Rodzina de Presles/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
ODYSEA DOSTOJNGO BARONA.

Może nadszedł teraz już czas powiadomienia naszych czytelników na paru kartkach czem był naprawdę, ten człowiek tak zręczny i tak niebezpieczny, który tak całkowicie zawładnął Gontranem de Presles.
Wielce dostojny i wielce starożytny rodem, Achiles-Tymoleon baron Polart urodził się w 1805 roku, w Paryżu.
Ojciec jego, uczciwy portyer na ulicy Vicille-du-Temple, nazywał się Poulart. Poczciwiec ten w celach filantropijnych dla dobra swych bliźnich używał licznych chwil wolnych, które mu zbywały od obowiązków jego urzędu.
Reperował on z sumiennością, godną największej pochwały, przetarte łokcie u ubrań znoszonych lub głębie spodni nadwerężonych długiem tarciem, które w części przeszły już w stan gipiury.
Nie możną było o nim powiedzieć wprawdzie wraz z poetą:
»Pod jego szczęśliwą dłonią, miedź zmienia się w złoto!...«
Ale miało się prawo wykrzyknąć coś podobnego, z małą modyfikacyą tylko:
»Pod zręczną jego ręką, stare sukno zamieni się w nowe.«
W zamian za tę pracę, niemniej użyteczną jak skromną, Poulart zadawalniał się jak najskromniejszem wynagrodzeniem.
Ten portyer żył szczęśliwy w swej loży przy ulicy Vicille-du-Temple, w towarzystwie swej małżonki niemniej brzydkiej, jak słynnej ze swych cnót prywatnych i kulinarnego talentu. Nikt w całej dzielnicy nie mógł rywalizować z Eudoksyą Poulart w przyrządzaniu zupy z kapusty i porów, w wykończenia jej kotletów lub potrawce z królika.
To wzorowe małżeństwo miało jedną tylko ambicję, odrodzenia się w progeniturze na jej obraz stworzonej.
Po długiem oczekiwaniu to tak uprawnione życzenie zostało wreszcie wysłuchanem. Dziecię płci męzkiej przyszło na świat.
Poulart, który gdyby nie był został portyerem, byłby został żołnierzem i który nieraz manewrując igłą, marzył z rozkoszą o wojennem rzemiośle, dał potomkowi swemu bohaterskie imiona Achilesa i Tymoleona i pełen ambitnych dla swego syna zamysłów, zamierzał go wykierować na coś nadzwyczaj dystyngowanego, bądź to na kapitana kawaleryi, bądź adwokata, bądź aktora, bądź wreszcie zamożnego kupca.
Między czterema temi pozycyami, jednako ponętnemi, umysł Poularta chwiał się niezdecydowany.
Poczciwiec wiedząc zresztą, że świetna edukacya prowadzi do wszystkiego, posłał Tymeleona Achilesa do szkoły miejskiej, skoro tylko doszedł szóstego roku.
Tryumf to był niesłychany dla ojcowskiego serca, skoro się okazało, że dziecko niezwykłemi obdarzone jest zdolnościami.
W ósmym roku młody Poulart umiał czytać i pisać; w dziesiątym umiał jak z nut wszystkie cztery działania.
Dodajmyż jeszcze, że najżywsza jego sympatya koncentrowała się na jednej z nich: na odejmowaniu.
I tę sympatyę gorącą miał Tymoleon Achiles zachować przez całą już resztę życia.
W jednym z domów sąsiednich temu, w którym sprawowali swe rządy małżonkowie Poulart, istniał sklep korzenny.
Właściciel tego sklepu, uwiedziony żywą, bystrą, inteligentną fizyognomią chłopca, ofiarował się rodzicom, że go zabierze do siebie i ćwiczyć będzie do handlu.
Ojciec rad był tej propozycyi, urzeczywistniała ona bowiem jedną z czterech najdroższych jego nadziei.
Dziecko, wówczas dwunastoletnie, przypasało modny fartuch i pracowało, dopomagając innym czynnie ale bez entuzjazmu w sprzedawaniu świec, mydła, migdałów i śliwek.
Trzeba tu dodać, chcąc być wiernym historykiem, że ostatnie dwa artykuły handlu oceniał młody Poulart wielce, wprawdzie tylko jako konsument, że w nocy pod zamknięciem wyprawiał sobie prawdziwe uczty z towarów kolonialnych i że w sienniku, na którym sypiał, poszukawszy dobrze, znalazłoby się z parę butelek wina, anyżówki i innych gorących napojów.
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
Pewnego dnia korzennik spostrzegł, że Tymoleon-Achiles w jego magazynie sprawiał więcej szkody, niż cały legion sporych szczurów, obdarzonych dobrym apetytem.
Wziął za ucho przyszłego negocyanta i odprowadził go do portiera-krawca, mówiąc:
— Oddaję ci, twego gałgana syna; gdybym go jeszcze przez rok u siebie potrzymał byłbym zrujnowany z kretesem. Strzeż go się pan! zanadto lubi likiery, migdały i śliwki! Z niego nic dobrego nie wyrośnie.
Eudoksya płakała.
Poulart irytował się, unosił.
Tymoleon-Achiles został obity.
We dwa dni później portier-krawiec przebaczył dziecku.... Cóż chcecie! Ojciec jest zawsze ojcem. Począł szukać nowego miejsca, a zbyt gorliwy amator kolonialnych przysmaków, został przyjęty do drogisty na ulicy Verreris.
Rzeczy szły bardzo dobrze przez czas niejaki; potem zwolna dziecię poczęło się zamieniać w podrostka, to jest bohater nasz dosięgnął szesnastego roku życia; miał wtedy figurę i siłę dziewiętnasto do dwudziesto-letniego mężczyzny.
Wtedy poczęły się budzić w nim nowe instynktu, namiętności dotąd nieznane i to z niepomierną energią.
Tymoleon-Achiles tak samo jak ustąpił bez wahania i oporu przed pokusami łakomstwa dziecięcego, tak samo poświęcił teraz wszystko nowym swym żądzom.
Ładne dziewczęta i towarzysze zabaw zastąpili w zupełności i z najlepszym skutkiem migdały i śliwki.
Młody Poulart nie miał dość pieniędzy, by zaspokoić wydatki wesołego życia, które pędził skoro ukończył pracę dzienną.
