Rodzina de Presles/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
W ZAMKU

Pozostawiliśmy wicehrabiego Presles, zamierzającego wyjść na spotkanie szacownej osobistości, która trzymała go w tak absolutnej zależności, a której krótką, ale dokładną biografię podaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gontran opuścił więc zamek i podążył pieszo ku bramie parku szeroką aleją drzew stuletnich.
W połowie drogi mniej więcej spotkał się z najętą karetą, ciągnioną przez parę najlepszych koni, jakie udało się dostać w Tulonie.
Stangret zatrzymał konie, zobaczywszy Gontrana.
Ten ostatni zbliżył się do drzwiczek i uścisnął obie ręce barona, które tenże wyciągał ku niemu, wołając:
— A kochany wicehrabio, jakżem szczęśliwy, że cię widzę... Czy chcesz, abym tu zsiadł, czy też zechcesz siąść ze mną?...
— Zejdź pan jeśli ci to nie sprawi kłopotu — odparł Gontran — Przybyłeś pan wcześniej i mamy dość czasu jeszcze na przybycie do zamku w porze obiadowej....
Pan de Polart opuścił powóz i wziął pod ramię Gontrana.
Szli tedy tak razem tą samą drogą, która przed chwilą przebywał Gontran sam i i nigdy chyba dwaj serdeczniejsi przyjaciele, dwaj bracia, uwielbiający się wzajemnie nie okazywali sobie więcej wzruszającej serdeczności.
— Istotnie — mówił baron, — wierzaj mi, że niezmiernie trudno mi będzie opuszczać waszą piękną Prowancję, mój kochany Gontranie! Nie umiałbym ci powiedzieć, do jakiego stopnia stałeś mi się potrzebnym... Nie umiałbym dziś już obyć się bez ciebie i godziny wczorajszego dnia wydawały mi się nieskończenie długiemi, dla tego że ciebie nie było....
— Wierzaj mi kochany baronie — odpowiadał, — że czuje dla pana sympatyę conajmniej równą tej, którą w nim budzę.
— Zbyt by mi przykrem było, gdybym musiał o tem wątpić, a jednak trzeba nim się będzie rozstać... Moja obecność w Afryce jest nieodzowną, trzeba mi być tam, by pod moim nadzorem rozpoczęto prace esploatacyjne w olbrzymich koncesyach, które rząd mi nadał....
— I czy zamierzasz pan wyjechać niezadługo?
— Bardzo niedługo, niestety....
Baron westchnął.
Gontran uważał za właściwe westchnąć uniżono.
Po chwili milczenia rozpoczął znów pan Polart...
— Ale wiesz pan co, przychodzi mi coś na myśl...
— Co takiego — spytał wicehrabia.
— Tak, tak przychodzi mi urocz myśl do głowy, pomysł genialny i dający się wybornie przeczywistnić....
— Jakiż to?
— Nic pana tu nie zatrzymuje, o ile sądzę.... Gdybyś tak zechciał towarzyszyć mi do Afryki.... No cóż co pan mówisz o tem?...
— Mówię... mówię... — wybąknął Gontran zmięszany.
— Czyżby przypadkiem, myśl tej uroczej wycieczki miała cię niezachwycić, wicehrabio?...
— Tak nagła propozycja zastaje mnie nieprzygotowanym....
— Co pan chcesz, wszystkie dobre pomysły przychodzą zazwyczaj tak nagle.... Jesteś myśliwym?
— Oczywiście....
— Mielibyśmy tam wspaniałe polowanie..... Zwierzyny pełno... wszystko tam znajdziesz, począwszy od kuropatw aż do dzików, od królików do lwów... nie licząc już pięknych żydówek i brunatnych Maurytanek.... A cóż, czyś pan już zdecydowany... czy jedziesz ze mną?...
— Ależ....
— Nie ma żadnych ale.... Musisz pan jechać.... Pojedziesz... chcę tego bezwarunkowo.
Ostatnie słowa wymówione zostały ze śmiechem w akcencie żartu, ale Gontrana nie złudziło to bynajmniej... z pod aksamitnej rękawiczki czuć było uścisk żelaznej dłoni pana Polart.... Nie prosił on, ale nakazywał.
