Rodzina de Presles/Tom I/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
TOASTY.

Długie milczenie zapanowało po ostatnich słowach Marcela.... Wszyscy współbiesiadnicy zdawali się osłupieni rozwiązaniem tej ponurej historyi.
Sam dopiero Marcel przerwał milczenie:
— W kilka dni po pogrzebie komendanta Raula, — rzekł, — upraszałem jako o łaskę i otrzymałem pozwolenie opuszczenia pułku, przypominającego mi tak smutny wypadek.... Zamieniłem się z oficerem mojego stopnia i wkrótce otrzymałem epolety porucznika. Możnaby sądzić, że z niebios mój przyjaciel, moja ofiara, popierał mnie jeszcze.... Oto moja spowiedź, panowie... Teraz powinniście zrozumnieć, panowie, dla czego wino mnie przeraża....
Po kilku sekundach Jerzy zapytał:
— A portret komendanta?...
— Nie opóścił mnie od owej strasznej chwili kiedy otrzymałem go przy łożu umierającego.... Oto on.
Jednocześnie Marcel odpiął mundur i pokazał owalny medalion, oprawny w cienkie złote kółko, zawieszony na piersiach na czarnym jedwabnym sznurku.
Marcel zdjął medalion ze sznurka i portret przeszedł z rąk do rąk wszystkich współbiesiadników, siedzących wokoło stołu.
Komendant Raul nie był przedstawiony W mundurze. Mógł mieć trzydzieści pięć lub sześć lat w epoce kiedy malarz zdejmował jego portret. Twarz jego odznaczała się regularnością, dystynkcyą, a szczególniej, cudownym wyrazem słodyczy i dobroci.
Medalion powrócił do Marcela, który przycisnąwszy go do ust, zawiesił go na zwykłem miejscu, blisko serca.
Wrażenie tego opowiadania, które powtórzyliśmy, nadzwyczaj źle oddziałało na wesołość uczty, rzuciło chmurę na wszystkie umysły.
Jerzy szczerze żałował wywołania tego opowiadania, grożącego przemianą wesołego festynu na prawdziwą stypę, a wiedzą wszyscy jaką smutną robi minę gospodarz domu, kiedy goście jego ponurzy są i milczący!!...
Aby zwalczyć to ogólne usposobienie do melancholii, Jerzy dał znak lokajem i mocne wina poczęły krążyć w tak ogromnych ilościach, że niewątpliwie musiały zatopić ponure myśli.
Rezultat ten, niezawodny dla młodych głów, nie dał długo oczekiwać na siebie... przeto zapomniane o śmierci komendanta Raula, wesołość na nowo ogarnęła umysły, uśmiech ukazał się na ustach i śmiałe żarty poczęły się znowu krzyżować.
Pod wpływem hulaszczej wesołości, niektórym z współbiesiadników przyszło na myśl, że byłoby bardzo zabawnem i ciekawem skłonić Marcela do zerwania ze zwykłą wstrzemięźliwością i studyować dziwne i prawie fantastyczna skutki, jakie wywołuje wino na tę naturę spokojną i szczerą.
Noty dyplomatyczne zamienione zostały cichym głosem około stołu i Jerzy, który, aby rozweselić innych, ożywiał się sam coraz bardziej, chętnie przystąpił do spisku.
Jeden z gości wziął na siebie inicyatywę; wstał z krzesła i rzekł:
— Panowie, napełnijcie kielichy... wzniesiemy zdrowie gospodarza, naszego drogiego przyjaciela Jerzego Herberta....
Chwila działania nadeszła:
Młody oficer, który siedział obok Marcela i nazywał się Edgar de Saint Pons, pochwycił jeden z kieliszków, stojących przed panem de Labardés i napełnił go szampanem, wołając:
— Ah! poruczniku, zdrowia naszego przyjaciela Jerzego nie można przecież spełnić wodą:
— Wszystko jedno jakiego rodzaju napój, abym tylko złączył się z wami ustami i sercem... a wiecie dobrze, ze serce moje i usta z wami się zgadzają.
— Przeciwnie, chodzi o to bardzo... uczyć to powśięcenie, kochany nasz gościu, wypij tym razem kieliszek szampana... jeden kieliszek.... Będzie to wyjątek od reguły... lecz, jak wiesz, wyjątki dowodzą reguły.
— Tak, tak... — zawołało kilka głosów, — wina!! Pić zdrowie wodą przynosi nieszczęście temu, którego toast się wznosi....