Nie uważał nic słuszniejszego nad to, by na ten cel pożyczać z kasy drogisty, pożyczka była tem łatwiejszą, że w nieobecność właściciela, Tymoleon-Achiles zajęty bywał sprzedażą i odbierał pieniądze.
Pierwsze pożyczki były skromne.
Przeniewierzający się subjekt brał od czasu do czasu cokolwiek drobnych; rzadko kiedy dochodził do pięciofrankówki.
Zwolna to umiarkowanie wydało się jemu samemu śmiesznem wysoce; pożyczki jego stawały się coraz częstsze i sumki ich poczęły się zaokrąglać.
Mimo to jednak drogista, pełen ufności w uczciwość swego urzędnika, nie podejrzywał jeszcze niczego.
Nie dziwiły go nawet małe deficyta, które czasami spostrzegał w kasie.
— Musiałem się pomylić, — mówił sobie.
I nie zastanawiał się nad tem bliżej.
Ale w miarę powodzenia, rosła odwaga początkującego oszusta; powodzenie upajało go, czyniło nienasyconym i niebawem też zapomniał wszelkiej ostrożności.
Tymoleon-Achiles, któremu pryncypał często powierzał inkasowanie rachunków na mieście, uważał za wielce dowcipne przywłaszczenie sobie należności niektórych faktur.
Schował pieniądze do kieszeni i utrzymywał, że dłużnicy nie popłacili i że zachowali rachunki, od których on tylko oddarł pokwitowania.
Tak szły rzeczy przez pewien czas, dość długo nawet, bo przez przeciąg kilku miesięcy, sprzeniewierzenia rosły coraz więcej i sumy utajone tworzyły zwolna istną lawinę, co urasta z drobnej początkowo garstki śniegu. Aż nagle pewnego dnia drobna okoliczność, którą opóźnił traf tylko, to jest po prostu przez zobaczenie się pryncypała z tym, którego uważał za swego dłużnika, otworzyło kupcowi oczy na smutną rzeczywistość. Skoro raz lont się zajął, wybuchnęła mina.
A wybuch to był okropny.
Drogista w pierwszym zapale gniewu, chciał wydać Tymoleona-Achilesa w ręce sprawiedliwości i stawić go przed sądami przysięgłych, za nadużycie zaufania i podstępną kradzież.
Ale syn portyera był już skończonym komedyatem.
Rzucił mu się do nóg, wylewając łez strumienie, miał na rozkazy cały zasób wymownych frazesów, umiał użyć próśb i zaklęć, którym nie sposób było się oprzeć, mówił o swej młodości, o pokusach, którym uległ bez zastanowienia się, o wyrzutach sumienia, o swych dobrych postanowieniach na przyszłość.
Dość, że drogista, poczciwy człowiek, wzruszył się, dał się zmiękczyć i zezwolił, jeśli już nie na zatrzymanie swego komisanta, to przynajmniej na to, by go nie kazać przyaresztować.
Zsumowawszy mniej więcej przypuszczalną kwotę, zabranych przez Tymeleona-Achilesa pieniędzy, odprowadził tego ostatniego do ojca, nie trzymając go na ten raz już za ucho ale za kołnierz.
— Ananas syn pański, — przemówił do portyera-krawca, — jest łotrem i oszustem, który mi skradł do ośmiuset franków... Powinienem był zaprowadzić go do cyrkułu, ale miałem miłosierdzie nad wami, którzy jesteście uczciwymi ludźmi. Oddaję go wam.... róbcie sobie z nim co chcecie, tylko gdybyście dla niego znaleźli miejsce, nie powołujcie się na mnie....
I wyszedł Matka padła na kolana w kącie loży, załamała ręce i szlochała jak Magdalena.
Ojciec przez chwilę zaabsorbowany, osłupiały, otrząsł się, chwycił za miotłę i skoczył do syna z groźnym giestom: Tymoleon-Achiles zajął pozycyę obronną i zawołał zuchwale:
— Precz z łapami i miotłą, jeśli łaska!... Ja się bić nie dam, słyszysz tato!...
— Nieszczęśliwy!... hańbisz moje nazwisko!...
— Nazwisko Poulart!... i bez tego co mi to nazwisko, piękne nazwisko, tato!... Na twojem miejscu nie dbałbym o nie zupełnie!...
— Nędzniku! jak ty skończysz?...
— Tego nie wiem, tato, ani ja ani ty....
— Zajdziesz na szubienicę!
— Taki to sam dobry sposób zakończenia życia! w wyższej pozycyi, jak wiele innych...
— Ty nas zabijesz, pomrzemy ze zmartwienia matka i ja!...
— Dajże mi pokój, ojcze! zmartwienie i zupa z kapusty, to człowieka tuczy!...
— Wszędzie postępujesz jak rabuś, jak bandyta!... Wypędzają cię zewsząd....
— Co do tego, wierzaj mi, tato, że nie moja w tem wina.
— To może moja?...
— Słowo daję, że nie będę przeczył! Trzeba mnie było puścić w świat z sześciu tysiącami franków rocznej renty... to było moje powołanie.
— Cóż z tobą będzie?
— Co się spodoba dyabłu.
— Nie mogę takiego próżniaka trzymać na karku i żywić.
— O, mnie tam znów o to nie chodzi tak bardzo, tato, jabym się tu u was zanudził na śmierć....
— Z czegóż więc żyć będziesz, nieszczęsne dziecko?
— Słowo honoru daję, że dotąd nie mam jeszcze żadnego stałego projektu....
— Poprzysięgnij mi, że się poprawisz, a postaram się nauczyć cię mego rzemiosła....
— Twego rzemiosła łatacza?... Otóż to mi wspaniała sposobność!... Dziękuję ci, tato... to nie w moim fachu! wstręt mi sprawiają wnętrza spodni!... wolę już inne jakieś dystyngowańsze zajęcie.
— Ale jakież?... jakie?... Powiedziałby kto, żeś już uczynił wybór.
— Cokolwiek!... Waham się między karyerami niezmiernie dobrego tonu; mogę być zbieraczem łepków od cygar... otwieraczem drzwiczek powozów, sprzedawaczem afiszów lub programów.... Co na to mówisz, papo?...
— Mówię, że jesteś łotrem, galernikiem i że cię wypędzam!...
— Dobre i to! Nie ma się co irytować, wędrujemy....