Znać było, że to pan i niewolnik i że jakąkolwiek byłaby wola pana, niewolnik musi się jej poddać.
Wicehrabia nie odpowiedział, też nic i spuścił głowę, by ukryć rumieniec.
Pan Polart podjął znowu:
— Mówmy o czem innem.... Z kimże będę dziś obiadował?...
— Będziemy najzupełniej w gronie rodzinnym, ojciec mój, szwagier i dwie siostry....
— Nikogo obcego?
— Nikogo.
— Jakto! Nawet i ci panowie, których tu zastałem wówczas nie będą obecni... ci panowie co to mi się tak niepodobali... ten pan z orderem i ten drugi młody....
— Wiem już o kim pan mówisz.... baron de Labardès i hrabia Raul de Simeuse.
— Otóż to... czy ich nie będzie?
— Nie.
— Tem gorzej!
— Dla czegóż to?
— Ponieważ zamierzałem być specjalnie dla nich nieuprzejmym.... Nakoniec to przecież tylko zapewne rzecz odwleczona. A powiedz mi kochany wicehrabio, czy też będę dziś uprzejmiej przyjętym jak wówczas kiedy mnie im przedstawiał. Uprzedzam cię, że jeśli zobaczę się pośród niechętnych twarzy, uważać to będę za rzecz wysoce niesmaczną. Skoro mnie zapraszają, należy mnie przecież przyjąć z oznaką jakąś z jakąś szczególną uprzejmością, chociażby tylko przez wzgląd na ciebie, a gdyby miało być inaczej nie krępowałbym się ani trochę w okazaniu mego zdziwienia.
Gontran czuł, że mu się prężą wszystkie nerwy, zdawało mu się, że chyba muszą się zerwać. Nieokreślony począł go ogarniać niepokój.
Mimo to jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Bądź spokojny, kochany baronie, zobaczysz dokoła siebie same tylko uprzejme twarze i będziesz zadowolnionym w zupełności z przyjęcia.
— Skoro tak, a więc wszystko idzie jak najlepiej w tym najpiękniejszym ze, światów.
W tej samej chwili obaj towarzysze, z pozoru sądząc, obaj przyjaciele, weszli w dziedziniec zamkowy, co przerwało tok ich rozmowy.
Brakowało jeszcze kilku minut do szóstej.
Gontran, prowadząc przez przedsionek i salę wstępną swego gościa do salonu czuł wzrastający niepokój.
Nie miał najmniejszej w gruncie rzeczy pewności, by przyjęcie jakiego miał doznać baron, było uprzejmem lub choćby tylko grzecznem.
Kto wie czy Dyanna, a nawet Jerzy nie zechcą przygasić go swym pogardliwym chłodem, owym milczącym afrontem równie bolesnym i jednak raniącym jak obelga bezpośrednia!
W takim razie rezultat zaproszenia, uzyskanego z takim trudem mógłby stać się dlań opłakanym prawdziwie. Baron śmiertelnie dotknięty nie cofnąłby się przed skandalicznym wybuchem, którego pierwszą konsekwencyą byłoby zgubienie Gontrana.
Lokaj wicehrabiego stał u drzwi salonu.
Zaanonsował głosem donośnym:
— Pan baron Polart.
W salonie były tylko trzy osoby: generał, Dyanna i mąż jej.
Generał nawpół leżąc, siedział w swym wielkim fotelu.
Jerzy i Dyanna rozmawiali w zagłębieniu jednego z okien salonu.
Gontran podprowadził naprzód barona do swego ojca.
Stan zdrowia pana Presles nie uległ od wczoraj żadnej zmianie.
Odpowiedział na ukłon barona wpół podniesieniem się z fotelu i machinalnie wymówionemi słowy.
— Witam pana....
Dyanna i Jerzy podeszli ku gościowi.
Pan Polart z kolei złożył im ukłon.
To czego się lękał Gontran nie urzeczywistniło się bynajmniej.
