Rodzina de Presles/Tom I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
ZMOWA SZATANW.

Czytelnik, którego obojętny wzrok błądzi po kolumnach feljetonu, lub który przewraca niedbałą ręką kartki powieści, porzucając dziennik lub zamykając książkę kiedy go najdzie zmęczenie albo kiedy się znudzi, ani domyśla się tych wszystkich trudności, niemal niezwalczonych, jakie przedstawia w pewnych chwilach rzemiosło powieściopisarza.
My właśnie stanęliśmy u jednej z chwil takich! Trzeba nam iść pewnym krokiem, któregoby nic nie zdołało powstrzymać w załomach labiryntu, z którego wybrnąć nie sposób niemal... trzeba nam zebrać w dłoń naszą wszystkie nici wydarzeń rozlicznych i współczesnych... trzeba nam w opowieści faktów, które konieczność rozdrabnia co chwila, które pociąga raz na prawo to na lewo, nie zbłąkać się ani na chwilę i rzucić światło wszędzie naraz, pod grozą, że jasność, a co z nią równoznaczne, zajęcie, zniknąć może zupełnie; a zapewniam cię płochy czytelniku lekkiej książki, że to zadanie nielada i przechodzące o wiele siły tego poczciwego pana Dezyderyusza Nisard, wynalazcy łatwej literatury, a zarazem doskonałego i niezaprzeczonego typu literatury nudnej.
Opuściliśmy już zamek Presles dla wiejskiego domku Jerzego.... Z tego domku przerzuciliśmy się do willi Salbertów; następnie towarzyszyliśmy Diannie do pokoju Estery, a otóż teraz potrzebnem jest, abyśmy z kolei pozostawili znów piękną Prowansalkę, zatopioną w marzeniach i przenieśli się między godziną jedenastą a dwunastą w nocy na drogę prowadzącą do Tulonu, w pobliże oberży Lapin-Marin.
Długi wózek, nad którym obręcze drewniane pokryte były mocno wyciągniętem szarem płótnem, tworzącem rodzaj budki, ciągnął wolnym truchtem koń chudy i dychawiczny, po drodze, którą już przebiegaliśmy nieraz z naszym czytelnikiem, drodze prowadzącej od wiejskiego dworku Jerzego do willi Salbertów. drugą zaś odnogą do willi Labardès.
Na siedzeniu ze słomy, umieszczonem na przodzie wózka siedział ze spuszczonemi nogami mężczyzna w wieśniaczym stroju, którego rysów ciemność nie dozwalała rozróżnić zupełnie.
Trzaskał w takt z bicza i śpiewał głosem swobodnym i wesołym znaną piosenkę:
Czekaj że, czekaj woźnico!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesoły ten podróżnik, ten wieśniak taki swobodny, to stara nasza, choć niezbyt serdeczna, znajomość, Coeodrille, którego widzieliśmy po raz pierwszy w oberży Croquemagota, na dwie godziny przed inwazyą galerników.
Nagle przerwał Coeodrille swą piosenkę i zwracając się ku głębi woza wymówił półgłośno, ale niemniej z wielkiem ożywieniem.
— Cichoż tam, u dyabła!! a tośmy tu ślicznie wpadli.
W pewnem, niezbyt wielkiem oddaleniu przed wózkiem słychać było regularny tentent, z jakim dziesięć koni podąża szybko.
Niebawem też pół zmrok niebios dozwolił rozróżnić trójgraniaste kapelusze, oazy te srebrnym galonem, lederwerki, formujące skośny krzyż Świętego Andrzeja na przodzie mundurów i długie pochwy stalowe, zamykające oczywiście długie ostrza....
Był to oddziałek żandarmeryi, odbywający rondy pod dowództwem podoficera.
Cocodrille napowrót począł nóćić coraz to donośniejszym głosem, przerwaną na chwilę piosenkę.
Wózek i oddziałek żandarmerii mieli się skrzyżować... śpiewak wydobywał z głębi swego gardła noty najdonośniejsze.
— Stój!! — krzyknął podoficer, skręcając w bok nędznego podjezdka Cocodrilie’a; ten ostatni zatrzymał się natychmiast.