— Mówię, — ciągnął dalej krawiec z coraz więcej wybuchającą rozpaczą, — że daję na drogę moje przekleństwo!...
— A nie monetę! — odparł śmiejąc się Tymoleon-Achiles... — wiesz co papo, że jesteś sławnie wspaniałomyślny dzisiejszego wieczora.... Ale jeśli ci to sprawiało najmniejszy kłopot, dobrze robisz, że się tego pozbywasz... byłeś jeszcze gdzie tam, w starej pończosze nie zachował sobie na zapas więcej przekleństw....
Portyer doprowadzony już do wściekłości, pochwycił za wielkie nożyce, które mu służyły do cięcia sukna i rzucił się z niemi na syna.
Nieszczęsna Eudoksya rzuciła się między nich.
Młodzieniec nie cofnął się ani na włos.
— Idź precz!... idź precz!... — krzyczał ojciec, — precz mi z oczu, bo cię zabiję....
— A! do dyaska! widzę to dobrze. To też wynoszę się aby ci papo, oszczędzić przykrości sądu przysięgłych. Ale powiedzno, papo, czy wypadkiem nie masz przy sobie pięciu franków? Małe podarunki znamionują dobrych rodziców.
Portyer sięgnął do kieszeni... wyjął z niej pięciofrankówkę, którą rzucił synowi, powtarzając:
— Precz i niech cię nigdy nie oglądają moje oczy!
Tymoleon-Achiles pochwycił w lot pieniądz.
Wykręcił się na pięcie i zniknął, odpowiedziawszy tylko jeszcze:
— Dziękuję ci, papo i bądź spokojny. Obejdę ja świat dokoła i nie posłyszysz nigdy o mnie. Dobranoc wszystkim... moje ukłony gospodarzowi domu!
Jakkolwiek baron Polart jest przeznaczonym do odegrania roli niezmiernie ważnej w rozwiązaniu długiej opowieści, którą tu opisujemy, nie wolno nam rozszerzać się dłużej nad debiutem w życiu tego wielkiego człowieka, ciekawego okazu jednego z najlepiej udałych indywiduów licznej rodziny, której członków na nieszczęście spotykamy na każdym kroku w świecie.
Oznaczymy paru słowami przeto tylko główne etapy tego zręcznego łotra w jego awanturniczej karyerze.
Paryż w swych wnętrzach, gdzieś na spodzie, kryje niemałą liczbę takich wyrostków, co opuszczeni przez rodziny z powodu występków lub nieokiełznanych złych popędów, znajdą się w położeniu całkiem takiem jak Tymoleon-Achiles, w chwili gdy opuszczał izdebkę ojcowską z pięciu frankami w kieszeni.
Wszyscy prawie stacya za stacyą przechodzą tę fatalną drogę, która prowadzi wprost na galery przez rozmaite więzienia policyi poprawczej.
Większość ich w swej egzystencyi nędznej i zbrodniczej zarazem, wychodzi na zwykłych rzezimieszków i łotrów i zadaje sobie stokroć więcej trudu i kłopotu na to, by żyć w najostatniejszej nędzy niżby go im sprawiło życie pracy uczciwej, darzącej dostatkiem i swobodą.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Tymoleon-Aohiles miał czynić jak oni i jak oni skończyć i nie wyjść nigdy z tych sfer nikczemnych, w które wchodził tak śmiało.
A jednak nie tak się stało.
Syn portyera z ulicy Vicille-du-Temple, obdarzony pięknością fizyczną, wielce realną acz dość pospolitą, miał oprócz tego spory zasób inteligencji i sprytu, może powiedzielibyśmy nawet geniuszu intrygi.
Przewlókłszy kilka miesięcy pośród złodziei i tak nazwanych przez niego »przemysłowców«, jak zbieraczy łebków od cygar, przekupniów kontramarek i tp., poczuł, że budzi się w nim namiętna, niepohamowana ambicya, wytworzona dzięki, czytaniu »Gazety sądowej« i innych prawniczych dzienników, które pochłaniał w jednym z szynków, dokąd przybywały już one z dziesiątej może ręki.
Kiedy Tymoleon-Achiles czytał te opisy wielkich oszustw, które częstokroć wyglądają jak niewydany rozdział »Gik-Blasa«, kiedy czytał dzieje zdumiewających wyzyskiwaczy, którzy dzięki zręcznie przybranemu nazwisku, tytułowi szumnemu i czerwonej wstążeczce zagranicznego orderu u butonierki i niesłychanej pewności siebie, znajdowali sposób prowadzenia przez ciąg lat całych egzystencyi niemal książęcej, otoczeni całym zastępem dworaków i całym przepychem zbytku, olśniewając tłum ciemny i biorąc w dani czołobitne pokłony od tych, których oszukiwali, czuł, że mu bije serce; oczy mu błyszczały zapałem, entuzjastyczne współzawodnictwo budziło się w nim; uderzał się wówczas dłonią w czoło z gestem umierającego Chénier’a, i szeptał:
— I ja, i ja czuję tu coś....
Ale na to, by się wznieść w regiony produkcyjnego oszustwa, brak mu było punktu wyjścia.
Nie wyrośnie w to byłe kto, zwłaszcza gdy ma zatłuszczony kaszkiet na głowie, podartą bluzę na grzbiecie i bose nogi w dziurawych trzewikach....
Przypadek przyszedł młodzieńcowi w pomoc.
Zaprowadzony do cyrkułu za to, że w jakiejś przedmiejskiej garkuchni zjadł obiad za trzydzieści sous, którego nie miał czem zapłacić, Tymoleon-Achiles skazany został przez sąd na sześć dni aresztu.
Po za więziennym zamkiem zrobił on znajomość z jednym z tych ludzi, którzy się tytułują agentami, a których mroczna egzystencya, mogłaby dostarczyć, Balzakowi tematu do wspaniałego dzieła.
Ten ów agent zajmował się wszelkiego rodzaju wątpliwemi operacjami, jak np.: eskontowaniem, gdzie lichwa przechodziła procent czterysta za sto, użyczaniem a raczej sprzedawaniem swego podpisu, aby nim poprzeć weksle tak zwane przyjacielskie kupców, będących na progu bankructwa, nakoniec udzielaniem w swym charakterze prawnika porad tym, którzy wzywali jego doświadczenia celem nią wejścia w zbytnią z prawem kolizyę.... Poprzestaję na tem, nie tykając innych jeszcze większych!...
