Rodzina de Presles/Tom II/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
CIĄG DALSZY DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Nie ma ani jednego z naszych czytelników, któryby z własnego nie wiedział doświadczenia, czem to jest takie kawalerskie śniadanie.
Nie jeden raz my już sami opisywaliśmy takie zgromadzenie wesołe do szaleństwa, w którem rozum niknie gdzieś w miarę wypróżniania flakonów i gdzie niemal zawsze biesiadnicy więcej się jeszcze upajają własnemi słowy niż winem.
Nie potrzebuj em zatem powtarzać tu tego, cośmy opowiedzieli już gdzieindziej.
Przeskoczymy więc jakieś cztery czy pięć godzin i powrócimy do opisanego powyżej salonu w chwili dopiero, w której skończonem już będzie śniadanie.
Butelki poprzewracane, porozlewane na obrusie likiery leżały tu obok półmisków z deserem obrabowanych do szczętu.
W pośród wszystkich tych resztek, stała czara pełna cygar.
Dym gęsty napełniał salon i z trudem zaledwie uchodził przez wpółotwarte okna.
Niektórzy z gości znajdowali się w tym błogostanie spowodowanym ucztą, który jest jednym ze stopni pijaństwa. Ci niby Chińscy palacze opium zagłębiali się w niemej jakiejś extazie rozparci w fotelach z cygarem w ustach i opuszczonemi rękoma, nie zdolni myśleć o niczem.
Inni, hałaśliwi, u których podniecenie winem rozwijało nad miarę prowansalską werwę, gadali, gadali bezustannie, nie troszcząc się o to czy ich kto słyszy, nie mając pretensyi do otrzymania odpowiedzi.
Szmer własnego głosu wydawał im się najmilszą muzyką, najweselszą zabawą.
Inni wreszcie, śpiewali to zwrotki erotycznych to znów pijackich piosnek.
Z pomiędzy wszystkich siedzących dokoła tego zbyt gościnnego stołu, dwóch ludzi tylko nie utraciło nic z swej krwi zimnej.
Był to baron Polart i Goutran de Presles.
Jeden i drugi oszczędzali się podczas całego ciągu trwania tej uczty.
Tylko że pan Polart przypatrywał się z pobłażliwym uśmiechem wybrykom swych przyjaciół, kiedy tymczasem Gontran, grając niezmiernie zręcznie komedyę, nie wiadomo w jakim celu jeszcze, udawał, że jest najwięcej z pomiędzy wszystkich pijany i Wyprawiał najhałaśliwsze sceny, aby tym sposobem zwrócić na siebie uwagę wszystkich.
Chwilami baron rzucał na niego ukradkiem nieufne spojrzenie i wzruszał niedostrzeżenie ramionami skoro jakiś dziwaczny wybryk młodego człowieka wzbudzi! wesołość ogólną.
Gontran zajęty całkowicie swą rolą, nie spostrzegał się, że nad nim nadzór ciągły rozciągnął amfitryon.
— Panowie, — rzekł nagle ten ostatni, — pragnąłbym uczynić wam pewną propozycyę.
Hałas, rozmowy, śpiewy, wszystko to przerwało się natychmiast.
Baron ciągnął dalej.
— Czy nie uważacie panowie, że tracimy czas, który mógłby być lepiej użytym?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Ogół niemal całego zebrania najkompletniej zadowolniony był z użycia czasu.... Zresztą na to, by sformułować jakąśkolwiek opinię, trzeba było zastanowić się a w tej chwili najtęższe nawet głowy nie były już zdolne do zastanowienia się nad czemkolwiekbądź!
— Ja proponowałbym partyjkę lansknechta, — prowadził dalej rzecz swoją pan Polart.
Słowa te sprawiły skutek iskierki, co pada na garść prochu.
Umysły ociężałe nadużyciem wina i trawieniem, ożywiły się nagle.
Blask wyrazisty zaświecił w oczach najbardziej sennych nawet.
Namiętność gry, na chwilę uśpiona, zbudziła się niebawem. Gracz nie umiałby na długo zapomnieć o kartach, tak samo jak libertyn nie umiałby się obyć bez łatwych miłostek.
— Tak... tak... — odpowiedziały wszystkie głosy z prawdziwie rozrzewniającą jednomyślnością, lansknecht!... lansknecht!...
