Rodzina de Presles/Tom II/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
DWAJ DOBRZY PRZYJACIELE.

Przyłączmy się teraz, jeśli pozwolicie, do Gontrana de Presles i jego towarzysza, których pozostawiliśmy w chwili, gdy opuszczali placyk pod kasztanami.
Zaledwie baron Polart odwrócił się plecami od grupy, zgromadzonej w około kamiennego stołu, wyraz twarzy jego zmienił się nagle.
Oczy straciły swe przybrane spojrzenie fałszywej dobroduszności.
Uśmiech stereotypowy zniknął bez śladu, jak znika w teatrze dekoracya jasnego dnia zastąpiona ponurą, ciemną dekoracyą nocy.
Brwi zmarszczyły się, a twarz cała wykazywała dowodnie głębokie niezadowolnienie.
Gontran w pierwszej chwili nie spostrzegł tej przemiany. Pogrążony we własnych myślach, szedł przez kilka minut obok swego towarzysza, nie podnosząc na niego oczu i nie mówiąc do niego ani słowa.
Pan de Polart, końcem lakierowanego swego buta odrzucał gwałtownie kamyki, co się przypadkiem znalazły na jego drodze, wmięszane w biały piasek alei. A równocześnie laseczką ścinał główki maków i innych przydrożnych kwiatów, które na swe nieszczęście los postawił mu przy drodze. Podwójnej tej operacyi towarzyszył świst podobny do świstu płazów, kiedy im ktoś nie w porę przerwie spoczynek.
Gontran spostrzegł wreszcie wszystkie te wskazówki złego humoru, a spostrzegając je ogromnie zadziwił się niemi, powiedzmy więcej, zaniepokoił, bo wobec swego względem pana Polart położenia, żyć musiał w ciągłej niemal obawie, skazany na to, by się lękać wszystkiego z powodu jednej chwili podrażnienia najlepszego swego przyjaciela.
— Na Boga, kochany mój baronie, — zawołał — cóżeś pan taki zasępiony!... Co ci jest?... Czy cię co zajmuje lub dolega?
— Rzeczywiście, wicehrabio, — odparł sucho Polart, — wiesz, że jak na inteligentnego człowieka, za którego uchodzisz, zadajesz. mi więcej niż naiwne] pytanie!...
— Kochany baronie, nie rozumiem....
— Nie rozumiesz, że muszę być wściekłym?... — przerwał interlokutor Gontrana.
— Wściekłym??
— Z pewnością!...
— A z jakiegoż powodu?...
— Z powoda przyjęcia, jakiego dopiero co doznałem!... A może pan uważasz, że to nie wystarcza jeszcze?...
— Ależ wydaje mi się... — wybąknął Gontran.
— A więc źle ci się wydaje! Do licha! wicehrabio, niebardzo musisz być w łaskach pod dachem rodzicielskim!... Przyjęcie, jakiego tam doznają serdeczni twoi przyjaciele, niebardzo może ich zachęcić do powrotu....
— Mój kochany baronie, szczerze przejęty jestem tem, co cię dotyka....
— Naprzód, wicehrabio, — przerwał pan Polart, — nazywajmy, jeśli łaska, rzeczy po imieniu... nie jestem ani trochę dotkniętym, (dzięki niebu, moja miłość własna nie jest znów tak łaskotliwą), jestem zniecierpliwiony i oto wszystko....
— Jednak mój ojciec okazał się grzecznym względem pana....
— Grzecznym!... Ale któż utrzymuje coś przeciwnego?... Ale to była lodowata grzeczność dobrze wychowanego człowieka i nic więcej nad to.... Nic serdeczności, nic zgoła uprzejmości uprzedzającej w tem przyjęciu, tak jak przecież miałem prawo tego się spodziewać, naprzód z tytułu nazwiska, które noszę, a potem z tego tytułu, że mu byłem przedstawiony przez syna.... Co do pańskiej siostry, prześlicznej osoby, mówiąc nawiasem, przyznasz pan przecież, że wyniosłość jej pogardliwa dochodziła a często przechodziła nawet granice impertynencyi....
— Moja siostra jest jednakową dla wszystkich....
— Pozwolisz mi pan o tem wątpić... Raczej już uwierzyłbym, jak to mówiłem panu przed chwilą, że w zamku hrabiego Presles złą jest rekomendacyą być przedstawionym przez wicehrabiego Gontrana....
