Rodzina de Presles/Tom I/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
BAL.

W godzinę mniej więcej od chwili wyjazdu swego z zamku Presles, kareta generała zatrzymała się przed zasłanemi dywanem, przybranemi w kwiaty i rzęsisto oświetlonemi schodami willi Salbertów.
Już Zgromadziło się było sporo zaproszonych... salony poczynały się napełniać i niemałą już przetańczono ilość walców i kadrylów.
W chwili, gdy hrabina z Dianną wysiadały z karety, jeden szept przebiegł salę z szybkością iskry elektrycznej:
— Piękna Prowansalka!... piękna Prowansalka przybyła....
Czarowny to przywilej rzeczywistej piękności!... Ukazanie się Dianny de Presles na jakiejś zabawie bywało zazwyczaj prawdziwym ewenementem. Młoda dziewczyna wiedziała o tem, ale to ją bynajmniej nie wbijało w dumę.
Przyznaj szanowny czytelniku wraz z nami, że na to trzeba być naturą prawdziwie wyjątkowo uposażoną!...
Zawiadomiony tym szmerem, o którym powyżej wspominaliśmy, konstatującym przybycie cudu okolicy, margrabia Salbert z kurtuazyą pana domu i rycerskością magnata, ex-dworzanina dworu króla Ludwika XVIII, pospieszył wybiedz naprzeciw matki i córki.
Pan de Salbert był skończonym typem tych dworaków, których wdzięczne profile spotykamy na każdej kartce pamiętników zeszłowiecznych. Pomimo lat siedmdziesięciu, twarzy jego arystokratycznej a rozumnej nie przecinała ani jedna zmarszczka; oczy jego połyskały ogniem uprzejmości, włosy białe wydawały się raczej kokieteryą przy tej twarzy nie młodej, tak bardzo przywodziły na pamięć puder używany przez szlachtę na dworze Ludwika XV.
Nie przesadzimy ani trochę utrzymując, że margrabia wydawał się młodym.
Pani Salbert niemniej obdarzoną była tym rzadkim a cennym przywilejem zakonserwowania.... Co najwyżej wyglądała na lat czterdzieści ośm lub pięćdziesiąt, a przecież była już babką, a jej wnuczka Estera de Fresnaye była w tymż samym wieku co Dianna Presles.
Panna Fresnaye, jedna z najserdeczniejszy przyjaciółek Dianny, bawiła w tej chwili właśnie wraz z swą rodziną w willi Salbertów, gdzie rok rocznie przebywała dwa do trzech miesięcy.
Margrabia podał ramię hrabinie i wykładając jej znaczenie słynnego wiersza Horacego: Matre pul chrà filia pulchior, z tą galanteryą, wolną od banalności, której tajemnica zatraconą została wraz z ostatnimi przedstawicielami generacyi, poprzedzającą naszą, poprowadził ją do salonu. Dianna wsparta na ramieniu ojca postępowała za matką i markizem.
Hrabina była tak piękną, że pomiędzy zaproszonymi, ci, co znali tylko z rozgłosu piękną Prowansalkę, brali ją za córkę.
Panna de la Fresnaye wybiegła uściskiem powitać Diannę, której nie zazdrościła bynajmniej urody, aczkolwiek sama była zaledwie średnio ładną; obie młode dziewczyny przywitały się z wielką serdecznością.
Co roku, powiedzieliśmy to już, margrabia do Salbert z żoną opuszczali Paryż i udawali się do Prowancyi z początkiem kwietnie; w maju wydawali zazwyczaj bal świetny.
Uroczystość majowa 1830 r. jako zbiegająca się z odjazdem wojsk naszych na wyprawę Afrykańską, była obchodzoną solenniej jeszcze niż zazwyczaj; zaprosin rozesłano znacznie więcej niż zwykle i ogromne czyniono przygotowania, aby nie brak było przepychu balowi, który miał zebrać oprócz przyjaciół domu i znakomitości arystokratycznego świata okolicy, wszystkich dostojników urzędowych Tulonu, dwóch czy trzech admirałów i znaczną liczbę generałów armii.
Apartamenty recepcyjne willi były bardzo obszerne i mogły pomieścić znaczną liczbę zaproszonych... Mimo to wszakże margrabia uznał je za niedostateczne jeszcze i kazał w przeciągu dni kilku robotnikom miejscowym, z pomocą wprawnych tapicerów z Paryża, zbudować pawilon obszerny w maurytańskim stylu, który przeznaczony był na salę festynu.
