Rodzina de Presles/Tom II/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.
ROZWIĄZANIE DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

W jednym z zeszłych rozdziałów mówiliśmy już, że apartament barona składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Gontran wszedł do przedpokoju.
Pomimowolnie młody człowiek z takim pośpiechem zamknął drzwi za sobą, że przeciąg zagasił mu świecę trzymaną w ręku.
Gontran przoto znalazł się w półciemności.
Mówimy półciemności, światło gazowych latarni bowiem, rozpalonych w dziedzińcu z każdej strony wschodów hotelu, dochodziło aż do pokoi pierwszego piętra i nawpółrozświecało ciemności.
Gontran zresztą, jak wszyscy palący, miał przy sobie zapałki.
Wyjął pudełko z kieszeni, postawił na stoliku świecę i spróbował zapalić zapałkę.
Pierwsza zagasła.
W chwili gdy drugą miał zapalić, zatrzymał się i przejęło go drżenie aż po korzenie włosów, co w jednej chwili w zimnym stanęły pocie; rzucił dokoła spojrzenie pełne trwogi śmiertelnej.
Wydało mu się, że nie jest sam.
Posłyszał tuż obok siebie, o dwa kroki może zaledwie, pewien rodzaj uderzania monotonnego a nie ustającego ani na chwilę.
Nastawił ucho i począł się wsłuchiwać baczniej jeszcze.
Szmer wciąż słychać było jednak, tylko zdało się, że się wciąż zbliża i wzmaga.
Zkąd mógł ten szmer pochodzić i któż to był tuż obok niego niewidzialny a obecny? Bo Gontran nie mógł o tem wątpić, w przedpokoju nie było nikogo.
Nagle dziwny uśmiech wykrzywił usta młodego człowieka... nakoniec udało mu się dojść natury i pochodzenia tego szmeru... Było to bicie własnego jego serca, którego uderzenia przyspieszało wzruszenie....
— Doprawdy, — szepnął wicehrabia, — nie poznaję sam siebie!... Dla czegom ja tak okropnie słaby?... Powiedziałby kto, że się boję!... Odwagi, odwagi przecież!... Jedna chwila opóźnienia może w niwecz obrócić wszystko.... Pójdę już pewnym krokiem, aż do końca.
Tak sformułowawszy swe postanowienie, Gontran zapalił świecę; ręka już mu nie drżała teraz, następnie otwarłszy drzwi drugie, wszedł do salonu.
Salon ten, najwspanialszy z wszystkich, numerów hotelu, miał cztery okna.
Dwa z nich wychodziły na główny dziedziniec. Dwa inne zwrócone były na tylne podwórze, na którem znajdowały się stajnie i wozownie.
Przestrzeń kilku stóp oddzielała je od łagodnie pochyłego dachu szopy, będącej częścią zabudowań hotelowych.
Salon umeblowany był i przybrany z tym zbytkiem pospolitym i banalnym, który odnajdujemy we wszystkich wielkich hotelach francuzkich i europejskich wogóle, tak wiecznie jednakim, że wnętrze każdego z nich podobne jest zawsze do wszystkich innych. Kto zna jeden taki hotel, ten zna ich tysiąc. Powiedziałbyś dwie jednakie całkiem, bliźnięce fotografie.
Czyż potrzeba opisywać owe sześć foteli i kanapę palisandrową, pokryte pąsowym adamaszkiem jedwabnym, firanki dobrane do mebli, stół okrągły z strzyżonym dywanem oszytym frendzlą, złocony zegar, oleodruki po dwadzieścia pięć franków w ramach za pięćdziesiąt talarów?
Po cóż to?
Jeden jedyny mebel w tym salonie ściągnąć musi naszą uwagę, tak jak ściągną! na siebie uwagę Gontrana.
To biurko umieszczone między obu oknami, wychodzącemu na tylne podwórze.
Pamiętamy z jakiem staraniem baron Polart zamykał w tym sekretarka ów nieszczęsny przekaz.
Gontran wyobrażał sobie, że przekaz ten znajduje się tam dotychczas i rzeczywiście było to wielce uzasadnione przypuszczenie.
Młody człowiek zbliżył się do tego sprzętu mieszczącego niezbity dowód jego występku.