— Jest w tem nieco prawdy....
— A jednakże jesteś tu pan a raczej powinieneś być u siebie.... A powiem tu nawiasem, że lękam się bardzo, by na dziedzictwo ojcowskie nie przyszło jeszcze wyczekiwać bardzo długo.... Generał, o ile mi się zdaje, ma duszę co się uparcie trzyma ciała.... Jest on z rasy tych ludzi, których bezwarunkowo trzeba zdławić, by z nimi raz skończyć.... Żal mi pana, bo ten poczciwiec, jeśli się bardzo nie mylę, każę ci bardzo długo jeszcze męczyć się i żyć z wydzielanej skąpo pensyjki....
Tu Gontran westchnął i ruszył pogardliwie ramionami.
Baron Polart podjął dalej;
— Nakoniec, rzecz się tak ma i nic w niej zmienić nie możemy.... Ale powiedz mi pan, proszę, któż to są ci trzej fanfaroni, którzy przybyli pod koniec mojej wizyty i którzy okropnie mi się nie podobali?
— Jeden z nich, ten co ma brodę i włosy blond, to mój szwagier Jerzy Herbert.... Dwaj inni są sąsiedzi baron de Labardès i hrabia de Simeuse.... Ten ostatni jest młodszy.
— A zatem, wicehrabio, twój szwagier i twoi sąsiedzi działają mi na nerwy ponad wszelki wyraz. Nie umiałbym wypowiedzieć nawet, jak mi są niemili i zachwycony byłbym, gdyby się nadarzyła sposobność okazania im tego....
— Szczęściem dla nich, — odpowiedział Gontran z uśmiechem, — że sposobność taka się nie nadarzy....
— Ha! kto wie?... W każdym razie, aby mi oszczędzić szans urzeczywistnienia moich życzeń, zechcesz pan w ciągu przyszłego tygodnia postarać się o to, bym otrzymał zaproszenie na obiad do zamku, od twego ojca....
Gontran popatrzał na swego interlokutora z wyrazem zdumienia.
— Czyś pan nie słyszał? — spytał ten ostatni.
— Owszem....
— A więc możeś mnie pan nie zrozumiał?...
— Przyznaję....
— W takim razie powtórzę.... Dobrze jest i pożytecznie umieć się naginać do wszelkich inteligencyj nawet najleniwszych.... Prosiłem pana, abyś postarał się dla mnie o zaproszenie na obiad w jak najkrótszym czasie i to zaproszenie, wychodzące wprost od samegoź generała, hrabiego Presles.... Tym razem czyż pan zrozumiał?...
— Tak, doskonale....
— I cóż mi na to odpowiadasz?
Gontran zawahał się.
— Cóż cię tak, wicehrabio, wprawia w ambaras? — spytał pan Polart.
— Odpowiedź...
— Dla czego?
— Bo to czego pan żądasz, będzie trudne.
— Czy jesteś pan tego pewnym?
— Jak najpewniejszym.
— Nie mogę sobie zdać sprawy z powodów tej trudności, wyznaję....
— A przecież natura ich jest nader prostą....
— Proszę, zechciej mi je przedstawić, a będę mógł osądzić ich doniosłość....
— Od lat kilku w zamku przyjmuje się niezmiernie mało ludzi, a nie zaprasza nikogo zgoła z obcych na obiady....
— Rzecz ta nie może zupełnie do mnie mieć zastosowania....
— Jakimż to sposobem?...
— Zapominasz zawsze, wicehrabio, że dla twoich ja nie jestem obcym i nie przypominasz sobie widocznie, że mam zaszczyt należenia do twej rodziny.... Nic nie może mi być cenniejszem nad to pokrewieństwo i gdyby mi przyszło zrzec się go za cenę ocalenia mej głowy, zdaje mi się, że bez wielkiego żalu poświęciłbym moją egzystencyę dla mej dumy.... Czy to jasne?
— Nadzwyczaj jasne.
— A zatem?
— Ale, między nami mówiąc, lękam się...
— Czego?
— Aby ta koligacya między rodzinami Polart’ów i de Presles’ôw, koligacya, o której ja co do mnie nie powątpiewam ani na chwilę, bądź pan przekonany, mogła nie wydać się równie pewną memu ojcu....
— Chcesz pan powiedzieć, że hrabia de Presles wzbraniać się będzie przyznać, że mam honor należeć do jego rodziny?
— Obawiam się....