Lekka ta budowa, cała złożona z desek i malowanego płótna zajęła część trawnika, rozciągającego się między parkiem i willą.
Elegancka, oszklona galerya połączyła bezpośrednio tę ostatnią z pawilonem, tak że panie opuszczając balową salę, aby przejść na kolacyę, nie potrzebowały narażać się na zaziębienie.
Pod plafonem (malowanym al fresco), tego zaimprowizowanego pałacu, ustawiono stół olbrzymi, do którego dwieście osób zasiadło jak najswobodniej.
Trzebaż dodawać, że nic nie mogło, jeśli już nie dorównać, to przynajmniej prześcignąć przepychu zastawy i porcelany, kryształów, sreber, co pokrywały stół ten!
Trzy żyrandole i dwanaście kandelabrów słały snopy olśniewającego światła na zastawioną wieczerzę, którą podać miano o drugiej po północy, aby tym sposobem dać chwilę odpoczynku roztańczonym.
Pozwólmy upłynąć kilku godzinom i wejdźmy do salonów willi w chwili, w której bal dosięgał szczytu swej świetności i swego ożywienia.
Diana de Presles była naturalnie królową uroczystości. Najwytworniejsza młodzież dobijała się o zaszczyt przetańczenia z nią bodaj jednego walca, a jej rejestrzyk balowy zawierał tak długi spis przyrzeczonych tańców, że piętnaście nocy kontredansów nie byłoby wystarczyło na dotrzymanie przyjętych zobowiązań.
W chwilę po przybyciu, spory zastęp młodzieży przedstawił się pani Presles, a pomiędzy nimi Dianna początkowo starała się odgadnąć, którzy to byli owi trzej pretendenci do jej ręki... wprędce jednak zmęczyła się tem bezowocnem studyowaniem i wołała oddać się całkowicie upojeniu w wirze tańca. Wyborna orkiestralna muzyka porywała ją z sobą w niedościgły świat harmonii i zachwytów, tak że chwilami, słuchając miarowego tego rytmu, zdawało jej się, że istotnie urastają jej u ramion skrzydła.
Zbity tłum przypatrujących się, a właściwiej wielbicieli, otaczał zwykle kręgiem każdy kontredans, w którym tańczyła Dianna, wdzięk bowiem ruchów i gracya panny de Presles biły w oczy na równi z jej pięknością: a posługując się porównaniem, dziś już przestarzałem, które przecież w 1830 roku nie raziłaby nikogo, śmiało utrzymywać możemy, że młoda dziewczyna podobną była do owej nimfy, o której mówi starożytny poeta, co to przechodziła tak leciuchno po ukwieconej łące, że nie pozostawiała na niej śladu swych kroków.
Strój zachwycający swą prostotą pięknej Prowansalki jednał jej również i podbijał wszystkich głosujących. Zachwycano się tą białą sukienką, która nie miała innych ozdób nad dwa bukiety fijołków. Jedyny klejnot, klejnot dziewiczy mimo swej drogocenności, naszyjnik z pereł otaczający szyję, której nie wyrównywał białością, budził w prawdziwy eutuzyazm.
Dokoła głosy powtarzały bezustannie z powstrzymywanem uwielbieniem te słowa, słyszane ciągle i wszędzie:
— Jakaż ona piękna, jaka piękna!...
Ogół pań naśladował bynajmniej porywającej prostoty stroju panny de Presles... znaczna liczba tancerek dopełniała wystawą bogactwa braków w swej piękności... — jak to powiedział niegdy Apelles o Helenie miernego jakiegoś malarza: Nie mogąc ją uczynić piękną, chciał przynajmniej zrobić ją bogatą....
Brylanty kupuje się, ale piękne oczy, długie włosy, różowe usta i białe zęby daje tylko Stwórca i nikt prócz Niego!...
Złoto więc i brylanty iskrzyły się w naszyjnikach i bransoletach, Niektóre tancerki niosły na swych ramionach i u ręki olbrzymie sumy.... Tym może zazdroszczono najwięcej, ale ich nie podziwiano — to pewna.
W przyległych salonach grano. Brzęk metaliczny luidorów, padających na zielone sukna, mięszał się z akordami muzyki i przyczyniał do ogólnej harmonii obrazu.