Dobry pozór, który Tymoleon-Achiles zachował nawet pod łachmanami, które go okrywały i który tem więcej uwidoczniło i podnosiło otoczenie zwykłej więziennej zwierzyny, odrazu podbił dlań agenta.
Wdał się w długą rozmowę, ze swym współtowarzyszem kozy; zauważył w nim sporą inteligencję i gorące pragnienie wybicia się bądź co bądź na wierzch. Aspiracye te naszego bohatera natężały do tego gatunku, które aferzysta zrozumieć mógł lepiej niż każdy inny.
— Czy umiesz czytać? — spytaj młodego więźnia.
— Czytać, pisać i rachować, a nawet nawet mam ładne pismo.
— W jakim wieku jesteś?
— Mam lat ośmnaście.
— Rodzina?
— Odumarła mnie... nie mam nikogo z krewnych na szerokim świecie.
— Młodzieniec uważał za pożyteczne dla siebie kłamstwo.
— To zależy.
— Od czego?...
— Od mniejszej lub większej dobroci miejsca któreby mi ofiarowano.
— Czegóż życzyłbyś sobie?
— Mało robić a dużo zyskiwać.
— Do dyaska!... widzę, że masz jasne poglądy mój młodzieńcze!
— O! alem ja nie powiedział jeszcze wszystkiego....
— Cóż więc jest jeszcze?
— Musianoby mi ofiarować zajęcie dystyngowane, i, dające mi sposobność, stykania się z wyższemi sferami, do których czułem zawsze pewien pociąg, pewien gust wrodzony... chciałbym być ubrany jak elegant, jak lowelas, boć dość już długo włóczyłem fartuch, bluzę i łachmany po paryzkim bruk. Chciałbym następnie uważanym być za równego a bynajmniej nie za podrzędną osobistość, za subaltera przez tego, który mi da to, zajęcie.
— Wiesz co, chłopcze, że ty wcale ładnie sobie ścielesz gniazdko!... — zawołał aferzysta z pewnym rodzajem zachwytu.
— Do licha, toć nie zapomniałem jeszcze przysłowia: «jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz«. A ja lubię spać wygodnie.
— I masz wszelką racyę!... Stanowczo podoba mi się bardzo i, masz mój chłopsze przyszłość.
— I ja tak sądzę, kochany mój panie.
— Krótko mówiąc, zatrzymam do twej dyspozycyi miejsce, — całkowicie zgodne z twoim progranieniem.
— Czy mówisz pan na seryo?
— Nie żartuję nigdy.
— Jakież byłyby moje zajęcia?
— O, mój Boże, niemal nic do roboty, trochę przepisywać na czysto przez godzinę, dwie najwyżej, od czasu do czasu położyć podpis na odwrotnej stronie stemplowego papieru, reszta czasu nąjkompletniej swobodna, z warunkiem uczęszczania do kawiarń, restauracyi i piwiarń.
— Dotychczas, wszystko przypada jak najdoskonalej do moich życzeń. Pozostaje tylko kwestya pensyi... cóżby mi dawano?...
— Na początek sto dwadzieścia franków miesięcznie.
— Tymoleon-Achiles wyobraził sobie, że chyba otwiera się przed nim jeden z owych zaczarowanych pałaców »Tysiąca i jednej nocy«, w których geniusze i potwory gromadzą nieobliczone zbiory bogactw.
Sto dwadzieścia franków na miesiąc!
Cztery franki na dzień!...
Dla syna portyera była to mina Peruwiańska?
Jednakże acz miody, ale już doświadczony, Tymoleon-Achiles posiadał już wielki dar, dar mocno pożyteccny w życiu: nie okazywał się nigdy olśnionym.
— Rozważę to sobie lepiej jeszcze, — odparł tonem rozczarowania. — Ale nic mi pan nie powiedziałeś o kwestyi ubrania a pan wiesz, że mnie zależy na elegancyi!
— Od dnia wejścia w obowiązki, oddadzą do twej dyspozycji dwa kompletne garnitury, które możesz iść sobie sam wybrać do Palais Royal; kapelusz, bieliznę i obówie otrzymasz również; prócz tego będziesz miał mieszkanie darmo, co znaczy coś także. No nieprawdaż teraz już umowa stanęła?...
— Nie mówię nic, trzeba jednak pierwej wiedzieeć czy osoba, w imieniu której zawierasz pan tę umowę, zechce zaakceptować wszystko, co pan przyrzekasz.
— O to się nie kłopocz... — odpowiedział agent z uśmiechem.
— Jednakże....
— Osoba, w której imieniu traktuję, nie jest kim innym, jak tu obecnym twym sługą.
— Pan! to pan! — zawołał młodzieniec. — Ja som możnaby sądzić, że cię to dziwi!...
Tymoleon-Achiles w rzeczy samej poglądał na swego interlokutora wzrokiem wyrażającym niezmierne zdumienie.
Przyszły baron sądził, że jest ofiarą mistyfikacyi jakiegoś niewczesnego żartownisia i bez wątpienia miał wszelkie prawo dania temu wiary, aferzysta bowiem nie grzeszył bynajmniej okazałością pozoru, i ubiór jego więcej niż skromny i w stanie dość miernego zakonserwowania, wielce dalekim był od zwiastowania u tego, co go nosił, możności dotrzymania wszystkich dopiero co uczynionych przyrzeczeń.
Myśli te odbiły się widocznie jak najwyraźniej na twarzy młodzieńca i przyszły chlebodawca mógł je tam wyczytać na pierwszy rzut oka zaraz.
— Skoro pożyjesz cokolwiek w świecie, mój chłopcze, — powiedział on, — i skoro bywać będziesz w towarzystwach, dowiesz się, że chcąc sądzić ludzi z ich pozoru można się zawieść dziewięć razy na dziesięciu... Widzisz, żem źle ubrany i wnioskujesz z tego natychmiast, że sobie żartuję z ciebie od kwadransa.... To rozumowanie nie ma całkiem podstawy.... Czy ty sądzisz, że człowiek oszczędny kładzie na grzbiet najlepsze ubranie, gdy idzie do więzienia? Zresztą pierze nie stanowi ptaka. Mógłbym wymienić ci milionerów, których spotkawszy na ulicy, miałbyś ochotę dać im jałmużnę....