— W takim razie pan mu dowiedziesz, że się myli....
— Alboż mi uwierzy?
— Powiesz mu pan, żem ci przedkładał tytuły autentyczne a niezaprzeczone, popierające prawdę moich twierdzeń.
— To byłoby kłamstwo....
— A! do licha, wicehrabio, nie będzie ono pierwszem.
— Ale to kłamstwo będzie bezużyteczne....
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— Krótko mówiąc, pan mi odmawiasz postarać się, abym dostał to zaproszenie na obiad do zamku?
— Niesprawiedliwym jesteś, kochany baronie.... wiesz doskonale, że ta rzecz nie odemnie zależy....
— Czy zależy lub nie, w każdym razie wydaje się panu niemożliwą?
— Tak.
Pan de Polart zatrzymał się nagle.
Stanął naprzeciw Gontrana z rękoma skrzyżowanemu na piersi i wlepiwszy w młodego człowieka spojrzenie, które go zmusiło do spuszczenia oczu, rzekł mu głosem twardym a suchym:
— Widzę, że pan nie znasz jeszcze mego charakteru.... Odmowa mnie podnieca, przeszkody wywierają na mnie ten sam skutek, co ostroga na wyścigowym koniu. Przeskakuję lub łamię baryerę, co mi stanie na drodze.... Przed chwilą było to dla mnie tylko kaprysem, fantazyą; ten kaprys przeobraził się w silną wolę, fantazya w postanowienie nieodwołalne... nie prośba to już z mojej strony, ale rozkaz....
Po raz drugi od pół godziny krew patrycynsza zawrzała w żyłach Gontrana i bunt podniosła.
Palący rumieniec zalał mu twarz całą, zadrgały w nim wszystkie nerwy, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło jego członkami, jak gdyby rzucono mu w twarz jedną z tych obelg, co to mają siłę zmieniać na chwilę najnikczemniejszego tchórza nawet w odważnego człowieka.
— Rozkaz!... — zawołał głosem, który mu tamowało wzruszenie. — Powiedziałeś pan rozkaz!
— Powiedziałem i powtarzam, panie wicehrabio. Rozkazuję a pan będziesz posłusznym!...
— Nigdy!...
— To dzieciństwo i nie zadam sobie z pewnością nawet trudu rozprawiania o niem.... Tak chcę, rozumiesz pan? chcę i wymagam zaproszenia, o którem ci mówiłem.... Muszę je mieć na przyszły czwartek....
— Odmawiam!...
— Czy zapominasz pan, że nie masz do tego prawa?...
— A więc ja je sam sobie biorę, to prawo chociażby przyszło mi je zdobyć ostrzem oręża, w godzinę po powrocie naszym do Tulonu, świadkowie moi będą u pana.
Pan de Polart zaśmiał się śmiechem suchym, rozgłośnym.
— A, toż to, — rzekł następnie z największym spokojem, — zdaje mi się, niech mi tak Bóg będzie miłosiernym, że to pojedynek pan mi proponujesz....
— Tak, panie, pojedynek!... — zawołał Gontran.
— To wielce rycerskie, ale wysoce niedorzeczne... Ja się bić z panem nie będę....
— Nie będziesz się pan bił?
— Nie.
— I jakiż powód jest dla pana przeszkodą?
— Powód, który dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto jest motorem czynności rozsądnych ludzi.... Chcę tu mówić o interesie.... Owoż własny mój interes nie dozwala mi potykać się z panem.... Dośćby mi było zabić pana!... do pioruna!... jakiż to zły byłby dla mnie interes!... Któż zapłaciłby mi wówczas z pięknemi procentami ten pokaźny wcale oblig na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, który zachowuję tak starannie w głębi mego biurka?... Nie, nie, kochany mój wicehrabio, ja się bić nie będę....
— Strzeż się pani — zawołał Gontran, który pod wpływem wzmagającej się irytacyi zapominał o wszelkiej ostrożności, — strzeż się pan!
— Czego?
— Tego....
I w tej samej chwili młody człowiek podniósł w górę szpicrutę, by nią w twarz uderzyć swego interlokutora.
Nagłym ruchem pan de Polart pochwycił szpicrutę, kiedy ze świstem leciała w powietrzu.