Około pierwszej po północy miało miejsce zdarzenie, które przeszło całkowicie niepostrzeżenie a które niemniej przecież wywarło wpływ niemały. Drobne to zdarzenie opowiemy tu ze wszystkiemi szczegółami.
Dianna tańczyła.
Pośród gromadki otaczających, którzy po za nią formowali galeryę, znajdował się człowiek, mogący mieć około czterdziestu czterech lub czterdziestu pięciu lat może, wyróżniający się zupełną niemal swą łysiną, surowem przycięciem faworytów, cienkiemi okularami w złotej oprawie i wyrazem fizyognomii nakazującym, urzędowym.
Był to prokurator królewski z Tulonu.
Rozmawiał z kilku osobami znajomemi, a w przerwach figur kontredansowych urywki tej rozmowy dochodziły ucha Dianny, nie zwracając na siebie przecież zbyt żywej uwagi młodej dziewczyny. Jednakże słyszała dość dokładnie wszystko co mówił.
— Niestety, nie! moi panowie, — wymawiał prokurator królewski, głosem swym dźwięcznym i nawykłym do formułowania z piorunującą elokwencyą zaokrąglonych frazesów wniosków, które padały na karki oskarżonych, jako nieubłagana maczuga logiki i prawa... — niestety!... nie!... w chwili, w której opuszczałem Tulon, żadna pewna wskazówka nie dozwalała nam mieć choćby nadzieję, że w bliskiej przyszłości szczęśliwy rezultat uwieńczy nasze bezustanne poszukiwania, że dochodzimy do pożądanego z takiem upragnieniem celu naszych wysiłków.... — Zbiegi są dotąd wolni... — sprawiedliwość jest rozbrojoną... — społeczeństwo pozostaje bezbronnem, wystawionem na najokropniejsze zamachy... — pomsta publiczna daremnie domaga się dotąd zadośćuczynienia, które wymyka się przed nią... Ludzie ci, dźwigający całe brzemię zbrodni, te potwory z góry przeinaczone pod miecz sprawiedliwości, obdarzeni są, zda się, smutną własnością, którą ośmieliłbym się nazwać fatalnym darem ewaporacyi.... W istocie, jak mgła ulotna, znikają oni, nie pozostawiając po sobie śladów. W tej chwili skazani jesteśmy wyłącznie na spodziewanie się wszystkiego tylko po szczęśliwym wypadku, który da nam w ręce koniec przewodniej nici i dozwoli nam, nowym Tezeuszom, iść na bój z minotaurem w jego jaskini. Jednakże, wzywając pomocy losu albo, używając właściwszego i godniejszego nas wyrażenia, pomocy Opatrzności, nie zaniedbałem równocześnie nic coby jej dopomódz mogło.... Począwszy od jutra, większa część brygad żandarmeryi z całego departamentu skoncentruje się w około Tulonu, a wtedy, wolno nam spodziewać się przynajmniej, że....
Druga figura kontredansa oderwała Diannę i nie dozwoliła jej dosłuchać końca tej mówki, z której wymowny urzędnik istotnie nie był bynajmniej niezadowolnionym.
Kiedy, po upływie dwóch czy trzech minut, piękna panna powróciła na miejsce opuszczone, prokurator królewski odpowiadał na zapytanie, zadane mu przez któregoś z interlokutorów.
— Tak, panie, — mówił — więcej niż czterech, Bogu dzięki!! — Piąty — jeden z galerników najbardziej może niebezpiecznych, nazwiskiem Piotr Farrie, został zabity wczoraj wieczorem z ręki młodego oficera, siostrzeńca jednego z bogatych obywateli okolicznych, pana barona de Labardès... Opatrznościowa, interwencya tego młodzieńca ocaliła prócz tego jeszcze życie przyjaciela, którego koń zrzucił między nędzników nawpół zadławionego i przebitego już nożem.
— A! do licha!! — zawołał ktoś, który świeżo przystąpił do tej grupy. — Przeciw komuż to ten zamach morderczy był wymierzony?...
— Przeciw osobie nadzwyczaj zajmującego i miłego chłopca, którego musisz pan znać i którego posiadłość graniczy z tym majątkiem, — odpowiedział prokurator królewski, — przeciw osobie pana Jerzego Herbert.
Dianna słuchała, jak wiemy.