Tymoleon-Achiles spuścił głowę zmięszany.
Aferzysta podjął:
— Ale nie mówmy już o tem.... Przekonam cię, mnie źle ocenił.... Którego dnia ztąd wyjdziesz?...
— Pojutrze wieczorem kończy się mój tydzień.
— Ja kończę dziś już moją dwu tygodniówkę.... Tu jest mój adres, skoro opuścisz więzienie zgłoś się do mnie. Masz tu trzy luidory, które ci daję tytułem zaliczki na pierwszy miesiąc pensyi. Widzisz przecie, że mimo nieufności, którą ty masz do mnie, ja w tobie pokładam najzupełniejszą ufność.
Mówiąc to agent wsunął w rękę swego towarzysza tajemnicżo tak, aby tego nie spostrzegli inni więźniowie, trzy sztuki złota i bilet.

Tymoleon-Achiles Spojrzał na bilet i wyczytał na nich:
Jan Ludwik Bonnisens

Prawnik, były komornik.
Nabywa długi, awansuje fundusze na przyszli sukcesye,
redaguje akty wszelkiego rodzaju, udziela porad prawnych.
Codziennie od 10-ej do 5-ej godziny, ulica Saint-Honoré

nr. 280.

W kilka godzin po powyższej rozmowie Jan Ludwik Bonnisens wyszedł na wolność.
Na trzeci dzień Tymoleon-Àchiles, uwolniony z kolei, stawił się u agenta, który przyjął go z otwartemi rękoma i na poczekaniu poprowadził go do jednego z pierwszorzędnych magazynów krawieckich w Palais Royal, gdzie po raz pierwszy w życiu synowi portyera danem było puścić wodze ucywilizowanemu gustowi, który pociągał go ku jaskrawym ubiorom i krzyczącym krawatom.
Skoro młodzieniec przybranym został od stóp do głowy wedle formuł piwiarnianej elegancyi, kiedy się przejrzał w wielkiem lustrze i zobaczył w niem w granatowem swem ubraniu o złotych guzach; w zielonym krawacie, w kamizelce żółtej, w szkockich pantalonach w szeroką kratę i cienkich bucikach, uczuł dla swej własnej osoby głębokie uwielbienie i poważanie zarazem i rzeczywiście wyglądał na komiwojażera wystrojonego, który zamierza właśnie poprowadzić na kolacyjkę.
— No, teraz olśniewającym jesteś jak słońce! — przemówił doń pan Ludwik Bonnisens z całym przeświadczeniem, — i zdaje mi się, że mi przynosić będziesz zaszczyt.
Tymoleon-Achiles sądził to samo i zapewniam was, że w dobrej wierze.
Nazajutrz zaraz wszedł w obowiązek a obowiązki te, zgodnie z tem jak go uprzedzono, ograniczyły się na przepisywaniu na czysto przez dwie godziny najwyżej ksiąg pana, na przyozdabianiu pięknem nazwiskiem Poulart przyjacielskich wekslów i na graniu w bilard, paląc i popijając lugduńskie lub sztrasburskie piwo w kawiarniach dwunastego rzędu.
W niespełna trzy miesiące Tymoleon-Achiles był mistrzem pierwszej siły w karambułach i dublach, mógłby był stanąć do walki z wysłużonymi profesyonistami, których imię stanowi dla bilardzistów zamiłowanych taką samą great attraction, jak dobry aktor na afiszu.
Bez wątpienia, czytelnicy nasi nie mogą sobie jeszcze zdać sprawy ze spekulacyi Jana Ludwika Bonnisens i nie rozumieją zupełnie jaki zysk zyskał dla tego ostatniego z połączenia się z Tymoleonem-Achilesem.
Prawnik, bądźcie tego pewni, robił, robił z góry z namysłem i obliczał ściśle.
Dwoma sławnemi cięciwami jego łuku, jak wiemy, było kładzenie podpisów swoich na odwrotnej stronie tych papierów handlowych, które mają tylko wartość pozorną i operacye lichwiarskie, w których występował w roli pośrednika a czasami figuranta skoro istotny wierzyciel pragnął pozostać nieznanym.
Wielu ludzi nieobeznanych z krzywemi sprawami nie wiedzą tego, że weksel wystawiony przez ludzi bez rękojmi dostatecznych, nabiera całkiem innego pozoru, skoro tylko jest pokryty licznemi podpisami i znajduje wówczas głupców, co go wypłacą lub naiwnych przemysłowców, którzy go przyjmą w spłacie.
Jan Ludwik Bonnisens pobierał dziesięć franków za każdy podpis, który położył a drugie dziesięć za dostarczenie drugiego.
Co miesiąc przeciętnie wzbogacał on do dwadzieścia dokumentów przynajmniej podpisem Tymoleona-Achilesa Poulart. Znaczyło to więc przetłomaczono na język cyfr tyleż co dwieście franków wpadających do jego kieszeni, dzięki współpracownictwu młodzieńca, który tym sposobem nietylko już był całkowicie opłacony, ale jeszcze przynosił drobny zysk swemu pryncypałowi.
Niczem to było wszakże i w czem innem zupełnie należało szukać istotnej użyteczności przyszłego barona.
Komisowe, które pobierał agent za każdy zrobiony lichwiarski interes, który przychodził za jego pośrednictwem do skutku, było niezmiernie wysokie, nieprawdopodobne zupełnie.
Pożyczający i zaciągający dług płacił każdy ze swej strony pośrednikowi, pierwszy pięć do cześciu, drugi piętnaście do dwudziestu procent.
Bonnisens miał przeto interes olbrzymi w mnożeniu liczby zawieranych afer i stwarzaniu sobie licznej klienteli.
Każdy wie jakiem jest w łowach książęcych znaczenie naganiaczy.
Zmuszeni są oni wytropić zwierzynę i napędzić ją w stronę strzelców, którym następnie łatwo jest już położyć takową trupem.
Bonnisens wytresował Tymoleona-Achilesa do roli naganiacza w łowach na gołębie, których on sam był wielkim łowczym.
Młodzieniec zawsze przybrany z tą ekscentryczną elegancyą, która tak mu się bardzo podobała, z sakiewką dobrze zaopatrzoną, w kapeluszu filcowym o szerokich rondach, nasadzonym na prawe ucho, uczęszczał do restauracyi i piwiarń i z łatwością zawierał znajomości z tłumami wyrostków nicponiów, synów po największej części uczciwych przemysłowców, kupców, ludzi doskonale majątkowo postawionych.