Dyanna zbyt wiele miała znajomości świata, posiadała zresztą zbyt wiele taktu, aby nie pojąć, że gość, kimkolwiek byłby ma prawo być traktowanym jak gość skoro przychodzi za zezwoleniem tych, którzy go przyjmują.
To też zachowanie jej wobec barona było bez zarzutu i miała dość siły, by zamknąć w sobie i nie okazać niczem na zewnątrz odrazy i pogardy, którą dlań czuła.
Jerzy najzupełniej szedł za przykładem żony i baron urastał w pychę, pewnym będąc, że wreszcie poczynano tu cenić jego wartość.
Po wymianie pewnej liczby tych komunałów, które są zdawkową monetą rozmowy tych, co nie ma ją sobie nic do powiedzenia nastała cisza.
Pan Polart uprowadził Gontrana w jeden róg salonu, pod pozorem, że chce go wypytać w przedmiocie przepięknego obrazu pendzla Luca-Giordano, wyobrażającego tryumf Amfitryona i ukazując mu okiem generała wciąż wyciągniętego w fotelu nieruchomie z obwisłą wargą z wzrokiem utkwionym w jeden punkt, spytał go:
— Co jest pańskiemu ojcu?... Czy popadł w zdziecinnienie?...
— Nie, — odpowiedział Gontran; — od czasu do czasu wszakże podlega napadom onieprzytomnienia. Dzisiejszy trwa już od dwóch dni....
— A! do dyabła!... A skoro to go omija?...
— Możnaby powiedzieć, że wówczas jakby się zbudził ze snu: umysł jego staje się najzupełniej jasnym, trzeźwym; ale tak czy owak pamięć zawodzi go już zawsze.
— Przewybornie, — pomyślał baron, — dobrze i to wiedzieć.... Może bliżej jestem, niż sądziłem dziś rano, moich pięćdziesięciu tysięcy talarów, które mi winien jest ten kochany wicehrabia....
Kiedy tak pan Polart formułował w myśli te uwagi, drzwi się otwarły i Blanka de Presles wbiegła do salonu.
Młoda dziewczyna nie wiedziała nic o tem, że ktoś obcy miał być na obiedzie i w pierwszej chwili nie spostrzegła zupełnie barona.
Była całkowicie biało ubrana; piękne jej jasne włosy w nieładzie, otaczały dwoma wpół rozplecionymi warkoczami jej twarzyczkę, którą długa po parku przechdzka owiała prawdziwie majowej róży rumieńcem. Kapelusz ogrodowy z ryżowej słomki, przybrany prostym węzłem z aksamitu, zawisł na jej ramionach zaledwie podtrzymywany rozwiązującemi się wstążkami.
Przebiegła salon lekko jak sarenka, jak ondyna ślizgająca się po gładkiej powierzchni jeziora i przyklękła przed generałem, nadstawiając mu czoło do pocałunku:
— Dzień dobry, tato... uściskaj twoją kochaną Blankę....
Starzec posłyszał i zrozumiał słowa przez ten głos wymawiane, przez ten głos taki dźwięczny i słodki, który wnosił zawsze żywe acz przelotne tylko światło w ciemność tej nocy, co spowiła jego umysł.
Iskierka jakaś zaświeciła w przyćmionym jego wzroku.
Drżące wargi złożyły się do uśmiechu i niby posłuszne jakiejś nieprzepartej atrakcyi oparły się na czole Bianki, czystem jak listek lilii.
Dyanna postąpiła kilka kroków ku siostrze i wskazując jej tę część salonu, w której stał pan Polart, wymówiła:
— Moje dziecko, nie jesteśmy sami....
Blanka zerwała się jednym skokiem jak spłoszona gazella... z pewnym rodzajem trwogi, zwróciła za siostrą oczy w ukazywanym jej kierunku. I spostrzegłszy nieznajomego sobie mężczyznę z różowej stała się purpurową i jak gdyby skromność jej dziewicza dotkniętą została tem, że oko profana zobaczyło nieład nie jej ubioru wprawdzie, ale jej koafiury, ukryła machinalnie twarzyczkę w obu dłoniach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.