Ciekawość jej obudzoną była całą, poprzednią opowieścią. Posłyszała nazwisko Jerzego Herbert, to nazwisko, które ona sama przed kilku godzinami jeszcze wymawiała lub sądziła, że wymawia z nąjzupełniejszą obojętnością, posłyszała je przyczepione do tych słów paru przejmujących zgrozą: przebity nożem, morderstwo... — Poczuła dziwny jakiś, dojmujący ból w sercu, pobladła, słabe westchnienie wyrwało się z jej ust i zmuszoną była użyć całej siły, aby się nie zachwiać.
Solo skrzypcowe właśnie się skończyło... janczarki orkiestry zagrzmiały... tancerz Dianny pochwycił jej rękę i pociągnął ją za sobą w wir kadryla.
Nikt nie spostrzegł tego przelotnego żywego wrażenia, po którem nie pozostało żadnego innego śladu nad bladość na aksamitnych licach pięknej Prowansalki.
Figura ta była już ostatnią tego kontredansa... orkiestra zabrzmiała końcowym akordem i umilkła.
Dianna zamiast powrócić na miejsce obok matki, poszukała w tłumie panny de la Fresnaye i wynalazła ją też nie bez pewnej trudności wprawdzie.
— Estero, — szepnęła jej półgłosem, ujmując pod ramię, — chodź....
— Gdzież to chcesz iść?... — spytała ciekawie wnuczka margrabiego Salbert.
— Do twego pokoju....
— Ależ w takim razie żadną miarą nie miałybyśmy czasu powrócić na następnego kontredansa.... Przed upływem trzech minut rozpoczną....
— Trzeba koniecznie, abyśmy wyszły na chwillę..., Duszno mi tutaj, potrzeba mi powietrza... jestem cierpiąca....
— Cierpiąca!, — powtórzyła Estera zaniepokojona mocno... — o! mój Boże!... Ależ to prawda... jakaś ty blada!... Co ci jest, kochana Dianno?...
— To nic... za chwilę to przejdzie. Mów ciszej... nic chcę niepokoić mamy, która gdyby wiedziała, że mi niedobrze, chciałaby wywieść mnie z balu....
— A więc chodź... — odparła pana de la Fresnaye z bohaterską abnegacyą, nie zejdziemy napowrót zanim nic przyjdziesz zupełnie do siebie....
Obie panny opuściły razem salony recepcyjne i przez boczne schody i labirynt korytarzy dostały się do pokoju Estery.
Zaledwie tam przybyły, Dianna rzuciła się na sofę i wzruszenie tajone wybuchnęło z tem większą siłą, że było tak długo i usilnie powstrzymywane.
Serce biednej dziewczyny poczęło rwać się w piersi jak uwięziona w klatce ptaszyna, co się z niej gwałtem wydziera na wolność. Ukrył» twarz w obu dłoniach i wielkie łzy jak perły poczęły spływać po jej twarzy.
— Dianno!! kochana Dianno!! — zawołała Estera wzruszona i wylękła, przyklękając obok przyjaciółki, której ręce pochwyciła w swe dłonie, czemu ty płaczesz?
— Ja nie wiem... — wyszeptała panna de Presles.
— Czy cię co boli?...
— Nie.... Przed chwilą czułam ból jakiś, ale to tak dobrze módz się wypłakać...
— Czy ci kto lub co sprawiło przykrość?...
— Nie.
— Z pewnością.
— Zapewniana cię....
— Jednakże płaczesz... a przecież nie płacze się bez powodu, — nastawnia panna de la Fresnaye.
— I ja sądziłam tak dotąd... ale zdaje się, żeś — my obie były w błędzie... — odpowiedziała Dianna, uśmiechając się z po za łez.
Uśmiech ten podobnym był do słonecznego promienia, co się przedziera przez chmury i potoki deszczy w chwilę burzy.
Odpowiedź ta nie zadowolniła w zupełności panny de la Fresnaye.
— Przykroby mi było zaprzeczać ci, moja droga, — odparła z minką najfiluterniejszą w świecie; — trudno wszakże wytłómaczć sobie, żeby kogoś nagle, pośród balu, przejął taki smutek, żeby się poczuło taką potrzebę samotności i potrzebę zalewania się łzami bez najmniejszej złej czy dobrej przyczyny.... A temu trudno dać wiarę!!...
