Rodzina de Presles/Tom III/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
ORYGINALNE WYZWANIE.

Nazajutrz skoro świt, Raul de Simeuse przybywał do Tulouu i wysiadł z powozu przededrzwiami jednego z swych przyjaciół, który spał jeszcze głęboko i którego rozbudził niemiłosiernie.
Przyjaciel ten nazywał się Maurycy de Preuil.
— Czegóż u dyabła możesz chcieć odemnie tak rano? — zawołał na jego widok.
— Pragnę zażądać od ciebie jednej z największych przysług, jaką człowiek honoru może oddać drugiemu. — odpowiedział Raul.
— Domyślam się, że chodzi o pojedynek i że potrzeba ci sekundantów.
— Słusznie się domyślasz.
— A zatem bijesz się?
— Tak się spodziewam.
— I kiedyż to?
— Za godzinę, jeśli będzie możliwem.
— A! do licha! w takim razie nie można tracić czasu. Wstaję coprędzęj. Któż jest twoim przeciwnikiem?
— Osobistość więcej niż podejrzana, której z pewnością nie znasz nawet... Jakiś mniemany baron Polart.
— Słyszałem o nim. A! ależ tyś waryat, mój kochany Raulu, żeby narażać swe życie w walce z błaznem tego gatunku!...
— Ten pojedynek jest nie uniknionym.
— Cóż ci zrobił ten baron?
— Mnie, nic. Widziałem go wogóle raz tylko, a nie mówiliśmy z sobą ani słowa...
— Ależ w takim razie nic nie rozumiem.
— Czy masz ufność we mnie? — przerwał mu Raul.
— Z pewnością!
— W takim razie nie potrzebujesz rozumieć. Zresztą, — dodał Raul, — samo wyzwanie moje wytłómaczy ci wszystko.
— Przeciwnik twój zatem nie jest jeszcze wyzwany?
— Nie i nie domyśla się nawet, że nim będzie.
— Szczególniejszy sposób prowadzenia pojedynku! Wreszcie, to twoja rzecz. Któż jest drugim twoim sekundantem?
— Wyszedłszy ztąd udamy się do Juliana de Luzy, który, jak się spodziewam, nie zechce mi odmówić swej pomocy, tak jak ty mi jej nie odmówiłeś...
— Bardzo dobrze.
— Czy masz pałasze i pistolety?
— Mam.
— Zabierzem je i włożymy do mego powozu.
W niespełna dziesięć minut później Maurycy de Preuil był już gotów i wychodził wraz z panem de Simeuse.
Rozmowa jak dwie krople wody podobniuteńka do tej, którąśmy tu skopiowali, odbyła się między Raulem i Julianem de Luzy.
Wynikiem tego wszystkiego było, że w godzinę po przybyciu narzeczonego Blanki do Tulonu, trzej przyjaciele wysiadali z powozu przed hotelem »Marynarki Królewskiej« i Raul pytał hotelowego garsona o barona Polart.
— Pan baron bardzo późno powrócił tej nocy, — odpowiedział tenże, — i dotąd śpi jeszcze.
— Zbudźże go więc.
— Pan baron zabronił mi tego wyraźnie.
— A ja ci nakazuję.
— Ależ, panie....
— Wybieraj między dwudziestofrankówką a tą laską.
— Wybieram bez wahania dwadzieścia franków!... — zawołał garson z pośpiechem. — Cóż mam powiedzieć panu baronowi?...
— Trzeba mu oddać bilety tych panów i mój i powiedzieć, że mamy do pomówienia z nim w sprawie, nie cierpiącej zwłoki.
— Proszę niech panowie idą za mną i poczekają w pierwszym pokoju, a ja przez ten czas wypełnię ich zlecenie.
Po chwili Raul i jego przyjaciele posłyszeli jak lokaj wołał:
— Panie! panie baronie... panie baronie!...
A zaraz potem baron odburknął opryskliwym tonem człowieka nagle przebudzonego ze snu:
— No i co? co takiego? czego tam chcesz odemnie?
— Panie baronie, są tu panowie, którzy chcą się widzieć z panem.
— Ja śpię, dajcie mi pokój.
— Panie baronie, kiedy powiadają, że to coś bardzo pilnego.
— Idź do dyabła!
— Ale panie baronie, kiedy ci panowie są już tu... czekają.
— Niezgrabiaszu!... głupie bydle!... wiecznie robisz głupstwa tylko.... Cóż to za panowie?
— Tu są ich bilety.
Zaledwie jednak baron rzucił okiem na bilety, wybąknął zdumiony:
— Raul de Simeuse... O!... o!... co to ma znaczyć?...
Potem głośno dodał.
— Proś tych panów, żeby poczekali przez chwili, wstaję i za kilka minut będę im służył.