Między towarzyszami zabaw nie długo czekać trzeba na zwierzenia i zupełną ufność.
Młodzi ludzie naprowadzeni przez zasobnego towarzysza na drogę zwierzeń, zazwyczaj poczynali się uskarżać na swe rodziny, które pozostawiały je w niedostatku pieniędzy.
— Pieniędzy! — wołał wówczas naganiacz. — Jakto! wody są płytkie, grozi wyschnięcie a wy mi nic nie mówicie!... Chcecie pieniędzy?...
— Czy mógłbyś ich nam pan dostarczyć?...
— Niezupełnie; ale prawie... bo mogę się dla was o nie postarać....
— Jakże to?... przez kogo?
— Znam tu jednego poczciwego człowieka, dla którego najwyższą przyjemnością jest dopomaganie młodzieży, synom uczciwych rodzin i wybawianie ich z kłopotu.... Pożycza on na doskonałych warunkach i nigdy nie dokucza zbytnio swym dłużnikom. Jednem słowem jest to raczej ojciec niż wierzycieli Czy chcecie, żebym z nim pomówił o was?
— A! z pewnością, — odpowiadano zazwyczaj.
— On wam da wszystko czego zażądacie tylko, pieniędzy dla was, złotych łańcuchów, bransolet, jedwabnych sukien dla waszych metres, kosze szampana, broń do polowania, wreszcie wszystko czego potrzeba młodzieńcowi używającego życia wesoło. Być może, iż będzie żądał, abym żyrował wasze weksle, bo zna mnie od dawna już i wie, żem zawsze płacił moje własne akuratnie; ale ja ufam wam i uczynię to bardzo chętnie dla zrobienia wam przysługi.
Poczynano dziękować nieskończenie, ściskając dłonie Tymoleona-Achilesa, najcenniejszego, najoddańszego z przyjaciół, a następnie dążono conajspiesznej do Jana Ludwika Bennisens.
Ten ostatni zabrawszy wprzód dokładne wiadomości, uzyskiwał pożyczkę na warunkach, które nam są znane, otrzymywał swe komisowe i winszował sobie, że umiał wyszukać tak zręcznego naganiacza jak Tymoleon-Achiles Poulart.
Ale nie daliśmy dość dokładnego pojęcia o charakterze Tymoleona-Achilesa, albo też czytelnik nasz zrozumiał, że młody naganiacz nie był z rodzaju tych, co to mogą zbyt długo pracować na rachunek innego.
Znamy już ambitne marzenia tej osobistości, której przyglądamy się nieco bliżej teraz...
Miał wstręt do powszedniego wyzyskiwania, on chciał łowić w mętnej wodzie, oporządzać na wielką skalę, zostać bogatym i poważanym.
Dziwacznym wyjątkiem w nawyknieniach i instynktach oszustów z profesji i wyszukiwaczy sfer niższych, Tymoleon-Achles bynajmniej nie miał inklinacji do rozrzutności.
Przypuszczał on w pewnych okolicznościach możność, a nawet konieczność wyrzucenia oknem pieniędzy, pod warunkiem wszakże, aby pieniądze te powróciły doń drzwiami ze znakomitym zyskiem.
Ażeby urzeczywistnić złote te rojenia i śmiałe nadzieje, nieodzownem było, aby młody człowiek ugruntował dom własny i rozpoczął interesa na własny rachunek.
Tymoleon-Achiles nie zaniedbał nic, aby się wystarać o potrzebne ku zagospodarowaniu się fundusze.
Zdumiewająca jego zręczność w grze bilardowej była dlań niemałą w tym celu pomocą, dzięki jej bowiem, każdodziennie chował wcale pokaźną sumkę do kieszeni.
Do tego pierwszego przemysłu dołączył niebawem drugi, karty markowane....
Liczne jego stosunki z młodymi rozrzutnikami, których rzucał w pazury Jana Ludwika Bonnisens i jego lichwiarzy, ułatwiły mu dostęp do całego światka dziewczyn utrzymywanych, należących do niższych sfer cygaństwa.
Pewna ilość tych dam czyniła ze swych mieszkań buduar i dom gry zarazem.
U nich gra miłości i gra hazardowa luzowały się wzajem, a kto tam się dostał, mógł być pewnym, że jak w jednej tak w drugiej okradzionym zostanie.
Tymoleon-Achiles niezadługo w sprawkach tych stał się mistrzem.
Miał rzadki talent umiejętności przegrywania w samą porę tak, że nietylko nie budził nigdy najmniejszych podejrzeń, ale zmuszał własne ofiary do skonstatowania dziwnego jego nieszczęścia.
Wyrobił sobie opinię przyjemnego gracza, zawsze uśmiechającego się mimo przegranej i ztąd niemałe też odnosił korzyści.
Zaledwie zebrał sobie okrągłą sumką dziesięciu tysięcy franków, natychmiast zawiadomił Jana Ludwika Bonnisens, iż należy mu się postarać o innego pomocnika.
— Mój kochany chłopcze, — odparł mu pranik, — żałuję cię bardzo, ale mimo to, że żałuję, przepowiadam ci świetną przyszłość.
— Chętnie przyjmuję to proroctwo.
— Czemuż się poświęcisz teraz?
— Handlowi.
— Brawo... w handlu to najłatwiej jest wykazać swą zręczność bez wielkiego niebezpieczeństwa.... Gdybyś miał kiedy popaść w jaki kłopot, przyjdź do mnie.... Jeśli ci będzie potrzeba jakiejś rady chętnie ci jej udzielę... i nie każę za nic ci płacić....
— Dzięki, kochany szefie i do widzenia.
Plan Tymoleona-Achilesa był z góry obmyślony.
Wynajął, w passage Saulnier, małe mieszkanie na parterze, kazał przybić na drzwiach ładną miedzianą blachę z napisem:

Dom zleceń i transportu.

Sprawił sobie listowy papier z drukowanym nagłówkiem, faktury, księgi handlowe, szafę kasową i t.d. i t.d....