Bandyta uniósł w górę swój kapelusz o szerokiem rondzie i spytał najnaturalniejszym tonem:
— Czy to o mnie chodzi, panie brygadyrze?...
Brygadyera owego znamy już.... Był to ten sam, z którym spotkał się Marcel Labardós na drodze, na krótko przed przybyciem do Tulonu i który udzielił mu był wskazówek co do zbiegów.
— Może bardzo być, że tak, a może i nie... — odparł podoficer, — to zależy od okoliczności.... Naprzód mój człowieku, jak się nazywacie?...
— Tomasz Lestalès, do usług, papie brygadyerze....
— Jakiemż rzemiosłem zajmujesz się i zkąd czerpiesz środki twego utrzymania?...
— Jestem posiadaczem gruntu i rolnikiem....
— Miejsce zamieszkania?...
— La Croi-Toulade... trzecia wioska na tej drodze, czwarty dom na lewo... będę tam za dwie godziny....
— Co to tam masz na tym wózku, sielski człeku, wieśniaku rolny?...
— Słomę, panie brygadyerze i nic więcej.... Jeżeli pan chce się o tem przekonać, to ja w mig wyrzucę ją z woza....
— Nie ma potrzeby... nie wydajesz się w moich oczach bynajmniej podejrzanym, lub zdolnym do wzbudzenia podejrzeń!... używaj przeto nadal osobistej twej wolności, włościaninie... przyznaję ci ją Jedź sobie w dalszą drogę, przy czem wyrażam osobiste życzenie, abyś ją miał pomyślną...
— Dziękuję, panie brygadyerze... Przepraszam czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co też tam słychać o tych galernikach?
— Dotąd nie ma nic nowego jeszcze, ale ja śpię na jedno oko zaledwie... powiem ci tyle tylko... — Dobranoc, wieśniaku.
— Dobranoc, panie brygadyerze.... A wie!... zdechlaku!
Nieszczęsny koń smagany zapalczywie, wstrząsnął się i popędził jedną stroną drogi, gdy drugą tymczasem oddalali się żandarmi.
Cocodrille, rozradowany, rozpoczął ponownie piosenkę, przerwaną przez owo: »Stój!.. brygadyera.
Kiedy wóz przybył do miejsca, w którem rozszczepiała się droga na dwa ramiona, z których jedno jak wiemy prowadziło do willi Salbertów, druga zaś do willi Labardès, Cocodrille zatrzymał konia, zeskoczył z swego siedzenia, a nastawiwszy ucho czy zkąd odgłos jaki nie dochodzi i przekonawszy się, że dokoła jest pusto zupełnie, ozwał się:
— No, dalej chłopcy, na nogi i do roboty! Sam czas już skoro chcemy skończyć obie sprawy tej nocy i ulotnić się jutro rano....
W tej chwili w wnętrzu woza począł się ruch wielki. Słychać było szelest słomy, trzask drabin wózka i wypełznął nakształt płazu aż do otworu budki człowiek, który następnie zeszedł z wozu na drogę.
Za nim z kolei zeszedł drugi i trzeci aż ich wreszcie stanęło dziewięciu, wszyscy zajęci niezmiernie wyciąganiem i prostowaniem nóg i rąk pokurczonych i odrętwiałych tak długą pozycyą poziomą w ciesnem miejscu, w którem jeden musiał leżeć literalnie na drugim, jak sardynki leżą ułożone w blaszanem pudełku.
Personal dziewięciu bandytów składał się z czterech zbiegłych galerników, pozostałych przy życiu i pięciu mniemanych majtków z załogi brygu nanteńskiego le Quiberon.
Bryg tej nazwy istniał rzeczywiście i stał w przystani Tulonu, winniśmy wszakże dla honoru nanteńskiej marynarki oświadczyć, że żaden z tych pięciu nędzników nic był członkiem jego załogi.