— Wiedziałem z góry, że propozycya moja przypadnie panom do gustu... — odpowiedział baron z uśmiechem. — Zbyt znam was dobrze, abym mógł o Was zwątpić....
Mówiąc to, baron ujął za srebrny dzwonek, stojący obok jego nakrycia.
Sam restaurator pojawił się natychmiast.
Pan Polart wydał rozkaz by uprzątniono ze stołu i przyniesiono karty.
W przeciągu pięciu minut zniknął wszelki ślad śniadania. Zielone sukno zastąpiło obrus a na nim rozłożono ze dwadzieścia talij kart.
Nie zamierzamy bynajmniej opowiadać drobiazgowo całego przebiegu gry, która rozpoczęła się natychmiast.
Powiedzmy tyle tylko, że Gontran, którego pijaństwo zdawało się wzrastać z każdą chwilą i który nie był w stanie utrzymać kart w ręku, miał tego dnia szczęście i to nieodmiennie stałe i wygrał do sześciu tysięcy franków.
Grając i wygrywając tak nie mógł utrzymać się na nogach i ledwie trzymał się na nogach i z największą trudnością tylko, pozornie przynajmniej, odwracał karty; głowa chwiała mu się z jednego boku na drugi, spadała to w tył to na przód, powieki zapadały mu bezwładne, to znów mrugały ciągle podnosząc się w górę; wyrzucał machinalnie karty jedną po drugiej i trzeba było zawsze by go powstrzymywała galerya w chwili gdy los przechylał się na jego stronę, on bowiem nie spostrzegał tego nigdy. Po ostatniej wygranej, wzrastające wciąż odurzenie Gontrana doszło do przerażających rozmiarów... nogi gięty się pod nim i z trudem już niemałym podszedł do otomany, na którą się rzucił.
Ani pół minuty nie upłynęło jeszcze, kiedy spał już snem twardym, a co więcej, chrapał.
Partya tymczasem szła dalej.
Kiedy karty obeszły w koto i doszły do miejsca, które zajmował dotąd Gontran, gra się przerwała.
— Wicehrabio!... — poczęto wołać, — wicehrabio to na pana kolej....
Głuchy mruk był jedyną odpowiedzią Gontrana.
Jeden z graczy opuścił stół, podszedł do otomany i wstrząsnął za ramię śpiącego.
Gontran nie otworzył oczu, ale zacisnął pięści i mruk przybrał wyraz gniewu i groźby.
— Kochany wicehrabio, — przemówił młody człowiek, — przeszkadzam ci we własnym twym interesie.... Zbudź się pan... na ciebie teraz kolej.
Usta Gontrana na wpół się otwarły i wymówiły niemal całkiem wyraźnie te trzy wyrazy:
— Idź do dyabła!...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął tę odpowiedź człowieka, w śnie swym niepokojonego.
Gracz jednak nie zrażał się niepowodzeniem pierwszej swe próby.
Pochylił się nad Gontranem i zbliżywszy usta do ucha śpiącego, krzyknął mu z całej siły płuc:
— No, wicehrabio, czyś pan nie słyszał?... Mówiłem panu, że teraz jesteś na ręce....
Na ten raz Gontran otworzył oczy.
— Do pioruna!... — wybąknął. — Czy mi nie dacie pokoju!...
— Ależ....
— Dobranoc!
— Więc pan nie grasz dalej?...
— Nie.... Dobranoc....
I Gontran się odwrócił.
— Ten ma już dosyć!... — wołali dokoła gracze, — ależ spił się jak Bela.... Dajcie mu pokój, a my grajmy dalej....
— Jago miejsce było szczęśliwe, — ozwał się ktoś, — ja je biorę....
Partya przerwana na chwilę zaczęła się napowrót na dobre. Jeszcze czas jakiś grano.
Nadeszła wreszcie ta godzina nieokreślona, co nie jest już dniem a jednak jeszcze i nie nocą. Zmrok jakiś przezroczy począł osuwać się z nieba ku ziemi a wieczorny wietrzyk powiał chłodem po płaszczyźnie Prowancyi.
Nikt z graczy nie myślał korzystać z tego pięknego wieczora, by iść odetchnąć świeżą orzeźwiającą wonią tego morskiego wietrzyku, co nastaje wraz ze zmrokiem.