— Strzeż się ty, wicehrabio, — rzekł, nie okazując najmniejszego wzruszenia, — bo w tej chwili grasz grubą grę.... Czy pan wiesz, że gdyby bodaj koniuszek tego cacka dotknął był końca mych wąsów, za trzy miesiące, strażnicy tulońskich galer byliby wielce dumni i rozradowani tem, że mają pod bezpośredniemi swemi rozkazami ostatniego potomka szlachetnego rodu hrabiów de Presles!.. A zatem, przyznasz pan bez trudu, skoro już trzeba koniecznie podlegać komu i słuchać kogoś, toć zawsze lepiej przecież jeszcze mnie niż panom zbirom galer.
Gontran pobladły śmiertelnie, spuścił szpicrutę i zdawało się, że padnie chyba zemdlony.
— Ah! — jęknął szeptem z rozpaczą, — nie zniosę dłużej tego ohydnego życia!... Ale Bogu dzięki, mam sposób uwolnienia się i skorzystam zeń....
— A ten sposób, — spytał pan Polart z lekkim szyderskim uśmiechem, — czybym się nie mógł o nim dowiedzieć?...
— Zabiję się!...
— Pan!... ale cóż znowu!... nigdy, przenigdy!... By się zabić, potrzeba pewnego rodzaju odwagi, której ty nie masz.... Ty, kochany mój wicehrabio umrzesz w twem łóżku i to o ile będziesz mógł najpóźniej, bądź pewien....
Gontran, całkowicie pokonany, milczał.
— A więc streśćmy teraz wszystko cośmy tu mówili, — ciągnął baron, — w przyszły czwartek na zaprosiny pańskiego ojca, przybędę tu na obiad. Jeżeli zaproszenie mnie nie dojdzie, mimo to się stawię; tylko, że wówczas będę miał z sobą sędziego śledczego i kilku żandarmów a pan porozmawiasz sobie z niemi, ile ci się podobać będzie, o tym obligu na sumkę pięćdziesięciu tysięcy franków, dobrze ci znanym.
— Mój Boże... mój Boże... — bełkotał Gontran oszołomiony, zgnębiony, przybity, — więc pan mnie chcesz zgubić?...
— Ani trochę, mój kochany wicehrabio, chyba żebyś mnie do tego zniewolił śmiesznym oporem przeciw mej woli.... Wyjąwszy tego ostatniego przypadku, dla czegóż miałbym się bawić w sprawianie panu przykrości i coby mi to za zysk przyniosło.... Owoż powiedziałem już panu i powtarzam, że interes osobisty jest jedyną busolą mojego postępowania. Nie zapominajże tylko pan o obowiązkach jakie stanowisko pańskie do mnie na niego nakłada.... Pozbądź się tych manier junaka, które dla ciebie mogą wyłącznie mieć tylko bardzo złe skutki. Unikaj pan urażania się o pierwsze lepsze słowo.... Bądź uległym, łagodnym i gładkim w obejściu a nie będziesz pan miał się czego obawiać, słowo barona Polart i ja unikać będę wszelkich scysyi, które dałyby za bardzo uczuć podległość, w którą popadłeś własnowolnie....
— Niestety! — szepnął Gontran, — niemniej przecież zależność ta istnieć będzie.
— Alboż to moja wina? Nie obwiniaj pan o to nikogo prócz siebie. Czy to ja powiadałem ci kiedy: »Panie wicehrabio, zobowiążesz mnie niesłychanie, przynosząc mi sfałszowany oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków?...« Dobrze pan wiesz, żem tego nigdy nie mówił.... Nie skarż się przeto po fakcie skoro fon fakt jest naturalnym i przewidzianym rezultatem Własnej twej woli.
Wymieniając z sobą te wyrazy dwaj interlokutorzy, napowrót puścili się ku zamkowym stajniom.
Pan de Polart i wicehrabia przybyli konno z Tulonu. Służący przeprowadzał wolno dokoła okrągłego tarasu ich wierzchowce zgrzane pospiesznym biegiem. Gontran dał znak służącemu.
Przyprowadzono konie.
Wicehrabia i jego towarzysz dosiedli ich, oddalając się w szybkim galopie i przez jakieś kilka minut zachowywali głębokie milczenie.
W chwili gdy dosięgali już końca alei prowadzącej z zamku do bitego traktu, Gontran zwolnił nagle swemu koniowi biegu.
Pan Polart poszedł za jego przykładem.
— Nakoniec, — zawołał Gontran, nawiązując na chwilę przerwany wątek rozmowy, — ten oblig, ten przeklęty oblig, czy mi go pan oddasz?