Historya tych ludzi stanowićby mogła całą powieść (ohydną powieść zbrodni i hańby)... może opowiemy kiedy jeszcze w innej książce niektóre jej epizody, dramatyczne swą okropnością. Dziś niechaj nam wystarczy wiadomość, że dwu z nich nosiło niegdyś kaftan galerniczy; okoliczność, która zazwyczaj stanowi węzeł szacunku i sympatyi między emerytowanemu gośćmi galer. Wszyscy ci pięciu zaciągnęli się na mały kupiecki okręt holenderski i okrętten następnie sprzedali korsarzom, wymordowawszy poprzednio jego załogę.
Skoro pieniądze pochodzące z tej sprzedaży roztrwoniono na wszelkiego rodzaju rozpustę, bandyci, posiadacze pontonowej łodzi, która stanowiła jedyną ich własność, powzięli zuchwały projekt dopomożenia do ucieczki pięciu czy sześciu najniebezpieczniejszym galernikom, ich znajomym i wraz z nimi dokonać kilku rozbojów nieprawdopodobnych, w których głównym czynnikiem byłaby szalona odwaga, następnie zaś, obciążeni łupem, korzystając z posiadania łodzi przedostać się w jaki odległy kąt wybrzeży i tam rozdzielić między siebie zdobycz.
Widzieliśmy już jak się spełniła pierwsza część tego planu.
Piekielna szajka zamierzała zabrać się teraz do wykonania drugiej.
Skoro już wszyscy wysiedli, Cocodrille wziął konia uzdę i wprowadził go nie bez pewnej trudnosci na jeden ze wzgórków otaczających drogę i w ten sposób przeprowadził swój wózek przez pole pod kępę drzew oliwnych i do pnia jednego z nich przywiązał uździennicę biednego rosynanta.
— No, teraz, — ozwał się wesoły rabuś, który dzięki swej znajomości okolicy, znajomości, na której zbywało zupełnie jego towarzyszom, podjął się przewodnictwa tej ekspedycji, — trzech ludzi wystarczy w zupełności do pierwszej sprawy.... Biorę z sobą Piatra Caboul i Wincentego Jarry.... Za godzinę będziemy tu z powrotem i zabierzem się do wielkiego tańca!... Dajcie tu ślepą latarkę Wincentemu....
— Tutaj jest.
— Knebel i wór na słowiki Piotrowi....
— Tu są....
— A więc w drogę, a wy inni siadajcie w koło i bawcie się tu w jaką niewinną gierkę, do naszego powrotu.... Śpiewy, dysputy, kłótnie i w ogóle wszystko to, co czyni hałas jakikolwiek, surowo jest wzbronionem...
— Więc wybieracie się bez sznurowej drabiny? — zapytał głos jeden.
— A po co drabina?... — dorzucił Cocodrille. — Idziemy do miejscowości, w której wszystkie wyłomy w murach i ogrodzeniach są pozatykane pękami chróstu!... To daleko dogodniejsze jak wielkie schody, słowo honoru!
Po tej odpowiedzi, Cocodrille oddalił się z dwoma swymi wspólnikami i zniknął w ciemności w kierunku willi Labardès.
Reszta rabusiów zasiadła pod drzewami; postawiono wartę o kilka kroków, z misyą zaalarmowania na wypadek najmniejszego podejrzanego odgłosu i poczęto prowadzić z cicha rozmowę w tej ohydnej gwarze, której ani jedno słowo nie splami tych kartek.
Bliska godzina upłynęła.
— Cicho!!... — zawołał nagle wartownik, — zbliżają się....
Wszystkie szepty ustały i nic nie słychać było, prócz trzasku pistoletowych kurków, które odwodzono.
W tej chwili krzyk puhacza, naśladowany z niesłychaną doskonałością, rozległ się w pobliżu. To puhanie złowrogie, przypominająca tak charczenie konania, powtórzyło się dwukrotnie raz za razem.
— Nie ma się czego obawiać, — przemówił wtedy wartownik, — to nasi powracają....
W istocie Cocodrille i jego towarzysz, po upływie paru minut, wynurzyli się z ciemności.
— I cóż?... — spytały wszystkie głosy razem z żywą ciekawością.
— Cóż?... Zrobiono....
— A czy łatwo?...