— Jakto! panowie, — wyjąknął Marcel tonem wyrzutu, — żądacie tego po tem co wam opowiadałem!
Jerzy wystąpił z interwencyą:
— Mój kochany przyjacielu, — rzekł, — łączę moją prośbę z żądaniem tych panów, abyś łaskawie spełnił poświęcenie, którego oczekują po tobie. Czyż mają być jakie złe skutki?... żadne... Przypuszczając, (co jest zresztą nieprawdopodobne), że jeden haust wina d’Aï, wprowadzi cię w stan egzaltacyi i uczyni cię bardziej kłótliwym i zawadyaką aniżeli był nim Roland Szalony zabijający pastuchów, lub ów Don Quichotte atakujący wiatraki i mulników, dajemy ci słowo honoru, nie odpowiedzieć na żadną z twej strony prowokacyę i pozwolimy dać się posiekać na drobne kawałki, jak mięso do pasztetu.... Widzisz więc, że możesz spróbować, nie narażając się na żadną katastrofę.
— Jednakże, — rzekł Marcel, wahając się, — przyrzekłem sobie... przysiągłem...
— Oh! — mówił Jerzy, — na ten raz zwalniamy cię wszyscy od przysięgi!... Cóż u dyabła!... wyratowałeś mnie wczorajszej nocy, — dodał śmiejąc się, — winienem ci wdzięczność... nie możesz mi zatem odmówić....
— Chcesz tego koniecznie?...
— Tak jest, mój drogi, koniecznie!!...
— A więc niech twoja wola się spełni a nie moja!
— Panowie, jestem gotów spełnić z wami toast za zdrowie naszego przyjaciela Jerzego....
I Marcel schwycił kielich napełniony przez Edgara de Pons.
— Brawo!! brawo! — zawołali wszyscy współbiesiadnicy i pierwszy, który zaproponował toast, wstał znowu mówiąc:
— Za drowie Jerzego Herberta!...
Wszystkie kielichy zostały wypróżnione duszkiem, kielich Marcelego zarówno jak wszystkie.
Po chwili Jerzy zapytał;
— I cóż Marcelu, doświadczasz czego?
— Niczego! — odpowiedział porucznik.
— Więc widzisz, może to straszne usposobienie, o którem mówiłeś, przeszło już w zupełności i nigdy już nie powróci....
— Być może... W każdym razie, nie myślę próbować....
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że uległem waszym naleganiom z przyjemnością... że czułem się szczęśliwy pijąc za twe drowie, lecz teraz nie będę już pić więcej....
— Jakto! odmawiasz wznieść z nami toasty, jakie zaproponuję?...
— Tak.
— Jakiekolwiek one będą?...
— Bez najmniejszej wątpliwości, jakiekolwiek by były?...
— Czy tak sądzisz?
— Więcej aniżeli sądzę, jestem pewny....
— A więc mógłbyś się może pomylić....
— A to wyborne, — rzekł Marcel uśmiechając się, — ciekawym to widzieć, przyznaję....
— A zatem drogi przyjacielu, ujrzysz to i to natychmiast! Rzucam ci rękawicę, że nie odmówisz toastu, który wzniosę.... — Wyzywasz mnie?...
— Tak, sto razy tak!!...
Nowy uśmiech ukazał się na ustach młodzieńca.
— Czekam, — rzekł.
— A ja jestem gotów.... Posłuchaj Marcelu, a jeżeli ośmielisz się odmówić!... — Panowie, pić będziem na pomyślność armii francuzkiej i jej zwycięztwa, w pełnej chwały wyprawie Afrykańskiej!... I cóż Marcelu, co ty na to mówisz?
Porucznik skłonił się.
— Mówię, — odrzekł, — że macie słuszność wyzywać mnie! Byliście z góry pewni mego posłuszeństwa!... Tak jest, niewątpliwie, wypiję za armią, choćby moja ręka miała uschnąć, niosąc czarę do mych ust.
I Marcel, biorąc butelkę szampana z rąk Edgara de Pons, napełnił sam kielich po brzegi i wypił do ostatniej kropli, podczas gdy Jerzy powtarzał formułę toastu.
— Lecz teraz, — rzekł z siłą, stawiając kielich na stole, — tym razem, to już ostatni!!...
— Zobaczymy!! — rzekł Jerzy do siebie.
