Rodzina de Presles/Tom III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
KTÓRY DOWODZI DOKŁADNIE, ŻE POWIEŚCI SĄ RZECZĄ NIEBEZPIECZNĄ.

Nazajutrz o ósmej rano, Gontran zadzwonił na swego lokaja.
— Janie, — powiedział mu, — idź dowiedz się, czy pan baron Polart nie potrzebuje twoich usług.... Zapytasz go zarazem, czy może zrobić mi tę przyjemność, by mnie przyjąć....
Po upływie pięciu minut, lokaj przyniósł następną odpowiedź.
— Pan baron wstał, jest już ubrany i oczekuje na pana wicehrabiego.
W chwilę później Gontran wchodził do pokoju swego gościa.
Pan de Polart wyszedł naprzeciw niego i wedle swego obyczaju uścisnął mu ręce z największą serdecznością; ale wicehrabia wiedział najlepiej, co sądzić o sympatyi człowieka, którego usiłował kolejno osmagać szpicrutą i przebić nożem cztery dni przedtem....
Ileż to razy nie widać w świecie owych serdecznych przyjaciół, których najżywszem pragnieniem byłoby módz się zadusić wzajemnie!...
Iluż mężów i żon uwielbia się... w tenże sam sposób?...
Krótko mówiąc, ośm razy na dziesięć, niechaj to będzie powiedziane dla twej wiadomości, kochany czytelniku, jeżeli napotkasz na twej drodze twarz uprzejmą, która zdaje się do ciebie uśmiechać, przypatrz się jej bliżej, a spostrzeżesz wprędce, że ta twarz jest tylko maską i że ten uśmiech ukrywa skrzywienie...
I niechaj nam nikt nie odpowie, że patrzymy na świat przez okulary mizantropa....
Nikt nigdy nie miał mniej skłonności do mizantropii....
Patrzymy na świat i widzimy go takim jakim jest, oto wszystko.
Nie naszą to winą, że on nie jest pięknym ani dobrym!... Dodajmy tu wszakże, że gdyby od nas tylko zależało go przerobić, nie sądzimy, czy zadalibyśmy sobie trud ten i nie powiedzieli jak poczciwy doktór Pangloss, z lekką tylko waryantą:
»Wszystko idzie najlepiej na tym najgorszym ze światów!...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ależ, kochany baronie, — zawołał Gontran, udając równie szczere zajęcie, jak nią była serdeczność barona, — nie wiem czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że pan jesteś cokolwiek blady tego rana i że masz oczy nieco nabrzmiałe....
— Nie mylisz się, kochany wicehrabio....
— Czyżbyś pan był cierpiący?
— Ani trochę. Jestem tylko zmęczony.
— Może pan źle spałeś?
— Nie spałem zupełnie.
Gontran spojrzał na świece postawione na stoliku obok łóżka. Były całkowicie niemal wypalone.
— Cóż to! — zapytał z miną zmartwioną, — zupełna bezsenność?...
— Tak, mój kochany wicehrabio, noc przeczuwana.
— Trzeba przyznać, że apartamenta zamku Presles źle spełniają swój obowiązek gościnności!...
— Nie składajże pan winy na apartamenta zamku Presles... — odpowiedział pan Polart z uśmiechem.
— A na cóż więc innego?
— Na mnie, na mnie samego tylko... a raczej na to....
I baron mówiąc to, wskazywał Gontranowi na tom zapożyczony wczoraj z biblioteki szaletu.
— Jakto, — zapytał wicehrabia, — ta książka, która miała panu zastąpić miejsce usypiającego napoju!...
— Ta książka wzięła mnie całego z duszą i ciałem!... niepodobieństwem było ją zamknąć nim się doszło do ostatniego wiersza ostatniej stronnicy! To pewna, że ten Balzak jest człowiekiem, który umie zająć swą publiczność.
— Szczerze mówiąc, kochany baronie, nie byłbym nigdy sądził, aby jaka fikcyjna opowieść mogła na panu wywrzeć podobny skutek....
— I byłbyś pan miał racyę rzeczywiście w znaczeniu ogólnem.... Ale tutaj przedstawiała się całko wicie wyjątkowa okoliczność....