— I tak i nie. Stary obudził się trochę zawcześnie... szamotał się i wyrywał jak pandur, a krzyczał jak. orzeł!!... nie chcieliśmy użyć pistoletów... trzeba było zakneblować mu usta i przeciąć żyły!... To nie do wiary, jak mu się dusza trzymała uparcie ciała!... Już nie pozostało kropli krwi w żyłach, a jeszcze poruszał rękoma i nogami.... Zresztą nie trzeba skarżyć się zanadto... postarał się przed śmiercią sam wskazać nam jeszcze kryjówkę z dukatami, chociaż pragnął ją obronić... bez tego niemało mielibyśmy kłopotu z wynalezieniem ich.
— Więc rezultat dobry?
— Nie tak jak się spodziewałam... jednak zawsze jeszcze ujdzie....
— Ileż?...
— Dwadzieścia tysięcy franków w złocie. Wedle tego com słyszał myślałem, że będzie daleko więcej... ale jak się zdaje, stary sknera musiał gdzieś lokować pieniądze.... Zawszeć jednak opłaciła się już robota, tem więcej, że wykonaliśmy to na poczekaniu, zanim inna, ważniejsza nadejdzie.... A teraz, moje pieszczotki, mówmy mało, ale mówmy dobrze... chodzi o to, aby rozegrać wielką grę z zajęciem i przyjemnością.... Krocz cała dobrze jest ułożoną, nieprawda?...
— Tak... tak....
— Pochodnie są?...
— Gotowe do zapalenia.
— A worek z sadzami?
— To ja mam go, — rzekł Jan Espareil.
— A szalupa?... gdzież jest szalupa, Japończyku? — ciągnął dalej Cocodrille.
Majtek, który nosił przezwisko Japończyka, odparł:
— Szalupa jest na piasku w małej przystani, którą trudno znaleść, o ćwierć milki od willi.... Zoryentowałem się dobrze, doprowadzę was do niej najprostszą drogą i nie będziem potrzebować więcej czasu nad trzy minuty, aby ją spuścić na morze....
— A więc wszystko idzie jak najlepiej i możemy iść spokojnie... tylko, moje dzieci, ostatnie zastrzeżenie....
— Jakież to?...
— Nie zwracajcie żadnej uwagi na złoto i srebro, jakby to była do prostu miedź lub ołów.... — Brylanty... nic nad brylanty!!... Jeśli zachowacie się przyzwoicie, możemy za chwilę zgarnąć do kieszeni milion lub dwa miliony... z tem, widzicie, żyć możemy wszędzie jak uczciwi ludzie.... I jeszcze jedna rzecz, a w dodatku rzecz wielce ważna... Jeśli nam chodzi o całość naszej skóry, nie rozpraszajmy się na prawo i na lewo, jak tylko rozpocznie się popłoch... jedność stanowi siłę!! Podczas działania nie używajcie nic prócz noży, zrozumiecie to dobrze dla czego.... Skoro już żniwo będzie dostateczne, ja się odezwę jak przed chwilą głosem puszczyka... wtedy w jednem mgnieniu oka sformować musimy czworobok i cofać się dając ognia z pistoletów do tych, którymby przyszła ochota nas ścigać, jeśli w ogóle tacy się znajdą, o czem wątpię, bo wszyscy wylęknieni będą, jak stado owiec, zaskoczone przez wilka. Zobaczycie jak będą uciekać, popychać się wzajem, przewracać się, biegnąc co najprędzej. Być może bardzo, że wyjdziemy z tego bez jednego zadrapania!... Skoro zaś już wydostaniemy się z parku, wówczas Japończyk obejmie dowództwo, stanie na czele kolumny i doprowadzi nas do szalupy... — Pewien ty jesteś, że ją odnajdziesz, Japończyku?
— Pewien najzupełniej.
— W takim razie wszystko jest przewidziane... bierzmy się do roboty wesoło!...
Cocodrille, sformułowawszy tak swe instrukcje, czem dał dowód, że był w nim materyał na niezłego strategika, wziął znowu konia za uzdę i wyprowadził go na drogę.
Rabusie weszli napowrót na wóz.
Cocodrille zasiadł znów na swem miejscu, na prowizowanym koźle i zaciął szkapę biczem.