— A przecież to najzupełniejsza prawda....
Panna Estera wstrząsnęła głową.
— Zobaczmyż, — powiedziała, — zkim to tańczyłaś ostatniego kontredansa?...
— Z jakimś panem, którego zawsze zapominam nazwiska i który zajmuje w Tulonie w jakimś zarządzie ważne stanowisko...
— Czy ładny jest i młody?...
— Ani jedno, ani drugie.
— Dobrze.... A o czemże mówił ci ten jegomość, ani młody, ani ładny.
— Nie wiem».....
— Jak to. nie wiesz?....
— Tak... nie słuchałam....
— Jeśli nie słuchałaś co ci mówił twój tancerz, to musiałaś słuchać co mówił ktoś inny... Mówiono po za tobą, nieprawdaż?... Cóż to mówiono?...
— Nie wiele wiem.... mowa była o ucieczce więźniów, o śmierci jednego z nich... o zabójstwie młodego człowieka.... waszego sąsiada.
— Pana Jerzego Herbert? — zapytała Estera, — Tak....
— No, nie zabito go znów tak bardzo, zapewnim cię, — ciągnęła młoda dziewczyna... — wyjeżdżałyśmy po południu powozem z babką... spotkałyśmy go... jechał konno, ukłonił nam się w przejeździć....
— A! — szepnęła Dianna.
— Czy ty go znasz, tego pana Jerzego Herbert?...
— Cokolwiek... bywał u mego ojca dawniej... teraz, już nie bywa....
— To tak jak tutaj... na skutek głupiej jakiejś rozprawy z moim dziadkiem... a szkoda, bo to był wyborny tancerz.... Nieprawdaż?... — spytała żywo Dianna.
Estera poczęła śmiać się śmiechem dziecka, świeżym i dźwięcznym.
— No, — zawołała po chwili, — teraz rozumiem już....
— Co rozumiesz?... — spytała panna de Preslas z mimowolnem pomięszaniem.
— Zrobiło ci się nagle niedobrze, skoroś się dowiedziała, że panu Herbertowi zagrażało niebezpieczeństwo, a teraz kiedy wiesz, że nic mu się nie stało, ot powracają ci już na twarz rumieńce, jakby je kto nakładał na policzki pastelą... Zdaje mi się, że to dość wyraźne....
— Cóż ty więc przypuszczasz?... — wybąknęła Dianna, której twarz oblał gorący rumieniec.
— Ależ po prostu to, że raczysz zajmować się nieco panem Herbert.... Nic w tem przecież nie ma złego....
— Estero!!...
— Co kochana moja?...
— Tyś szalona!!...
— O, ani troszeczkę!! — odpowiedziała młoda dziewczyna, której, twarz niezbyt ładna ale wymowna bardzo, przybrała wyraz pewności niesłychanie zabawny. — Byłam w klasztorze, droga moja, znam przewybornie świat i serce ludzkie!!... Kiedy duże mówiły między sobą, ja zawsze słuchałam... to mi dało doświadczenie!... Nie sposób mi dziś mylić się!! Wierzaj mi, Dianno, serce twoje przemawia za panem Herbert.
Żywy inkarnat policzków pięknej Prowansalki zamienił się w purpurę gorejącą, która zalała twarz jej aż po skronie.
— Estero... droga Estero... — rzekła niemal błagalnym tonem — twoje przypuszczenia istotnie są bezsensowne.... Zaklinam cię, dajmy temu pokój....
— Dajmy pokój skoro chcesz, — odparła panna de Fresnaye, — pojmujesz przecie, że za nic w świecie nie chciałabym sprawić ci najmniejszej przykrości... niemniej przeto pozostaję przekonaną o prawdziwości moich domysłów,.....
Następnie kiedy twarz Dianny przybierać poczęła wyraz wielkiego niezadowolnienia, Estera zmieniła przedmiot rozmowy.
— Czy ci już teraz zupełnie dobrze?... — spytała.
— Zupełnie, oprócz niejakiej trudności w oddychaniu.
— Słuchaj, ja ci zarzucę szal na ramiona i otworzę okno.... Czy chcesz?...
— Dobrze.... Zdaje mi się, że świeże powietrze powróci mi w zupełności siły....
— No... to i już... Teraz staraj się jak najprędzej przyjść do siebie, bo słyszę już muzykę. Tańczą bez nas, a to rzecz wielce smutna....