Istotnie baron użył tylko ściśle koniecznego czasu na poczesanie z tą pretensjonalną elegancyą, którą już znamy, pukli obfitych swych włosów, przywdzianie spodni i zarzucenie wysoce fantazyjnego szlafroka, którego lewą klapę ozdabiały niemniej wysoce fantazyjne ordery.
Ukończywszy tę tualetę, podążył do pierwszego pokoju, gdzie nań czekali trzej goście.
— Panie, — ozwał się Raul, — wierzaj nam, że nie bylibyśmy mu przeszkodzili tak rano, gdyby nie to, że chodzi tu o sprawę ważną.
Baron, któremu zwykła pewność siebie jakoś nie dopisywała dziwnie, bez wątpienia z powodu samejże sytuacyi, odpowiedział z zakłopotaniem.
— Obecność panu Raula de Simeuse u mnie, jest dla mnie zaszczytem i przyjemnością.
Raul przerwał mu.
— Ani zaszczytem ani przyjemnością, panie i pan to wiesz równie jak ja dobrze. Przystąpmyż więc wprost do rzeczy.... Wicehrabia Gontran de Presles przyrzekł panu rękę panny Blanki de Presles, swej siostry.
— Ależ panie... — zawołał baron....
— Prawda to, czy nie?
— A więc dobrze, tak, to prawda... ale radbym wiedzieć jakiem prawem....
— Jakim prawem ja pana o to pytam?...
— Z pewnością?
— Prawem niezaprzeczonem, które takiemż samem wyda się panu niezawodnie... Jestem narzeczonym panny Blanki de Presles, której rękę oddaje mi pan generał hrabia de Presles, jej ojciec.
— Starzec zdziecinniały, nad którym ma być ustanowioną kuratela! — odrzucił pan Polart ze śmiechem.
— To już, panie, jest kwestya, o której z panem nie mam potrzeby rozprawiać.... Ja uważam pana de Presles jako jedynego i wyłącznego pana w swym domu i rodzinie i uważam za złe każdemu, ktoby on kolwiek był, kto objawia pretensję zaślubienia tej, która za tydzień będzie moją żoną.
— A! — rzekł baron, — pan to uważasz za złe?
— Bardzo stanowczo!
— I z pewnością przybywasz pan żądać odemnie, bym się zrzekł moich pretensyi?
— Ani trochę.
— Ależ w takiem razie, — wymówił baron z poczynającym się niepokojem, — czegóż pan chcesz odemnie?
— Zrobić panu niezmierny zaszczyt, na który prawdopodobnie pan wcale nie zasługujesz.
— A ten zaszczyt?
— To sposobność bicia się ze mną.
— A więc pan przybywasz zaproponować mi pojedynek?...
— Poczynasz pan rozumieć! trwało to cokolwiek długo! ale lepiej zawsze późno jak nigdy.
— Dobrze, panie, będziemy się bili....
— Tego się spodziewałem.
— Ci panowie są pańskimi sekundantami?...
— Jak się pan domyślasz.
— Przyślij mi ich pan w ciągu dnia, ułożę się z moimi i zechcą na jutro ustanowić warunki pojedynku.
— W tem już nie jesteśmy zgodni.
— Jak to?
— Nie jutro bowiem zamierzam bić się z panem... ale za godzinę co najwyżej.
Pan de Polart aż skoczył.
— To jest przeciw wszelkim regułom!... — wołał wzburzony.
— A cóż mnie to obchodzi? Nie chodzi mi o to, aby pozbyć się pana według wszelkich reguł, ale poprostu o to, aby się go pozbyć jak najprędzej....
— Jednakże, panie, gdybym nie poddał się tym wymaganiom...
— Pańska wola nie ma z tem nic wspólnego, mój panie....
— Ależ...
— Dość tego!... Jesteś błaznem, kochany mój panie; nikt o tem nie wątpi, a pan sam mniej niż ktokolwiek inny; owoż jeśli taki uczciwy człowiek, człowiek z towarzystwa jak ja, robi takiemu jak pan łotrowi zaszczyt potykania się z nim, to już co najmniej człowiek ten musi być absolutnym panem w oznaczeniu sposobu przeprowadzenia rzeczy, a błaznowi pozostaje się tylko poddać temu.
— Jak to, panie, — zawył baron, którego wściekłość i przestrach czyniły sino-bladym z jednej, a purpurowym z drugiej strony, — pan przychodzisz do mnie po to, żeby mnie lżyć tak!...
— Alboż to moja wina? Czemuż u dyabła stanąłeś na mojej drodze, czemu rzuciłeś mi się pod nogi? Oddajesz pan sobie sprawiedliwość, jak mniemam, do tego stopnia by wiedzieć, że gdybyś był skromniutko pozostał w swojej sferze, nie byłbyś naraził mnie na to, bym tu dziś do ciebie przychodził... ale chciało ci się wedrzeć w arystokratyczne koła, chciało ci się pobratać z panami i zaślubić córkę szlacheckiego domu!... tem gorzej dla ciebie, jam temu nie winien!.. Apropos mój kochany baronie de Polart, jakże się ty właściwie u dyabła nazywasz?
