więc sposobem stać by się to było mogło, aby dwoje młodych ludzi, odosobnionych, rzuconych śród natury przepełnionéj wonią, śpiewem, miłością, nie zachwycili z niéj potrosze tego wszystkiego, i żeby jeżeli nie sercem to ustami nie stali się choć chwilowo echem ogólnéj harmonii?
Jakeśmy już powiedzieli, działo się to w pierwszych dniach Czerwca. Natura świeżo zrzuciwszy śniegowe i szare okrycie swoje, oddała się na pieszczoty słońca; wprawdzie że jéj kochanek wstydliwie ją okrywał darnią, liśćmi i kwiatem, lecz i to prawda. że była jeszcze cała drżąca szczęściem i upojona miłością: w całém powietrzu był jakiś tajemniczy wyraz, który pewnie był odgłosem stałéj i wiecznéj miłości słońca z ziemią.
Kiedy wiosna nadchodzi, cmentarz, ten przechowywacz umarłych, i serce ten stróż pamiątek, okrywają się jeden kwiatami, drugi świeżemi i nowemi urojeniami: a jak z ujrzeniem pierwszych listków, przez ciepło słoneczne rozwiniętych, zapomina się o uschniętych zimą gałązkach, tak samo dusza zapomina cierpień przeszłych, i to musi być niezawodną prawdą, bo Tristan, porwany i unoszony w bujającym powozie z najpiękniejszą młodą kobietą Paryża, zmuszony był wewnętrzném uczuciem powierzyć życie swoje wypadkom i opatrzności, spełniając to przysłowie: „Niech się stanie co chce.“
Wszystko co go otaczało, tak było pogodne i spokojne, iż mu się zdawało, że nikt na całym święcie nie może mieć innego jak on uczucia, że każdy musiał tem samem okiem patrzeć na świat zachwycający, i wlewający w serce nadzieję. Z resztą, to wszystko co mu się od niejakiego czasu przytrafił, nosiło cechę tak dziwną, tak nieprawdopodobną, że czasem wątpił czy to jest rzeczywistością lub snem tylko: chwilami zdawało mu się że jedzie do Ludwiki, że powróci do przeszłego sposobu życia, któren tylko mógł być przerwany, ale nie zerwany na zawsze.
Co do Henryki, ta przez ten cały czas rzucała ukradkiem długie na Tristana mikroskopiczne spojrzenie, powiększające w oczach kobiety kochającéj lub chcącéj kochać błędy i śmieszności człowieka, wybranego za przedmiot miłości, lecz nieszczęściem dla Henryki, Tristan nie miał ani widocznych błędów, ani śmieszności. Trudno było znaleść kogo, z wyrazem znamionującym większą godność i odznaczenie się, któren potrafiłby zwiększą wytwornością nosie ubiór do którego nie był przyzwyczajony, a jaki tylko z potrzeby opuszczenia Francyi, był zmuszony przybrać.
Przeprzęgi jedne drugim podobne ciągle następowały. Najpierwéj Tristan wieszał na ręku serwetę jak służący, potém kładł ją na kolanach i jak przyjaciel siadał obok Henryki. Droga wolno bardzo im ubiegała: bo to wielka prawda, że miéj jakie chcesz uczucia, myśli, wzruszenia, boleść w sercu, żądze, tęschnoty, pocztylion Francuzki nie pojedzie dla tego prędzéj.
Henryka i Tristan nie tylko wieczorami ale wśród dni, mieli także chwilami czas do pogadanek, ale jakoś widocznie się wykazywało, że słowa były tylko pokryciem tego co mich w myślach i co czuli w sercach, bo pomiędzy młodemi kochającemi się ludźmi, skoro tylko serca przemawiać nie śmieją, usta prędko zamilkną.
Jeżeli na to się jedzie aby się na miejsce przyjechało, śpi się w takim razie w czasie drogi, jeżeli zaś podróżuje się aby podróżować, natenczas się czuwa.
Tristan też czuwał. i przy świetle które roztaczała Phebe (tego wieczora musiała się znać poróżnić z Endymionem bo żaden obłoczek nie przyszedł im służyć za alkowę) Tristan mówię, czuwał i patrzył na Henrykę śpiącą. Przeszłéj nocy za nadto wicie kosztował szczęścia, gdy Henryka we śnie spuściła na jego ramię piękną pachnącą blond głowę, aby dzisiejszéj nocy spać się odważył, czekał niecierpliwie, by tak jak wczoraj, przyjazne stuknięcie i ruch pojazdu, dobroczynnie nasunął mu tę prześliczną twarzyczkę z miękkich poduszek na piersi; tém goręcéj tego pragnął że Henryka chociaż miała zamknięte oczy, usta jednak na wpół roztwarte jakby do pocałunku.
Przyjazny ruch pojazdu, dał na siebie długo czekać. Droga była rozpaczliwéj gładkości i równości, a koniom śpiącym, którym się pewnie śniło że idą stępo, nieszczęśliwie dla Tristana wyśniła się prawda. Ze dwadzieścia razy Trystan wyciągnął rękę do ręki Henryki, i tyleż razy z okrutném biciem serca cofnął ją; wciąż zostawał w zachwyceniu przed temi ślicznemi ustami, z których jedno słowo mogłoby go uszczęśliwić. W tenczas odwracał się i w rozumieniu że tym obudzi Henrykę otwierał okno w pojeździe. sztukał niem udając że to przypadkiem, bo wszystko zdawało mu się przyjemmejszém niż ten sen głęboki pogrążający go w niepewności w zwątpieniu: lecz nic na świecie nie mogło przebudzić pięknéj uśpionéj.