— Jakaż to okoliczność?
— Taka: znalazłem w rzeczy czytanej nietylko opowiadanie bardzo zręczne i zajmujące, ale jeszcze pouczenie i radę jak najwyborniejszą, jak najrzeczywistszą, z której pan i ja zrobimy użytek nie czekając długo.
— Wiesz co, baronie, że mnie zaciekawiasz niezmiernie?...
— A! do licha, wiem!...
— Czy nie zamierzasz zaspokoić mojej ciekawości?
— Niezadługo....
— Dla czegóż nie zaraz?...
— Ponieważ poleciłem pańskiemu lokajowi, aby kazał zaprząd do powozu, którym tu przybyłem.... Powinien już być gotów, a ponieważ pan mi towarzyszysz, pomówimy o tem w drodze.... Czy się pan na to zgadzasz?
— Zgadzam się na wszystko, czego pan życzysz sobie....
Służący przyszedł w tej chwili zawiadomić, że powóz zajechał, pan Polart wsunął mu tajemniczo w rękę znowu sztukę czterdziesto-frankową.
— Kochany wicehrabio, — rzekł następnie, — jestem na twe rozkazy....
— Jedźmyż....
W chwilę potem obaj panowie, z cygarami w ustach, rozparci w najętej karecie podążali drogą ku Talonowi.
— A teraz, — spytał Gontran, — czy nadeszła chwila, abyś mi pan opowiedział owe rzeczy tak dla nas obu interesujące, znalezione w nocnej lekturze?...
— Odgadnij też pan co to być może!...
— O! zrzekam się tego z góry!... Jak żyję nie mogłem odgadnąć nigdy żadnej zagadki.
— Co byś powiedział, gdybym w tej bogatej żyle odkrył dla pana natychmiastowy majątek?...
— A cóż! powiedziałbym, że ten majątek przychodzi mi bardzo w porę!... Ale, szczerze mówiąc, wątpię trochę....
— A nie masz pan racyi.... Przed upływem trzech miesięcy byłbyś bogatymi...
— Co znowu!...
— Czy zapominasz, wicehrabio, że ja mówię zawsze tylko na pewno....
— A ten majątek wyjdzie z owej książki pana Balzaka!...
— Stanowczo z owej książki.
— Jakaż będzie cyfra jego?...
— Jakąż jest cyfra osobistego majątku pańskiego ojca?...
— Mniej więcej trzy miliony.
— Ponieważ zatem masz pan dwie siostry, będziesz miał na siebie milion.
— Panie baronie, — zawołał Gontran, — więc tu chodzi o majątek mego ojca?...
— Po prostu.
— I pan mówisz o podziale między siostry i mnie?...
— Ależ tak, mój Boże.
Młody człowiek pobladł okropnie.
— Czy śmiałbyś pan... — wybąknął, — czy śmiałbyś proponować mi zbrodnię?...
Pana Polart napadł śmiech homeryczny.
Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odparł po chwili, — jesteś nieoceniony!... Czy przypadkiem sądzisz pan może, żem przez lat dwadzieścia wiosłował na galerach Jego Królewskiej Mości, jak się mówiło niegdyś?... Mówię ci o rzeczy najniewinniejszej w świecie, a tu wyobraźnia twoja nagle stwarza melodramat okropny i krwawy!... Ja myślę o prostej i zwykłej formalności sądowej, wielce użytecznej dla dobra generała, a pan natychmiast widzisz mnie pogrążonego w jakichś zbrodniczej machinacyi i zamierzającego uzbroić twą rękę w nóż ojcobójczy!... No proszę, więc ani domyślając się muszę chyba mieć minę wielkiego łotra, pełnego krwawych pomysłów? Jeśli taką opinię miewasz pan o swych przyjaciołach, pozwólże mi powinszować sobie serdecznie!...
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Gontran, wielce zakłopotany, — ja bo źle zrozumiałem... myśl słów pańskich... i wyznaję nawet, że teraz....
— Nie możesz pochwycić jej jeszcze, nieprawdaż?...