Przejechawszy nieco skrzyżowanie dróg, odwrócił się do wnętrza powozu.
— Moi chłopcy... — ozwał się tonem niby uczuciowym, — tutaj to zeszłego wieczora padł nasz kolega, ten biedny Piotr Farric!... Poświęćmy łzę pamięci tego dzielnego towarzysza, poległego na polu chwały!!...
Niebawem wózek mijał dworek Jerzego Herbert... Wesołe krzyki i urywki piosnek rozlegały się z okien otwartych i oświetlonych.
Cocodrille pogroził pięścią temu domowi, a raczej jego posiadaczowi i mruknął przez zęby:
— Ah! łotrze, gdybym cię miał w ręku!! ale na nieszczęście nie mam cię!... Wreszcie któż wie?... na ciebie kolej przyjdzie nieco później może!... dyabeł nie zawsze stoi u drzwi uczciwych ludzi!!...
Koń, zacinany silnie, postąpił może jeszcze z jakie czterysta lub pięćset kroków, potem woźnica ściągnął mu nagle cugle i zatrzymał.
Od kilku chwil już wózek posuwał się wzdłuż muru, otaczającego park willi Salbert i wierzchołki rosochate drzew stuletnich tworzyły ponad drogą gęste sklepienie zieleni, które zwiększało jeszcze ciemnośći.
Na znak dany przez Cocodrille’a, bandyci zeszli z woza... dwa haki sznurowej drabiny zostały przerzucone przez mur, w który zagłębiły się silnie... jeden z galerników wspiął się po niej zręcznie, uzbrojony drugą drabiną, którą przyczepił tak jak pierwszą w ten sposób wszakże, że zamiast służyć do wejścia na mur, służyła ona do zejścia w głąb parku.
Dokonawszy tego, rabusie poczęli jeden po drugim wstępować tą chwiejną drogą. Cocodrille pozostał sam jeden na trakcie, zaciął konia, który puścił się napowrôt; unosząc z sobą próżny wózek, Następnie wdrapał się po drabinie i połączył z towarzyszami zebranemi u stóp olbrzymiego buku, który tworzył samo centrum klombu gęstego niezmiernie.
Park willi Salbert, jak to powiedzieliśmy, był tej nocy oświeconym niezliczoną ilością chińskich lampek i latarni różnokolorowych.
O kilkanaście kroków zaledwie od buku, dokoła którego zebrali się rabusie, znajdował się na skrzyżowaniu alei placyk porosły murawą. W pośrodku tego gazonu wznosiła się na granitowym piedestale statua Jesieni, nadzwyczaj piękna terra-cotta, wykonana wedle marmurowego starożytnego pierwowzoru.
Z jakie pół tuzina lampionów chińskich, zawieszonych u pni drzew, rzucało na tę statuę czerwone, żółte i niebieskie blaski i przeobrażało malowniczą tunikę posągu w rodzaj ubioru arlekinu.
Te barwne blaski rozświecały ciemność nocy aż po ów buk, gdzie oddziaływały już wprawdzie dość słabo, zawsze przecież dostatecznie jeszcze, aby można było rozróżnić dokładnie przedmioty.
— Wybornie!!... — zawołał Cocodrille, — ci wielcy panowie, bądź co bądź jednak nie robią nic tak jak inni!!... Postarali się nawet o oświetlenie mojej garderoby!... trzebaż nie zapomnieć podziękować im za tę uprzejmość niebawem, pod grozą uchybienia wszelkim przepisom grzeczności!... Dalej więc, moje pieszczotki, zróbmy jak panie aktorki... nałóżmy wprzód różu i blanszu, aby być piękniejszymi żabim nam przyjdzie rozpocząć komedyą!!...
Śmiech ogólny, natychmiast stłumiony, przyjął wesoły ten żarnik Cocodrille’a; następnie każdy zajął się tą czynnością, którą przywódca szajki nazwał był różowaniem i blanszowaniem.
Jeden z rabusiów rozwiązał sznurek małego woreczka napełnionego sadzą; następnie wszystkie ręce jedna po drugiej zanurzały się w jego głębi, z kolei przechodząc na wszystkie twarze.