Wyjął z pochwy mały sztylecik, w który, jak widzieliśmy, zaopatrzył się był w zamku Presles i począł ostrzem jego podważać zamek biurka.
Robota ta była tem trudniejszą, że Gontran musiał wykonując ją unikać wszelkiego hałasu, który zwróciłby czyjąś uwagę.
W przeciągu paru sekund przyszedł już do przekonania, że sztylecik nie zdoła mu zastąpić tych wytrychów, którymi złodzieje z profesyi otwierają bez najmniejszego trudu najbardziej skomplikowane nawet zamki.
Po kilku jeszcze sekundach bezowocnych wysiłków, Gontran przyznać sobie musiał, że tak się zabierając do rzeczy nie zdoła nigdy dojść do końca i że sztylet złamie się bez wszelkiego rezultatu.
To też zmienił natychmiast systemat i usiłował włożyć między blat wierzchni w szparę szuflady ostrze swego sztyletu.
Nawpół już zniechęcony a jednak nie chcąc się uznać za zwyciężonego całkowicie, zabrał się teraz już do wierzchniego blatu sekretarki, odłupując po trochu drzewo dokoła zamku, który tym sposobem musiałby wreszcie ustąpić.
Ostatni ten sposób postępowania miał za sobą wprawdzie pewność powodzenia, ale miał i sporą niedogodność, wymagał wiele czasu; każde uderzenie sztyletu odłupywało kawałek palisandru tak, że wreszcie zamek cały był już niemal odsłoniętym.
Wtedy broń Gontrana podważyła zamek bez trudu.
Trzask dał się słyszeć... zamek odskoczył.
Biurko stało otworem....
Okrzyk tryumfu wyrwał się z ust Gontrana, ale w tej samej niemal chwili przeobraził się w krzyk przerażenia....
Rozgłośny śmiech rozległ się tuż u drzwi wpół otwartych przedpokoju a donośny i drwiący głos barona Polart wymówił:
— Brawo, wicehrabio!... słowo szlachcica, jak na debiut to wcale obiecujące!... Zważywszy ten wzniosły początek można mieć nadzieję, że za kilka miesięcy panowie galernicy tulońscy będą mogli iść do pana na naukę, której im chyba nie poskąpisz łaskawie, jak to się dziać powinno między kolegami!.. Boże ty mój! chłopcze, jak ty cudownie urządzasz włamanie!... Brawo!... brawo!...
Zaledwie pan Polart tych słów domówił, kiedy Gontran, który już ochłonął nieco z osłupienia, straciwszy całkiem głowę, wpół oszalały ze wstydu i wściekłości, nie wiedząc już co robi, a idąc tylko ślepo za instynktem, za nieprzepartym jakimś popędem, rzucił się ku niemu z wzniesionym w górę sztyletem ze stanowczem postanowieniem zadania mu ciosu w same piersi.
Baron nie okazując najmniejszego zdziwienia, podany naprzód prawą wysuniętą nogą, czekał spokojnie na cios ten, nie cofając się ani o krok jeden.
W chwili tylko, gdy młody człowiek miał go już ugodzić, wyciągnął swą potężną prawicę i pochwycił ramię z wzniesioną w górę bronią tak silnie, że palce jego zagłębiły się w ciele jak żelazne kleszcze.
Wicehrabia pod naciskiem tej dwadzieścia razy większej siły, jęknął boleśnie i puścił sztylet, który baron odepchnął nogą aż w drugi koniec salonu, wołając z radosnym śmiechem.
— Do kaduka, mój kochany wicehrabio, jesteś zdumiewającym, prawdziwie! Jak się to dzieje, że ty, taki chłopiec rozumny, nie zrozumiałeś dotąd jeszcze, że nie trzeba było rozpoczynać takiej gry zemną, pod groźbą, że się na pewno przegrać ją musi?...
Baron urwał nagle widząc, że Gontran pobladł jak trup i chwieje się na nogach.
— Co panu jest? — spytał go.
— Złamiesz mi pan rękę... — wyszeptał Gontran zaledwie dosłyszalnym głosem.
W samej rzeczy omal nie zemdlał pod naciskiem tej straszliwej dłoni.