Przejrzał książkę adresową z dwudziestoma pięcioma tysiącami adresów; rozesłał niezliczoną moc cyrkularzy do wszystkich znaczniejszych fabrykantów i kupców w Paryża i na prowincyi, wziął dwóch czy trzech subjektów i nowootwarty jego zakład miał wszelkie pozory przedsiębiorstwa poważnego i uczciwego.
Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, owego barona de Nucingen, jeden z najwyborniejszych typów, odtworzonych przez Balzaca w Komedyi ludzkiej?
Temu baronowi Nucingen wiodło się wszystko poniekąd mimo niego.... Jeśli założył jakieś przedsiębiorstwo przemysłowe z silnem postanowieniem obdarcia swych akcyonaryuszów, przedsiębiorstwo powodziło się mimo niepomyślnych warunków, rozwijało jak cudem i akcyonaryusze bogacili się zamiast rujnować.
Coś podobnego było z Tymoleonem-Achilesem.
Świeżo założone jego przedsiębiorstwo odrazu zakwitnęło.
Pieniądze i towary napływały ciągle, ofiarowano mu ze wszech stron kredyt.
Krótko mówiąc, ze swemi zdolnościami handlowymi i niezmordowaną swą działalnością, młody człowiek znajdował się na drodze do pozyskania w ciągu lat kilku majątku uczciwie zdobytego i wcale pokaźnego.
Ale ten termin lat kilku wydał mu się za długim, a zresztą należał do liczby tych, którym źle nabyte dobro wydaje się daleko cenniejsze niż wówczas, kiedy jest uczciwie zdobyte.
To wytłómaczy nam dla czego Tymoleon-Achiles po dwóch latach poświęconych na stworzenie sobie znacznego kredytu, podtrzymywanego doskonałą reputacyą, pewnego pięknego wieczora wyjechał za granicę, uwożąc z sobą sumę piędziesięciu tysięcy talarów, osiągniętą za pomocą znacznych zaliczek i sprzedaży większej części towarów, wziętych na terminowe spłaty.
Ulotnienie się to wywołało niejaki rozgłos w świecie przemysłowym i natychmiast zarządzono poszukiwanie bankruta.
Z Brukselli, gdzie się zatrzymał, wysłał Tymoleon-Achiles pieniądze i instrukcye Janowi Ludwikowi Bonnisens.
Ten ostatni manewrował ze zręcznością godną największej pochwały.... Syndyk upadłości był przerobiony a nawet, jak mówiono, przekupiony i dzięki też jego postępowaniu, życzliwemu niemal, zbieg został skazany tylko na dwa lata więzienia.
Trudno było zaprawdę wyjść obronniejszą ręką z całej sprawy!
Zaledwie przebył granicę, Tymoleon zajął się uświetnieniem swej osobistości w tym nowo poczętem życiu.
Skromne nazwisko Poulart, jedyne dziedzictwo po ojcu, bardzo mu się niepodobało, należało je zmienić co najspieszniej.
Ale jakież inne wymyślić na jego miejsce? Młody człowiek rozmyślał długo.
— Wiwat! — zawołał nagle z akcentem tryumfu, — mam już! Jedna litera mniej tylko i de przed nazwiskiem a będę posiadaczem najarystokratyczniejszego w świecie nazwiska jakie tylko wymyślić można!...
»— Tak... to to!... to właśnie!... Poulart było mieszczańskiem, de Polart będzie rycerskiem.
»No, a gdybyśmy tak, ponieważ zabrałem się już raz do tego, poszukali jeszcze jakiego tytułu do tego ładnego nazwiska. Od przybytku głowa nie boli.... Ale jaki tytuł?... Margrabia Polart?... hrabia Polart?... Baron Polart?... Baron mi się podoba i przy nim zostaję... Usuwam Tymoleona, który jest pretensjonalnym... zachowuję Achilesa i odtąd nazywam się baronem Achilesem de Polart.
I w ten to sposób nowy szlachcic wszedł na zasadzie własnego prywatnego dyplomu do kasty arystokratycznej.
Baron de Polart przebył lat dziesięć zdała od kraju rodzinnego, którego zresztą żałował wcale umiarkowanie.
Nieporozumienia ze sprawiedliwością i skazanie go na dwuletnie więzienie nakazywały mu przedłużyć to dobrowolne wygnanie.
Dziesięć grubych tomów nie wystarczyłoby nam do spisania wszystkich awantur barona przez czas długich jego peregrynacyi po Belgii, Niemczech, Włochach etc.
Miał on powodzenia różnego rodzaju.
Karty i miłość sprzyjały mu jednako i niejednej z jego miłosnych przygód pozazdrościłby mu człowiek uczciwy.
Trzebaż dodawać, że gdziekolwiek był, żył zawsze wystawnie, wszędy zaś nietylko nie nadszarpnął swego kapitału, ale przeciwnie, zwiększał go znacznie.
Baron bywał we wszystkich wodach, zdrojowiskach, wszędzie gdzie ludzie bawią się i grają. Wyniosła jego postawa, staranne acz niegustowne tualety a przedewszystkiem dobrze napełniony pugilares, służył mu za rekomendacyę.
Tu i owdzie udało się czasem baronowi wcisnąć w dobre towarzystwo i jeśli w niem nie nabył manier światowego człowieka, to przynajmniej pozbył się części dawnych szynkownych nawyknień; zmniejszyła się niezmierna trywialność wyrażeń, tak, że kiedy po dziesięciu latach powrócił do Francyi ze swym majątkiem i baronią, był zmienionym nie do poznania, tak pod względem fizycznym jak moralnym.
Młodzieniec zamienił się w dojrzałego i poważnego człowieka, komisyoner handlowy ustąpił miejsca szlachcicowi, tak, że nawet Jan Ludwik Bonnisens sam byłby niemało miał trudu w doszukaniu się w baronie Polart czegoś z dawnego Poulart’a, z którego niegdyś zrobił swego ucznia i pomocnika.
Baron zainstalował się naprzód w Paryżu, z odpowiednią dla tak ważnej osoby okazałością.
Najął ładny apartament w antresolach, przy ulicy Taitbout....
Trzymał konia i kabriolet... Grooma....
Jadał w Café Anglais, z którem sąsiadował.
Nikt nie mógł wymienić jego metresy en titre.
Zbytecznem byłoby mówić, że baron, przywykły do egzystencyi czynnej, pełnej intryg, znudził się bardzo prędko życiem kompletnie bezczynnem, które prowadził od czasu powrotu do Francyi.