Paryżanin kipiał.
Jednakże uspokoił się zwolna i pierwszem jego słowem było:
— A! pan wyobrażasz sobie, że tu możesz rozkazywać, żeś panem bezwzględnym dyktowania sprawy! A więc ja, mój panie, dowiodę ci, żeś się pomylił.
— I cóź w tym celu uczynisz?
— Nie będę się bił.
— To bohatersko!... Otóż wyrazy, które miałeś na ustach od samego początku naszej rozmowy!... A! nie będziesz się pan bił?
— Nie, mój panie.
— To więc już stanowcze?
— O! jak najkompletniej stanowcze.
— Panie baronie de Polart....
— Co panie?
— Na dole w powozie mamy dwie pary pałaszy i dwie pary pistoletów.... Ponieważ dokładnie przewidzieliśmy, że trudnem być może nakłonienie pana do użycia tej broni, będącej bronią uczciwych ludzi, przeto byliśmy do tyła ostrożni, że uzbroiliśmy się zarazem i w laski... Oto są te laski... są to bambusy w dobrym gatunku, które gną się wybornie a łamią nie łatwo... Winienem pana uprzedzić, że bambusy te wejdą w bliższą niezwłoczną a bezpośrednią styczność z pańskiemi plecami, jeśli będziesz trwał w odważnem twem postanowieniu nie brania do ręki pałasza....
— Jak to, — zawołał nieszczęśliwy baron, — jak to! panowie ośmielilibyście się podnieść na mnie rękę?...
— Ależ nie rękę, mój kochany panie, tylko laskę, co jest całkiem różną rzeczą....
— To niegodziwe....
— Łatwo panu uniknąć tego.... Czy chcesz pan bić się, czy też wolisz być obitym?... Wybieraj!
— Ani jedno ani drugie....
Trzy kije podniosły się w górę, jak na znak dany.
— Wstrzymajcie się! już się decyduję....
— Bić się?
— Tak....
— Doskonale.
— Ale przynajmniej dacie mi panowie czas postarania się o sekundantów....
— Ci panowie z prawdziwą przyjemnością udadzą się wraz z panem do tych pańskich przyjaciół, których im wskażesz.
— Udadzą się ze mną?... a to po co?...
— Bo gdybyśmy pozostawili pana samego, uznałbyś za wielce dla siebie dogodne zniknąć i nie pokazać się więcej.
— Więc bierzecie mnie panowie za tchórza?
— Mój Boże, nieinaczej... kochany panie, nieinaczej... w każdym zaś razie przynajmniej aż do chwili, w której nam dasz dowód, że tak nie jest... Zdarza się to dość często, że tchórze, podrażnieni nad miarę drwinami jak leniwe byki lancami pikadorów, zapalają się nagle i na jaką chwilę zamieniają w lwów, pałających wojowniczą żądzą.
Tak się stało i z baronem Polart.
— A więc ten dowód, — krzyczał, — ten dowód, którego się tak domagasz, dam ci go zabijając cię, mój paniczyku....
I w parę sekund zmienił szlafrok na surdut, nasadził kapelusz na głowę w sposób wojowniczy i rzekł, wychodząc pierwszy z pokoju, z większą zwinnością niż grzecznością:
— Chodźmy panowie i spieszmy się, bo mi pilno skończyć z tym jegomością!...
Jak widzimy w niektórych ważnych momentach, natura pierwotna Tymoleona Achilesa Poulart, syna krawca-portyera z ulicy Vieille-du-Temple, brała górę nad przyswojonym w późniejszych czasach werniksem poloru.
Panowie de Preuille i de Luzy dotrzymali baronowi towarzystwa w wyprawie po sekundantów, wyprawie, która musiała zostać uwieńczoną pomyślnym skutkiem.
W istocie panu de Polart dość było wybrać tylko z pomiędzy personału »Klubu przemysłu i sztuki«, każdy z wyborowych członków tej instytucji uważał sobie za zaszczyt módz mu służyć za sekundanta.
Niechaj nam wystarczy wiadomość, że jednym z dwu wybranych był ów Szymon Simonis, który to pierwszy rozwarł przed nim podwoje klubu.
Niebawem też w całym komplecie, dwu adwersarzy i czterech sekundantów wyruszyło całe towarzystwo za miasto i skierowało się ku miejscu, oznaczonemu przez pana de Preuille i sposobnemu wielce na spotkanie tego rodzaju.
Sekundanci barona postanowili, że pojedynek ma się odbyć na pistolety.
W tej chwili była godzina ósma rano.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.