Zawołał na pocztylijona:
— No przyjacielu! jedź, jedz prędzéj!
Obrócił się potém ku Henryce, ale ta nie zmieniła postawy. I to także prawda, że gdyby w téj chwili księżyc był oświecił twarz towarzyszki jego, byłby dostrzegł na jéj pieszczonych ustach, ledwie dojrzany żartobliwy uśmiech; Henryka bowiem nieśpiąc nie chciała się obudzić widocznie, ciekawą będąc jak też daleko Tristan doprowadzi zaczętą komedyę.
Tristan na jakiś czas wziął na siebie rolę poddającego się swemu przeznaczeniu, i wcisnął się spokojnie w swój kącik; lecz wkrótce nie był wstanie wytrzymać. Czuwanie paliło go, i niepodobna mu było usnąć: nic nie rozumiał dla czego wśród ciszy i spokoju, ukryci przed wszvstkiemi, on i Henryka nie rzucili się dotąd w objęcia wspólnie, ale że pewnym był iż Henryka pierwsza tego nie zrobi, rozmyślił się i postanowił sam pierwszy zaczać.
Henryka śpiąc, przez niedbalstwo albo też z przezorną chęcią spuściła rękę na którą Tristan jak złodziéj pożądliwie patrzył, z najobojętniejszą miną przysunął swoją rękę, dla doświadczenia czy też ręka Henryki za dotknięciem usunie się: ale przez dziwną fatalność ręka Tristana zawsze się pierwsza cofała, co zrządziło, że uśmiech na ustach Henryki stawał się coraz widoczniejszym i coraz bardziéj żartobliwym. Często się zdarza, że tego właśnie nie widzimy, co nam najpotrzebniéj widzieć. To też i Tristan zajęty ręką, nie myślał i nie uważał na twarz, która podług jego kombinacyi dopiero późniéj po ręce następowała.
Obrócił głowę, do kąta pojazdu i prawą ręką zaczął szukać lewéj ręki Henryki o którą mu tyle chodziło, tak, że gdyby się hrabina przebudziła mniemać mogła że tylko przypadek zrządził te rąk spotkanie. Naprzód dotknął końca z palców; Henryka nie ruszyła się. Nie można pojąć bicia serca którego młody człowiek doświadcza dotknąwszy się choć tylko końca palców ukochanéj kobiety kiedy ma nadzieję dotknąć całéj ręki. Tristan daléj obejmował rękę: lecz ta sama nieruchomość okazywała się w Henryce.
Żądając aby Henryka wciąż spała, nie byłby się gniewał choćby się i obudziła, bo ręka jéj w jego rękach trzymana, była już prawie wyznaniem, a w takim razie, nie byłby już zmuszony czynić go mową. Zresztą pocałować rękę kobiety wtenczas gdy ona o tém nie wie, nie jest to jeszcze wyznaniem miłości.
Tristanowi aż się słabo zrobiło; od palców przeszedł do dłoni, i teraz trzymał już całą rękę pięknéj śpiącéj w swojéj, drżał jak drży dziecię nie rusza się z obawy aby ptaszek którego świeżo uchwyciło nie uleciał. To jeszcze nie wszystko było, nie, nie na tém koniec: podsunął rękę pod głowę Henryki, przychylił ją ku sobie i dotknięciem ust złożył na jéj ustach, jak tylko może być najwięcéj ukradkowy i kiedykolwiek jakiéj kochance dany, pocałunek. Henryka bynajmniéj się nieporuszyła. Tristan powtórzył to samo milczenie, ta sama nieruchomość w Henryce. Gdyby młody człowiek nie był tak mało doświadczonym w miłości, byłby natychmiast zrozumiał, że Henryka mimo tak mocnego snu właśnie nie spała, Pojazd zatrzymał się. Henryka udała jakby się dopiero obudziła.
Tristan z najobojętniejszą, miną wyjrzał oknem, potém obrócił się i widząc towarzyszkę swoją zbudzoną zapytał:
— Dobrze Pani spałaś?
— Bardzo dobrze, a Pan?
— Ja także.
— Nie śniło się nic Panu?
— Nie.
— Mnie się śniło.
— A możnaby wiedzieli co się Pani śniło?
— Alboż to Pan jak jego imiennik, umiesz sny tłumaczyć?
— Może.
— No! więc, śniło mi się; że Pan wynalazłeś swoją Ludwikę, i że tak tém byłeś uradowany, że nawet wczasie jéj snu całowałeś jéj ręce.
Tristan zarumienił się i słowa nie odpowiedział.
Pocztyljon zajrzał do pojazdu.
— Czy Pani tu się zatrzyma na nocleg?
Henryka spojrzała na Tristana i wymówiła do niego:
— Józefie! wypytaj się czy jest pokój i wybierz im taki do któregoby żaden hałas nie dochodził, bo chcę dłużéj wypocząć. Tristan wyskoczył z pojazdu a wysiadając uczuł że ręka Henryki dotknęła jego ręki.
Około pół-nocy, jakaś niańka przechodząc przez korytarz hotelu, słyszała skrzypiącą podłogę pod stąpaniami które chciano lekkiemi uczynić. Z ciekawości podeszła bliżéj, lecz ledwie że ze światłem ukazała się, tajemniczy ciem skrył się za drzwi które gwałtownie za sobą zamknął.
— Nazajutrz, ptaszki rozumiejące miłosny język, mówiły między sobą, że widziały pojazd unoszący dwoje młodych i pięknych zakochanych, rozmawiających z sobą po cichu.
I słonce weszło jak zwykle Tristanowi, tylko zdawało się od wczorajszego piękniejszém.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.