Pan Polart puścił natychmiast.
— To prawda, słowo daję... — rzekł, — zapominam zawsze, że moje palce to prawdziwe kleszcze i że druzgocą to, co im się wydaje, że ściskają tylko... Czy lepiej panu teraz?...
— Lepiej.. — odpowiedział Gontran, którego bladość poczęła ustępować zwolna.
Baron podjął znowu.
— To dobrze, a teraz mogę bez przeszkody przystąpić do wykonania....
— Czego?...
— Zaraz pan zobaczysz... Przysposób się pan na to, że będziesz się musiał śmiać z całego serca, kochany wicehrabio, bo to będzie coś niesłychanie wesołego....
Znaczenia tych słów wydało się całkowicie niepojętem dla Gontrana; przed chwilą popełnia podwójny zamach, kradzieży i morderstwa, jakimże sposobem coś wesołego, jak to mówił baron, mogło wyniknąć z tej okropnej sytuacyi....
Jakaż to raczej groźba okropnej zemsty ukrywa w tych zagadkowych słowach?...
Fizyonomia pana Polart pozostawała pogodną a nawet uśmiechającą, kiedy tymczasem najokropniejsze męczarnie malowały się na wzburzonej twarzy Gontrana.
Baron przybliżył się do jednego z okien, które wychodziło na tylny dziedziniec.
Otworzył to okno.
Wychylił się w celu przekonania się, czy dziedziniec był pusty.
Łokciem wybił jedną z szyb tak, aby szczątki szkła stłuczonego wpadły do wnętrza salonu.
Następnie z całej siły płuc swych począł krzyczeć:
— Złodziej!... złodziej!... trzymajcie!... złodziej!...
Potem rzuciwszy się ku kominkowi pociągnął z całej siły za sznur dzwonka, nie przestając równocześnie ponawiać swych krzyków, które biegły od piętra do piętra jak huk katarakty.
— Panie baronie, — wyszeptał Gontran, który czuł literalnie jak go ogarnia szaleństwo, — panie baronie, co robisz?...
— Co robię? — odpowiedział pan Polart, — zdaje mi się, wicehrabio, że widzisz i rozumiesz to wybornie!... Co robię? Do licha! otwieram okno, wybijam szybę i krzyczę: złodziej!
I udzieliwszy Gontranowi tego wytłómaczenia, jak widzimy, wcale nie dostatecznego, baron rozpoczął na nowo krzyczeć z całych sił.
— Zlituj się pan nademną... — wybąknął nieszczęśliwy młody człowiek, przeświadczony, że pan Polart zamierza go wydać w ręce sprawiedliwości, — zlituj się pan nademną!... — powtarzał, osuwając się niemal na kolana, z rękoma złożonemi błagalnie, z oczyma pełnemi łez.
— Zkądże znów litość?... — spytał baron, — alboż pana należy żałować?... Doprawdy, nie domyślałem się tego ani trochę...
— Na miłość boską, — mówił wciąż Gontran, — na miłość boską nie gub mnie pan... Błagam cię na kolanach....
— Gubić pana! — zawołał pan Polart, śmiejąc się. — A któż u dyabła myśli pana gubić?... W samej rzeczy, kochany wicehrabio, zdaje mi się, że tracisz głowę!...
— Ależ w takim razie... w takim razie... cóż pan myślisz robić?...
— Rzecz nadzwyczaj poważną a zarazem niezmiernie zabawną; zdawało mi się, żem to już panu powiedział.... Brak mi czasu, żeby to panu szczegółowo opowiedzieć, ale sam pan zobaczysz.... Dalej, panie wicehrabio, podnieśże się i pozbądź tej miny pomięszanej. Nadchodzą już, słyszą i jeśli nie przybierzesz pan zwykłego swego spokoju, gotowi pomyśleć, Boża mi odpuść, żeś to pan złodziejem....
Zaledwie słów tych domówił pan Polart, kiedy drzwi przedpokoju a za nimi salonu otwarły się gwałtownie i ze dwadzieścia osób wbiegło do pokoju.
Była to służba hotelowa zwabiona krzykami barona.
— Co to, co to się stało? — spytało naraz dwadzieścia głosów — co się tu dzieje? co to takiego?....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.