— Przyznaję....
— Mówiłem tu któregoś dnia, nie pamiętam już z jakiego powodu, że panu należy zawsze stawiać kropki nad i.... I nie zmieniłem tego mniemania... skutkiem tego muszę wytłómaczyć się teraz kategorycznie. Tom Balzaka, który czytałem tej nocy nazywa się: Wzięciem w kuratelę.... No, a teraz czy pan już rozumiesz?...
— Nic.
— Do dyabła!... zdaje mi się, że to już brak dobrej woli!... Czy znasz pan cokolwieczek kodeks?
— Ani trochę....
— To wielki błąd.
— Przecieżem nie adwokatem....
— Mniejsza z tem... trzeba zawsze znać kodeks... to rzecz bajecznie zajmująca.... To moja ulubiona lektura w chwilach wolnych.... Nie umiałbym powiedzieć panu, ile pilne czytanie go może przyczynić się do uniknięcia pewnych szkopułów i uchronienia się od niebezpiecznych wypadków w życiu!... Wracając do kwestyi, która nas zajmuje, czy wiesz pan przynajmniej co to jest kuratela?
— Dość niejasno.
— A zatem ja to panu lepiej wyjaśnię. Kuratela jest to opieka prawna, obrona, legalna gwarancya, dana spadkobiercom człowieka, którego stan niedołęstwa umysłowego, zdziecinnienia lub obłąkania jest skonstatowany, zgodnie z formami wymagalnemi przez lekarza i odnośnego urzędnika. Skoro raz już orzekł sąd kuratelę, wzięty w nią, nie może już mieć prawa używania, rozporządzania majątkiem, ani administrowania swoimi dochodami. Istnieje on jeszcze, bezwątpienia, ale tak jakby już nie żył, a majątek jego zostaje rozdzielony między naturalnych spadkobierców. Czy rozumiesz pan teraz dla czego mówiłem przed chwilą, że w przeciągu trzech miesięcy od dnia dzisiejszego będziesz miał milion?...
— Rozumiem, że radzisz mi pan zastosowanie przeciw memu ojcu tych okropnych praw, o których mi mówisz.
— Tak, bezwątpienia, rady tej udzielam panu i spodziewałem się, wyznaję, że ją pan przyjmiesz chłodno.
— Alboż wiem choćby, czy ona się da urzeczywistnić? Mój ojciec nie jest obłąkanym i zdaje mi się, że odrzuconoby żądanie dlań kurateli.
— To się pan mylisz najzupełniej, pański ojciec nie jest obłąkanym, zgoda, ale miewa ataki, jak je pan nazwałeś, dowodzące wedle mnie zupełnego i niedającego się zaprzeczyć zdziecinnienia. To wystarcza aż nadto dostatecznie, aby umotywować żądanie dlań kurateli. Wreszcie sformułuj pan tylko podanie, a ja panu poręczam za skutek. I cóż nic mi pan nie odpowiadasz?...
— Cóż panu mogę odpowiedzieć? To co mi proponujesz przeraża mnie.
— Co! majątek?
— Nie, ale cena, którą go trzeba okupić.
— Zdumiewający jesteś, kochany wicehrabio! Ze dwadzieścia razy irytowałeś się wobec mnie, że ojciec twój żyje tak długo, a teraz, kiedy ci podaję wyborny sposób odziedziczenia majątku jego jeszcze za życia, wahasz się.
— Mój ojciec ma chwile zupełnej przytomności, zupełnej jasności umysłu i cofam się przed myślą, że mam zatruć, więcej powiem, zbeszcześcić ostatnie dni jego.
Uśmiech okrutnej ironii podniósł usta barona.
— O! synu przykładny i czuły! — zawołał, — wzorze cnót domowych!... ideale rodzinnej czci i wielbicielu dachu ojcowskiego!... Na honor, nic nad to bardziej wzruszającego!... Widzisz mnie pan rozrzewnionego do głębi, zdaje mi się nawet, że łza spływa z mych oczu zwilżonych!
Potem natychmiast pan Polart dodał suchym, stanowczym głosem:
— Stanowczo, drwisz sobie ze mnie wicehrabio?