Pan Polart zadzwonił jak poprzednio na karty, tak teraz na podanie światła.
Kilku z młodzieży skorzystało z tej przerwy w grze, aby opuścić na kilka chwil salon.
Gontran uniósł się zawpół na otomanie, która mu służyła za łoże, przeciągnął się, ziewnął potężnie po kilkakroć a wreszcie, chwiejąc się, wstał na nogi.
Wstawszy wreszcie skierował się jakby machinalnie ku drzwiom, do których doszedł, zataczając się nieco po drodze.
— Wicehrabio, — przemówił doń ktoś, — a uważaj tam, żebyś nie spadł.
— Nie spadł! — odpowiedział Gontran z nerwową popędliwością człowieka pijanego, który nie chce, aby inni spostrzegli, że jest pijanym. — Słowo to uważam za obelgę.... Czekać będę pańskich sekundantów... i zapewniam, że jestem pewniejszym i przytomniejszym od pana!...
Wymawiając a raczej bełkocąc te słowa, przerywane mocną czkawką, wicehrabia de Presles otworzył drzwi, które silnie zatrzasnął za sobą.
Znalazłszy się w przedpokoju, pochwycił za pierwszy lepszy kapelusz, który miał pod ręką, wsadził go na głowę i zszedł ze schodów, trzymając się baryery i chwiejąc na nogach za każdym krokiem.
Restaurator widział go schodzącego, ukłonił mu się z uszanowaniem i w rodzaju »à parte« sformułował taką filozoficzną uwagę.
— Gdyby to jednak biedak w takim stanie szedł przez ulicę, powiedzianoby, że jest pijakiem... ale to pan wicehrabia de Presles i nikt nie ośmieli się nic powiedzieć.... Słowo daję, że świat ten nie grzeszy wielką sprawiedliwością!...
Gontran opuścił dom, w którym mieściła się restauracya i krokiem niepewnym wszedł w ulicę.
Przeszedłszy tak z jakie sto kroków, na które spotrzebowął do pięciu minut, doszedł do ulicy przecinającej drogę jego poprzecznie.
Zwrócił się na prawo i zaledwie minął zakręt, zdumiewająca zaszła w nim zmiana.
Krok jego odrazu stał się pewnym, śmiałym, pospiesznym, kolana nie uginały się już pod nim, nogi były silne i elastyczne.
Jednem słowem wszelkie symptomata pijaństwa ustąpiły zupełnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdkżi, a młody człowiek nie rad już ze zwykłego swego kroku, puścił się niezmiernie szybko naprzód.
Szedł zaś wprost ku hotelowi »Marynarki Królewskiej,« do którego doszedł po upływie pół kwadransa.
Wytchnąwszy przez minutę, wszedł do kancelaryi hotelowej.
— Proszę mi dać klucz od pokojów pana barona Polart, — ozwał się do służącego, który się tam znajdował.
— Pan hrabia wie, że pana barona nie ma w domu teraz? — w odpowiedzi spytał służący.
— Wiem... wiem... opuściłem go przed chwilą i poczekam tu na niego....
Służący znał Gontrana; widział go zresztą jak codzień niemal przychodził do barona Polart.
Nie robił przeto najmniejszej trudności w wydaniu żądanego klucza, do którego dołączył zapaloną świecę.
Gontran użył całej siły panowania nad sobą, aby spokojnie iść po schodach....
Chciałby był puścić się, biedź coprędzej; ale przemógł na sobie krok zwykły.
Dochodził więc do urzeczywistnienia śmiałego projektu, którego udania się był teraz niemal już pewnym.
Silne wzruszenie ogarnęło go, serce biło szybko z niesłychaną siłą.
Wszedł wolno stopień po stopniu po szerokich schodach.
Chwilami zdało mu się, że słyszy po za sobą kroki przyspieszone.
Obracał się i nic nie widział. Schody były puste zupełnie.
Nakoniec doszedł do drzwi apartamentu barona. Z najwyższym trudem ledwie zdołał wprowadzić klucz do zamku, tak konwulsyjnie drżała mu ręka.
Drzwi się otwarły.
Gontran przestąpił próg, mówiąc sobie w duchu:
— Jestem ocalony!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.