I panna de la Fresnaye poczęła wybijać niecierpliwą nóżką takt po dywanie.
— Czy chcesz mi zrobić wielką przyjemność?... — ozwała się Dianna.
— Alboż się o to pytać należy?...
— A więc nie trać rozpoczynającego się kontredansa... i idź coprędzej....
— Jakto!... bez ciebie?...
— Tak, bezemnie.
— A! bardzo proszę! nigdy!...
— Ja cię tak proszę.... Gdybym za prędko znalazła się pośród spiekoty salonów, czuję, że znowu zasłabłabym.... Pozostaw mnie tu przeto w twym pokoju na pół godziny, a potem przyjdź po mnie....
— Chcesz tego koniecznie?... — wymówiła młoda dziewczyna, którą myśl o nowym kontredansie bez niej przetańczonym piekła jak rozżarzone węgle — Powtarzam ci, tem mi sprawisz istotną przyjemność.
— A więc niechże i tak będzie... odchodzę, ale odchodzę przeciw mej własnej woli....
— Nie mów nic mojej mamie, że tu jestem....
— Bądź spokojna.
— I powróć tu za pól godziny.... Ja przyjdę już zupełnie do siebie i zejdziemy razem na salony....
— Zgoda, niech i tak będzie....
Estera uścisnęła swą przyjaciółkę i wybiegła spiesznie na korytarz, pomrukując półgłosem melodyjkę szalonego walca.
Dianna pozostawszy sama przystąpiła do roztwartego okna, potem wychyliła się i wzniósłszy oczy od ziemi otulonej w nocną pomrokę do niebios połyskujących miryadami gwiazd, poczęła myśleć....
O czemże myślała?...
Czyliż trudno to odgadnąć?... Nie zdaje nam się. Myślała o dziwacznej i niewytłómaczonej rewelacji tak niespodzianie uczynionej^ tajemnicy własnego jej serca... myślala o tem uczuciu nieznanem jej dotąd, które w przeciągu chwil kilku zrodziło się i wzrastało....
Przedewszystkiem zadziwiało ją to zjawisko!. Tak, dziwiła się, że doznaje coś innego wad obojętność dla tego, o którym przed kilku godzinami zaledwie, mogła mówić z tak głęboką obojętnością.
Dianna nie przyznawała się sama przed sobą, że kochała Jerzego Herbert, a potem czyż rzeczywiście go kochała!... nakoniec jednak musiała uznać, że człowiek ten poczynał zajmować miejsce jeśli nie w życiu jej to przynajmniej w myślach.
Tak ją gwałtownie przejęła sama myśl, że on znajdował się w niebezpieczeństwie... pobladła, zadrżała nawet na samo przypuszczenie... i dopiero obli te łzy przyniosły ulgę jej sercu...
Rzecz pewna, że to były dziwne, nieznane jej objawy!...
Dianna pragnęła się oderwać od tych myśli, które przejmowały ją instynktową trwogą.
Usiłowała przywołać sobie przed oczy obraz wszystkich młodych ludzi, przedstawiających się jej matce na początku balu, zadając sobie pytanie, który to z nich ma zostać wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jej mężem.
Widziadła w stroju czarnym i białych krawatach nie stawiły się zbyt posłusznie na wezwanie pięknej czarodziejki.
Jeden jedyny obraz tylko stawał upornie jej przed oczy, a obraz ten, który usiłowała odegnać daremnie, powracał bezustannie zawsze z tąż samą postacią, tą żsamą twarzą Jerzego Herberta!...
Zmęczona walką z tem widziadłem, Dianna przestała go odsuwać z przed swych oczu. A wtedy on ukląkł u stóp jej i głosem drżącym ze wzruszenia, mówił jej najczulsze ale zarazem pełne najwyższego poszanowania wyrazy... poprzysięgał jej z tą namiętnością cc się udziela słuchającemu, że nie pragnął nic nad szczęście nazwania ją swą żoną....
Dianna nie odpowiadała... ale słuchała go.
Ty było wiele... to już było za wiele!...
Przecież, powiecie mi, tu chodziło tylko o próżny obraz, o grę wyobraźni, o widmo....
Dziewczęta, młode dziewczęta, strzeżcie się takich widm o jasnych wąsach, co przychodzą w snach klękać przed wami i mówią wam z miłości!!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.