Od pewnego czasu, tajemnicza rozmowa miała miejsce cichym głosem, pomiędzy Edgarem de Pons, a kamerdynerem.
Lokaj ten odpowiedział na ostatnie słowa młodego człowieka, gestem zrozumienia.... Wyszedł z sali jadalnej w tej samej prawie chwili, niosąc flakon pełen płynu, bezkolorowego i przezroczystego jak skalna woda i postawił go w miejsce nawpół wypróżnionej przez Marcela karafki, od czasu początku uczty.
Wieczerza trwała już przeszło trzy godziny wszyscy mówili jednocześnie, nie bardzo słuchając pomówią sąsiedzi, a szczególniej nie odpowiadając na zadawane sobie pytania. — Dziwaczne frazesy wybuchały jakby rakiety... urywki śpiewek jakichś dawały się słyszeć, nagle rozpoczęte i wkrótce przerwane niepewnemi głosami.
Żaden ze współbiesiadników nie mógł się pochwalić zachowaniem dostatecznej dozy zimnej krwi, a Jerzy Herbert nie mniej jak wszyscy inni.
Nagle obrócił się do Marcela i powtórzył mu pytanie, zadane przed chwilą.
— No i cóż, powiedz, czy doświadczasz czegoś?
— Głowa mnie boli... krew mi się zapala... zdaje się, że moje żyły napełnione są ogniem....
— Czy cierpisz?...
— Nie, jest to przeciwnie uczucie bardzo przyjemne.
— Eh!... doświadczasz więc tego co i my wszyscy!... Pij więc mój drogi, jesteś dzielny!... Chyba wtedy stajesz się złośliwym, kiedy przebierzesz miarę!
Potem, nie zważając na odpowiedź porucznika, Jerzy zawołał:
— Panowie! wznoszę toast na cześć pięknych dam Prowansalskich...
— Przyjęto!... — odrzekł jeden z współbiesiadników, — lecz proponuję małą modyfikacyą....
— Co za modyfikacyą?...
— Następującą: zamiast uogólniać, wznieśmy zdrowie oślepiającego cudu, łączącego w sobie wszystkie piękne kobiety tej prowincyi!... Wypijemy zdrowie pięknej Prowansalki!!...
— Tak, tak, — odpowiedział Jerzy z błyszącemi oczami, — wypijemy za zdrowie, najpiękniejszej z najpiękniejszych, panny de Presles! Marcel, twój kielich jest próżny... napełnij go... i pijmy!...
— Nie, to dosyć... to zbyt wiele... boję się!...
— A więc, — rzekł żywo Edgar de Saint Pons, — jeśli się obawiasz, poruczniku, dolej wody do swego wina... naleję ci.
I napełnił kielich, w równych dozach, różowawym szampanem i płynem zawartym w karafce.
— Pijmy!! — powtarzał Jerzy, — pijmy! Niech żyje piękna Prowansalka!!...
Marcel podniósł pełny puhar i nagłym ruchem, wrzucił, jeśli możemy tak się wyrazić, w usta zawartość kielicha.
W tej samej chwili kruchy kryształ wypada mu z ręki i jakby zmiażdżony upada na stół, podczas gdy młody człowiek wydaje krzyk tak ostry, tak dziwny i przeraźliwy, że zapanował nad całym tumultem i nakazał mu milczenie.
— Co ci się stało?... — zapytał Jerzy zaniepokojony... — co ci jest, mój przyjacielu?
— Nie wiem... wypiłem ogień... szał mnie ogarnia... czuję, widzę.... Strzeżcie się wszyscy!... strzeżcie się!...
Podczas gdy Marcel tak mówił, fizyonomia jego stała się przerażającą, rodzaj obłędu malował się w jego oczach, dwie czerwone plamy wystąpiły mu na policzkach straszliwie bladych, uśmiech złowrogo szyderski błądził po jego ustach.
— Cóż ja wypiłem? czego mi nalano? — jąkał ochrypłym głosem, jakby mówiąc do siebie. — Ah! teraz cierpię... cierpię!!... Cóż ja wam uczyniłem?... Chcieliście... przywołaliście szatana... przybył... Strzeżcie się!!...
Głowa młodzieńca opadła na piersi... wszyscy współbiesiadnicy wstali i oddalili się od niego, jak od niebezpiecznego szaleńca.
Edgar de Saint Pons nie mógł sobie datować smutnej myśli dolania kirszu do szampana porucznika.