Jak generała, który pozyskał sobie wszystkie stopnie na polu bitwy, paliło go pragnienie nowych walk. Wprawdzie nie przestał nigdy oszukiwać w karty, ale było to zbyt marne i niewystarczające zajęcie dla jego żarliwości.
Z jednej strony pozycya jego była zbyt dobrą, ażeby mógł bez jawnego szaleństwa kompromitować ją jakiemiś hazardownemi entrepryzami.
Trzeba mu było za jakąbądź cenę lawirować tak, by nie ściągnąć na siebie zbyt jasnowidzącego wzroku królewskiego prokuratora.
Najmniejsza wzmianka z policyi poprawczej, a licho wzięłoby i baronię i ładnie brzmiące nazwisko.
A Achiles baron de Polart nie miał bynajmniej ochoty odnaleźć się dawnym Poulart’em!
Wtedy to powziął on myśl urzeczywistnienia wspaniałego pomysłu, niezmiernie prostego, który nieraz przychodził mu był do głowy podczas jego podróży za granicą.
Chodziło tu tylko o spekulowanie na ludzką głupotę i na próżność swych bliźnich.
Baron znał do tyła serce ludzkie, że wiedział dobrze, iż tam gdzie w grze jest próżność, skąpstwo nawet staje się rozrzutnem i przestoje liczyć.
Na tym to fundamencie Achiles de Polart postawił podwójną budowę.
Naprzód agencyę, którą zatytułował »Kolegium heraldycznemu«.
Potem drugie biuro, które otrzymało nazwę: »Korespondenta europejskich kancelaryj«.
Czytelnik nasz odgadł zapewne, że oba te biura były po prostu dwoma kramami, w których sprzedawały się artykuły, dotychczas nie stanowiące jeszcze przedmiotu handlu.
Kolegium heraldyczne, obsługiwane przez jakieś pól tuzina biedaków, sprzedawało pargaminy i genealogie. Pierwszy lepszy mieszczanin, przychodzący tam, znajdował za odpowiednią cenę przodków całe szeregi; dostarczano mu herb barwny, a jeśli tylko okazał gotowość zapłacenia wszystkiego wedle wartości, podejmowano się dowieść jak na dłoni jemu samemu, że rodowód jego domu gubi się gdzieś w zamierzchłych czasach Merowingów.
Wszystko to czyniło się tak zręcznie, że mieszczanin odchodził zachwycony i przekonany głęboko o swem szlacheckiem pochodzeniu.
Kantor osobny w Kolegium heraldycznem zajmował się sprzedażą artykułu familijnych portretów.
Znajdowałeś tam zawsze kolekcyę najrozmaitszych przodków do wyboru, wszelkiej kategoryi na wielce autentycznie podrapanych płótnach, w ramach o niezaprzeczenie poczerniałych złoceniach.
Można tam było po oznaczonych cenach zakupić prapradziada zakutego w stalowy pancerz lub okrytego purpurą pierwszych prezydentów w parlamencie, wedle tego czy miało się ochotę należeć do takiej czy do owakiej rodziny.
Malarz gruntowy malował na poczekaniu w jednym z rogów portretu herb nabywcy.
Prosty szlachcic sprzedawał się za dwadzieścia pięć luidorów.
Członek rady, tysiąc franków.
Pierwszy prezydent, tysiąc pięćset.
Marszałek Francyi dochodził do dwóch tysięcy.
Szczerze mówiąc, nie były to zbyt drogie ceny i wielu ludzi było tegoż samego co my zdania.
Dwaj wędrowni komisanci inteligentni obiegali prowincyę na rachunek barona Polart, zakupując wszędzie stare płótna i staroświeckie ramy złożone gdzieś do lamusa lub na strych przez posiadaczy, a obrazy te i ramy kolegium heraldyczne sprzedawało następnie z zyskiem po tysiąc od sta.
Jak widzimy nie zgorsza to był spekulacya.
Rezultat Korespondenta kancelaryjnego okazywał się świetniejszym jeszcze i daleko intratniejszym, co zrozumieć łatwo jeśli zważymy, że biuro to kładło bajeczne ceny na swe usługi, a jeszcze trzeba je było prosić bardzo o oddanie takowych. Kolegium heraldyczne sprzedawało szlachectwo. Korespondent sprzedawał tytuły i ordery.
Baron Polart postarał się o stosunki za granicą z kilku kancelaryami małych państewek, których chudy budżet podsyca w części sprzedaż żółtych i niebieskich wstążeczek a nabywając od nich znaczną ilość tego towaru, zyskiwał dla siebie znaczny rabat, nie licząc tego, że sprzedawał za pięć i sześć tysięcy franków to, co sam kupił za sto talarów.
Pana Polart odwiedził pewnego dnia pewien dziennikarz mocno już udekorowany, który przecież nim chciał być więcej, niż płacąc jednak za te odznakę.
Na żądanie swe, objawione w najprostszej formie, baron Polart odpowiedział mu:
— Możemy się porozumieć... Zróbmy zamianę. Ja dam panu łokcie wstążeczek wszelkich kolorów pan użyczysz mi swego wpływu... czy dobrze?
— Ręka... Czegóż więc możesz pan sobie życzysz?
— Co mi pan możesz ofiarować?
— Może chciałbyś pan koncesję na ziemię w Algierze?
— To wcale dobra myśl i przyjmuję...
Nazajutrz dziennikarz zaprowadził barona Polart do ministeryum spraw zewnętrznych.
Po upływie miesiąca otrzymał on zawiadomienie, że przyznano mu znaczną koncesję.
Na adresie oficyalnego listu tytuł barona jaśniał wielkimi literami wspaniale.
Syn portyera z ulicy Tielle-du-Temple zatarł ręce.
— To — pomyślał — jest już poniekąd tytułem szlacheckim, o tyleż ważnym przynakmniej jak te, które ja sprzedaję... a nic mnie on nie kosztował, przeciwnie...
W trzy dni później, puścił się w drogę do Tulonu, aby tamże wziąść na statek, odchodzący do Algieru i tam obejrzeć owe ziemie nadane mu koncesyą.
W Tulonie stanął w Hotelu Marynarki Królewskiej i przy table d’hôte zrobił znajomość z Symeonem, który wprowadził go Klubu przemysłu i sztuki.
Resztę już wiemy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.