— Z pewnością! — odpowiedział pan Polart.
— A kiedyż?
— Wówczas, kiedy w interesie moim leżeć będzie oddanie.
— Powiedzieć tyle, to znaczy nic nie powiedzieć.
— Wybacz pan, to znaczy powiedzieć najdokładniej to co myślę. Uważasz, że odpowiedź moja jest niejasną?
— Tak.
— A zatem dam panu kategoryczne wyjaśnienie.... Ale naprzód i przedewszystkiem, postanowionem jest i stoi niewzruszenie, żeśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie i że nie będziesz się pan urażał, ani czepiał wyrazów, których mi użyć wypadnie?
Gontran skinął głową tak, że ruch ten na upartego uchodzić mógł za oznakę potwierdzenia.
Pan Polart ciągnął dalej.
— W tyciu jak u karcianego stołu, ktobądź gra partyę hazardowną, może mieć prawo spodziewania się wygranej, ale musi też z góry przygotowanym być na to, że może przegrać i że jeśli przegra, zmuszonym będzie zapłacić. Każdy płaci swe przegrane w tym świecie. Nieszczęśliwy poniter płaci je swemi pieniędzmi, złodziej, co się da złapać na wsuwaniu ręki do cudzej kieszeni, płaci swą wolnością, morderca płaci głową, tych ogólnych pewników, celem tych niezbitych aksjomatów, jest dojście do następnego wniosku; Powiedziano panu, że ja mam dużo pieniędzy i przyszedłeś do mnie z zamiarem najzupełniej obmyślonym, postarania się o przejście tych pieniędzy z mojej do twojej kieszeni przy pomocy kart bardzo ładnie poznaczonych.... Bez omówień przeto, miałeś pan zamiar okradzenia mnie najlegalniej w świecie.... Ależ nie ściskaj pan tak rączki twej szpicruty.... Po co to, kochany wicehrabio?... To trzeba się, u dyabła! przyzwyczaić do słuchania prawdy, wówczas nawet, gdy ta prawda nie jest pieszczotliwą! Zresztą nic cię nie obowiązuje do tego, byś na przemiany rumienił się i bladł przedemną, bo jeśliś pan wart niewiele, ten co do ciebie mówi, ani trochę nie jest lepszy; możemy sobie spokojnie podać rękę.... Jedyną moją zasługą (a zasługa to wielka, przyznaję bez fałszywej skromności), jest to, że byłem zręczniejszy niż pan.... Powtarzam przeto i skracam o ile możności, widzę bowiem, choć nie pojmuję całkiem dla czego, że słowa moje są dla pana męczarnią... krótko mówiąc, gdyby przezorność moja nie uchroniła mnie szczęściem od losu, który mi gotował pański miły przemysł, gdyby wreszcie markowane karty pańskie dokonały swego zadania bez przeszkody, bez wszelkiego wątpienia, nie byłbym wyszedł inaczej jak ze stratą jakichś pięćdziesięciu tysięcy talarów, bo koniec końcem, przecież pugilares mój był na łasce pańskiej i mocno wątpię, byś się pan zechciał okazać dyskretnym w tej mierze.... Szczęście w grze zwróciło się przeciw panu.... Pokonałem pana własną jego bronią, którą przysposobiłeś sobie na to, by mnie zwyciężyć,... Wszakże przeto słusznem jest, nieprawdaż? bym oprócz zadowolnienia miłości własnej odniósł z tego nieco materyalnej korzyści.... Czy znasz pan zresztą we wszystkich kodeksach ubiegłych czasów, obecnych lub przyszłych, prawo sprawiedliwsze nad prawo odwetu?... Prawo to ja zastosowuję ze sprawiedliwością iście drakońską.... Obciąłeś obedrzeć mnie z pięćdziesięciu tysięcy talarów, kosztować to pana będzie pięćdziesiąt tysięcy talarów również.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów!... — jęknął Gontran z przerażeniem.
— Ani grosz jeden mniej lub więcej. Sumka ta, acz skromna, zaokrągla mi kapitał wcale pokaźny.... A zatem za wypłaceniem mi stu pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach lub złocie, zwrócę panu oblig, który jak wiesz, mógłby kosztować cię bezporównania drożej, gdybym nie miał serdecznej, gorącej ochoty przypodobania się panu.... A teraz kochany wicehrabio, znasz moje ultimatum i odtąd już, jak sądzę, nie będziemy potrzebowali powracać do kwestyi, która, jak się zdaje, nie jest dla pana sympatyczną....