Marcel podniósł głowę... oczy jego ciskały błyskawice... plamy na policzkach okrywały teraz twarz całą.
Chciał mówić, lecz nie miał czasu.
Wrzask jakiś, wydający się echem straszliwego krzyku wydanego przez niego chwilę przedtem, wpadł na skrzydłach wiatru, przynoszącego dotychczas radosne dźwięki orkiestry. Była to jakby rozdzierająca jakaś skarga, rozpaczliwe wołanie osłabione odległością, lecz tak ponure, tak złowrogie, że wszyscy współbiesiadnicy Jerzego uczuli zimny dreszcz, przechodzący im po skórze i pobiegli do okien.
Straszliwy widok rozpostarł się przed ich oczami.
Głębokie ciemności zdawały się uilluminowane, jakimś dziwnym meteorem, lub snopami kapryśnemi niezmiernego fajerwerku.... Ponad stuletniemi drzewami parku, dotykającemi ogrodu bastydy, niebo było czerwone jak krew i od czasu do czasu krzyżowały się długie snopy płomieni i iskier.
— Panowie... panowie...krzyczał Jerzy zmienionym głosem, — pożar pożera willę Salbert.... Być może potrzebują młodych i silnych ramion, — biegnijmy!!...
I rzucili się do drzwi.
— Idźcie! — wyjąknął Marcel, śmiejąc się tym śmiechem przerywanym, będącym niezawodną charakterystyką szaleństwa... — Idźcie!... Będę tam przed wami!!...
Potem, podczas gdy młodzi ludzie zbiegali ze schodów, aby dostać się do gościńca prowadzącego do willi Salbert, porucznik jednym skokiem wpadł na balkon... rękami zawiesił się balustradach złoconych i z wysokości pierwszego piętra spuścił się na ziemię.
Grunt świeżo skopany znalazł się pod jego nogami i ten niebezpieczny upadek sprowadził mu tylko lekki, przechodni zawrót głowy.
Marcel zoryentowal się, a łatwo mu to przyszło, zwiększające się bowiem światło pożaru tworzyło olbrzymią pochodnię.
Szalonym biegiem pędził ku granicznemu murowi i w parę minut dopadł do niego. W pobliżu muru rosło młode drzewo, którego gałęzie splatane były z konarami klonu sąsiedniego parku....
Wdrapał się na to drzewo ze zręcznością dzikiego kota, zawiesił się na gałęziach klonu, z których kilka złamało się pod jego ciężarem, staczał się z gałęzi na gałąź, chwytając się jednak zawsze i unikając niezawodnego upadku.... Nakoniec, nierozumiejąc sam, jakim zdołał to uczynić sposobem, znalazł się na wierzchu muru... Zawieszając się wówczas palcami, tak jak to uczynił z balustradą balkonu, spuścił się znowu i poraź drugi znalazł się na ziemi bez szwanku.
Kierowany tajemniczym instynktem, nie zawodzącym go wcale i wskazującym mu pośród labiryntu ciemnych ścieżek najkrótsze aleje, pobiegł z szybkością ku palącej się willi.
Trzy lata temu, w fatalnym dniu zabójstwa komendanta, Marcel w szale bezmyślnym, czuł pragnienie rozlania krwi!...
Dziś ogień go przyciągał.
W miarę jak szedł naprzód, mógł zachwycać się wspaniałemi okropnościami pożaru, przybierającego teraz rozmiary, wybuchu wulkanu... wierzchołki starych drzew nurzały się we mgle ognistej, niezliczone ogniste szczątki, unoszone wiatrem, na każdym kroku padały na mech gęstwiny i groziły podpaleniem całego parku... — krzyki, jęki, skargi dawały się słyszeć, a odpowiadały im niekiedy ochryple wrzaski, podobne do ryku dzikich bestyi, wietrzących krew świeżo przelaną.
Z pewnością, zdarzyło się tam coś więcej niż pożar, niewątpliwie ogień nie był jedynym aktorem dramatu, rozgrywającego się podczas tej strasznej nocy!!...
— A więc cóż cię działo?...
Marcel wkrótce miał się dowiedzieć..
Biegu niezwalniał ani na chwilę.
W koło niego drzewa stawały się coraz rzadsze. Nakoniec wpadł na wielką murawę, której centrum stanowiły budynki przez ogień pożerane....
Nie zatrzymał się....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.