— Nie miałem ani na chwilę tej myśli.
— A więc cóż znaczy ta komedya sentymentalna, którą odgrywasz dość niezręcznie, muszę ci to powiedzieć z przykrością? Ta rola zupełnie nie leży w rodzaju pańskiego uzdolnienia... daję ci radę, abyś jej coprędzej dał pokój, bo właśnie miałbym ochotę wygwizdać cię za nią, jak na to zasługujesz!... Od lat piętnastu czy dwudziestu, kochany wicehrabio, zatruwasz o ile tylko zatruć można, wszelkiemi sposoby życie twemu ojcu! Jeśli w tym czasie nie umarł już dziesięć razy ze zmartwienia, to już nie pańska wina! I ot nagle, w ostatniej chwili, kiedy chodzi o wyciągnienie tylko ręki, by pochwycić milion, zadajesz pan kłam w najgłupszy, w najśmieszniejszy w świecie sposób i swoim czynom i swoim zasadom! Jak się zdaje, w sercu pańskiem miłość synowska podobną jest do kwiatu aloesu, który jak powiadają, raz na sto lat zakwita! Preczże, jeśli łaska, z temi niedorzecznemi sentymentalizmami i zostań pan napowrót wicehrabią Gontranem de Presles, to znaczy graczem namiętnym, śmiałym hulaką, nakoniec prawdziwym szlachcicem, który, gdy jest bez grosza sprzedałby dyabłu duszę za garść złota! Twój ojciec oddany pod kuratelę, leguje ci majątek! Jutro zrobisz pan podanie. Wszak to ułożone?
— Nie.
— Wahasz się pan?
— Nie waham, odmawiam.
Po raz drugi na ustach pana Polart zawisł uśmiech szyderczy, szatański; uśmiech Mefistofelesa zakuwającego na nogi Fausta ciężkie kajdany złego.
— Unikajmy nieporozumień, kochany wicehrabio, — rzekł następnie. — Nadzwyczaj wielki żal mam do pana, za to, że mnie zmuszasz zawsze mimo mej woli do ostateczności, które niezmiernej łagodności mego charakteru tak są nieskończenie przykre.... Skoro wszakże znaglasz mnie pan do tego, widzę się zmuszonym postąpić z panem inaczej niż drogą rady.... Posłuchaj mnie więc uważnie i zważ sobie słowa moje.... Trzeba, rozumiesz mnie pan trzeba, aby hrabia de Presles, ojciec pański oddany został pod kuratelę! To rzecz konieczna! Ja tak chcę!
— Zdany jestem na pańską łaskę! — wyszeptał Gontran blady, z zaciśniętemi zębami. — Zależny od pana i dajesz mi pan to uczuć okrutnie!... Ale ten rozkaz, który mi wydajesz, powiedz w jakim może być interesie?...
— W interesie mego długu, do licha! Zapominasz pan więc, żeś mi winien pięćdziesiąt tysięcy talarów?
— Przecież pan zgodziłeś się czekać....
— Bezwątpienia, ponieważ sądziłem, że nie mogę zrobić inaczej.... Dziś widzę, żem się mylił i oczywiście zmieniam zdanie i chcę być spłaconym natychmiast.... O! mój kochany, wicehrabio, pan zrobiłbyś to samo na mojem miejscu. Zresztą na co miałbyś się pan skarżyć?... Zdaje mi się, że pomysł, który ci podaję, więcej będzie dla pana przydatnym niż dla mnie.... Skoro mi zapłacisz moje pięćdziesiąt tysięcy talarów, pozostanie ci z miliona jeszcze ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków, co nie jest przecież groszem do pogardzenia!...
Ponieważ Gontran nie odpowiadał, pan Polart ciągnął dalej:
— Zresztą wolna wola i ja nie mam ochoty wcale wpływać pa pańską... daję panu trzy dni czasu do namysłu i powzięcia stanowczej decyzyi... uprzedzam pana tylko, że jeśli po upływie tych trzech dni pan nie rozpoczniesz działać, ja się zabiorę do działania.... Teraz, mówmy o czem innem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.