Baron Polart umilkł i pokręcił wąsa z miną człowieka zadowolnionego z siebie i z tego, co powiedział.
Po tych słowach nastała kilkuminutowa cisza.
Gontraan przerwał ją:
— Ależ nakoniec, panie, znanem ci jest obecne moje położenie... Zkądże pan chcesz, bym wziął pieniędzy, których odemnie żądasz?...
— Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odpowiedział baron, — miałbym prawo pogniewania się... uważasz mnie za srogiego wierzyciela, który przychodzi w towarzystwie komornika domagać się wypłaty długu!... Toż ja nie myślę bynajmniej wymagać natychmiastowego płacenia.... Nie żądam przecież moich pieniędzy, ani w ciągu dwudziestu czterech godzin, ani w ciągu czterdziestu ośmiu, ani nawet za dwa tygodnie.... Będę czekał.
— Do jakiej że epoki?...
— Do epoki, w której śmierć hrabiego de Presles odda panu w ręce dziedzictwo....
— Ależ to trwać może jeszcze bardzo długo....
— Bez wątpienia, to też, abym nie znużył się tem oczekiwaniem, postanowimy, że za każdy rok spóźnienia dołączoną zostanie do pierwotnego kapitału suma dwudziestu pięciu tysięcy franków.... Jeżeli przeto generał każę ci, wicehrabio, czekać dwa lata jeszcze na swą fortunę, pan mi wyliczysz wówczas okrągłe dwakroć sto tysięcy franków.
— Do tego zaś czasu mam pozostawać w absolutnej od pana zależności?...
— Oczywiście.
— Ależ to znaczy toż samo, co nie żyć!... To niewolnictwo gorsze niż śmierć!... to męczarnia każdego dnia, każdej dnia godziny!... każdej minuty!...
— Ba!.. przyzwyczaisz się pan niezadługo do tego miecza Damoklesa, zawieszonego nad twą głową, zwłaszcza też, że zawieszony on jest u sufitu na nici silnej, która się zerwać nie może.... Gotów jestem iść w zakład o co pan zechcesz, że przed upływem miesiąca ani już myśleć o tem będziesz.
— Czy możesz pan tak mówić, kiedy przed chwilą jeszcze z powodu takiej błahostki, groziłeś mi, że mnie zgubisz?
— Groziłem, kochany wicehrabio, ponieważ z powodu najbłahszej w świecie rzeczy, jak sam przyznajesz, wziąłeś sobie za zadanie rozirytować mnie do najwyższego stopnia.... Dodać tu muszę, aby dać panu całkiem dokładny obraz mego charakteru, że jestem człowiekiem, który gotów jest nawet materyalne swe interesa poświęcić zawsze zadowolnieniu miłości własnej.... Oprócz tego sądzę, że nigdy nie można zapłacić zbyt wysokiej ceny za prawdziwie boską rozkosz zemsty.... Znaczy to, że z całego serca zrzekłbym się był przyszłych moich stu pięćdziesięciu tysięcy franków, aby cię wysłać na galery, wicehrabio, gdyby podniesiona przez ciebie szpicruta była spadła na twarz moją.... Niechajże to, drogi przyjacielu służy ci za naukę. Co do zaproszenia, o którem ci wspomniałem, na czwartek, stoję przy mem żądaniu więcej niż kiedykolwiek. Obstaję przy niem z powodu tego właśnie braku gorliwości, jaki pan okazałeś w przyrzeczeniu mi go i powtarzam ci, wicehrabio, że mogą ci się przytrafić rzeczy wysoce nieprzyjemne, gdybyś miał nie postarać się o zadowolnienie tej mojej fantazyi. A teraz opuśćmy ten przedmiot rozmowy, który, jak się zdaje, nie sprawia panu zbyt wielkiej przyjemności, a mówmy o śniadaniu, które zamierzam ofiarować jutro kilku tym panom z »Klubu Przemysłu i Sztuki« i w którem, jak się spodziewam, pan mi pomożesz gospodarzyć.... Wszak mogę na ciebie liczyć, wicehrabio?...
Gontran spuścił głowę.
Rumieniec palący oblał mu twarz całą; mimo to jednak odpowiedział:
— Tak, możesz pan liczyć na mnie....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.