W przeciągu kilku sekund zaledwie galernicy i majtkowie przeobrazili się w rodowitych mieszkańców Kongo; z pośród tych masek ohydnych, oczy błyskały ponurym i srogim blaskiem.
Cocodrille, ten typ, daleko powszechniejszy niżby sądzić można, wesołości w pośród zbrodni, począł śmiać się, śmiechem niemym i zdławionym, przypatrując się swym towarzyszem.
— A, do licha!! — mruknął — tośmy piękni!! niech mnie dyabli wezmą, moje pieszczotki, nie sposób byłoby nam śpiewać dzisiaj:

Utop w mych oczach twe oczy,
O, ty piękna, czarnowłosa!!...

Zresztą trudnoby utrzymywać, że dziś stąpamy po kwiecistych miłości ścieżkach!... nie mamy też najmniejszego zamiaru oddawania się miłosnym podbojom!... owszem, im będziem brzydsi eom lepiej to dla nas... tem większy tylko sprawimy efekt... A więc dalej, jeszcze jeden pokład, moje dzieci, malowidło będzie tem lepsze!!
Posłuszeństwo szybkie i bierne było odpowiedzią na nowe to wezwanie przywódzcy, którego poważanie i władza wzrastały z każdą chwilą i stawały na coraz silniejszych podwalinach.
— Pochodnie... — rzekł on następnie, — rozpocznijmy ich podział....
Pęk złożony z tuzina może pochodni żywicznych, równie przydatnych do zajęcia się żywym płomieniem, jak wydzielających z siebie snopy dymu, został rozwiązany. Każdy wziął za jedną.
— Niedawne, — ciągnął Cocodrille, — udało mi się w charakterze muzykanta krążyć w koło tego domu i doskonale przepatrzyłem wszystka, co nam potrzebne jest wiedzieć.... Powiedziałby kto, że zarządzono tu wszystko dla naszej najzupełniejszej wygody.... Wielki pawilon, który kazał zbudować stary margrabia przed dwoma czy trzema dniami, wystawiony jest z suchego drzewa i pomalowanego płótna... to też palić się będzie jak pudełko zapałek. Jest nas tu dziesięciu... usiłujmy przeto podpalić go w dziesięciu naraz miejscach.... Balownicy stracą od razu głowy i nie mam im tego za złe bynajmniej, trudno nie stracić jej w obec mniejszej nawet katastrofy... ale powtarzam wam, kochani moi towarzysze i nie mógłbym nigdy zanadto kłaść wam tego w uszy, niech was niezatrzymują takie drobnostki jak stołowe srebra... Brylanty, nic nad brylanty!!...
— Bądź spokojny, Cocodrille, zastosujemy się do tego! — odpowiedział jeden z uczestników wyprawy, wyrażając uznanie całej szajki dla praktyczności tego zlecenia.
— Liczę na to! — A teraz, moje pieszczotki, wyjdźmy z tego zagaju... nic nie stoi na przeszkodzie podniesieniu kurtyny i rozpoczęciu widowiska...
Bandyci utorowali sobie drogę pośród splecionych z sobą krzaków i niebawem stanęli u stóp posągu Jesieni.
Cocodrille odczepił jeden z chińskich lampionów, przedarł jego papierową barwną powłokę, aby można było łatwiej zapalić pochodnie u płomienia świecy, palącej się w pośrodku.
On pierwszy dał przykład, a kiedy żywiczne pochodnie zajęły się płomieniem i napełniły cały taras trzaskiem swych płomieni i gęstym dymem, zawołał:
— Pochodnie w lewą rękę... noże w prawą... a ponieważ my, nie kto inny, powinniśmy zaalarmować balowników, jeślibyśmy przeto na drodze do willi mieli spotkać kogo, tem gorzej dla tego kogoś.... Rozumiecie mnie dobrze?...
— Tak... tak... — odpowiedziały zgodnie wszystkie glosy... — to się rozumie, dobrze!!...
— A więc, chłopcy, naprzód!!...
Cocodrille pierwszy poskoczył w aleję, prowadzącą ku tarasowi willi, reszta nędzników podążyła za nim, jak istny pochód demonów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.