Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Rozpruwacze
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Ulica Nalewki wraz z przyległymi ulicami: Bielańską, Franciszkańską, Gęsią i Muranowską, — to centrum handlu stolicy.
Od wczesnego ranka do późnego wieczoru panuje ożywiony ruch i zgiełk uliczny.
Wszyscy śpieszą się, by nie stracić sekundy drogiego czasu. Kupcy z prowincji pragną wykorzystać jaknajlepiej pobyt w stolicy.
Starzy i młodzi goleni i brodaci atakują się nawzajem, „obrabiając“ różne interesy na chodniku.
Uczciwi kupcy i spekulanci, zawodowi podpisywacze weksli i dyskonterzy. kombinatorzy różnego typu, którzy żerują na naiwnych kupcach małomiasteczkowych. Wszystko to razem ugania się, by zabezpieczyć sobie chleb powszedni.
Tramwaje pędzą z hałasem, alarmując głośno dzwonkami; wypluwają z siebie na przystankach co raz to nowe zastępy ludzi. Sprawiają wrażenie, jakby naumyślnie powiększały hałas na tym jarmarku ludzkim.
Spieszą dorożki, podskakują na wybojach auta. Ciężko naładowane wozy wydają dźwięki zbliżone do jęków ludzkich.
Walka o byt występuje tu o wiele dobitniej niż gdzieindziej. Nie ma wolnego skrawka ulicy, któregoby fala ludzka nie dosięgła. Przechodnie, sterroryzowani tłokiem naturalnym i sztucznym, wysypują się na jezdnię.
Domy po obu stronach ulicy obwieszone są i oblepione reklamami różnego rodzaju. Każda cegła domu reklamuje swoją zawartość. Nawet okna i drzwi nie są pozbawione krzykliwych reklam i zwracają uwagę przechodnia.
Na parterach domów — sklepy, na piętrach olbrzymie magazyny, naładowane towarem pod sam dach. W podwórkach również sklepy. Piwnice służą tu za dodatkowe składownice.
Nie brak też fabryk, warsztatów, kantorów, restauracyj i hoteli. Nie zapomniano też o domach modlitwy, miejscach ukojenia dla zbolałych dusz, gdzie można znaleźć pociechę Jehowy.
Wśród tej ciżby ludzkiej grasują różne typy świata przestępczego. Wiedzą z doświadczenia, że gdzie nie brak pieniędzy i rzeczy wartościowych, tam i oni mogą się obłowić. Wiedzą z praktyki, że tylko w tłoku mogą działać bezkarnie. Przyjezdnych, których dziś okradną, jutro tu nie będzie, a na ich miejsce przybędą inne frajery.
Małe złodziejaszki, tak zwane „koniki“, potokrze“ i „doliniarze“ czują się tutaj, jak ryby w wodzie. Prowincjonalny frajer jakby sam wskazywał kieszeń, gdzie ma ukryte pieniądze, jakby sam zwabiał tę zgraję, macając się co chwila po schowku. Prowincjał jest wygodniejszym obiektem zainteresowania dla złodziejów niż warszawskie „cwaniaki“, które już znają dobrze tricki złodziejskie.
Całe bandy operują., tu na różne sposoby. Każda „branża“ według swojego najnowszego systemu. Starają się wypróbować wynalazki na najmniej uświadomionych frajerach z prowincji.
Nie brak tu i policji. Niepostrzeżenie obserwują tę ciżbę i wyłapują znane sobie „twarze“. Mimo to jednak nie ma dnia, by nie znalazło się kilka ofiar talentu specjalistów, którzy zawsze potrafią zmyła! czujne oko policjanta.
Jeden z większych sklepów manufaktury na Nalewkach był tego dnia przepełniony kupcami z prowincji. Każdy z klientów przygotowywał się do sezonu wiosennego, przywożąc ze sobą znaczne sumy pieniędzy.
Subiekci obsługiwali klientów, pracując wzorowo. Różne gatunki towaru w rozmaitych odcieniach leżały rozłożone na olbrzymich dębowych stołach, przemawiając do kieszeni kupujących. Stosy pieniędzy i weksli przewędrowały z kieszeni kupujących do kasy firmy.
W oczy rzucał się pewien starszy jegomość. Wciąż zamawiał i rozkazywał, zwracając na siebie zazdrosne oczy mniej zamożnych kupców.
Przebierał w najdroższych towarach i prędko decydował się na kupno. Subiekci skakali wokoło niego na „łapkach“. Nie targował się wcale o cenę, prosił tylko, aby liczono mu nie drogo, płaci bowiem za wszystko gotówką.
Szef firmy zaprosił, aby się przysiadł do niego i jął go wypytywać o zdrowie rodziny, podsuwając z respektem rachunek na wielką sumę.
Kupiec przejrzał pobieżnie rachunek i zadowolony sięgnął prawą ręką po pieniądze. Porozpinał kilka kapot grzebiąc nerwowo ręką dłuższą chwilę za pazucha. Nagle zdrowa jego i czerstwa twarz pobladła, a głośny jęk wydobył się z jego ust:
— Moje pieniądze!...
— Co się stało? — krzyknął zaskoczony szef firmy.
— Okradli mniej — wykrztusił i osunął się zemdlony na podłogę.
Został otoczony przez obecnych, którzy pośpiesznie się obmacywali na wpół przestraszeni:
— Wody! — wołał ktoś.
— Po doktora! — krzyczał drugi.
Powiększył się hałas, gdy jeden ze subiektów zawołał na głos:
— Sztuka drogiego jedwabiu zginęła.
— Złodziej musi tu tyć! — krzyczał brodaty kupiec: — Pozamykać drzwi! — rozkazał szef.
Okradziony kupiec znów uprzytomnił sobie, co zaszło i powtórzył rozpaczliwie:
— Mój cały majątek! — po czym znów zemdlał.
— I mnie okradli! — krzyknął piskliwym głosem drugi kupiec. — Jestem zgubiony.
— I mnie! — zawołał trzeci.
Szef ściskał nerwowo słuchawkę i telefonował po policje. Rozkazał też, by nikogo nie wpuszczać, ani wypuszczać z interesu, póki nie przybędzie policja.
— Tu na podłodze leży jedwab! — krzyknął jeden z kupców.
— Złodziej podrzucił! — dodał drugi.
— Jest między nami! — alarmował subiekt. — Szukałem przed tym i nie było.
— Kim może być, ten złodziej? — zapytywali się jeden drugiego, mierząc się na wzajem podejrzliwymi spojrzeniami.
Żaden z obecnych nie wyglądał jednak na złodzieja, przeważnie byli to ludzie o przyzwoitych twarzach.
Przybyła policja. Komisarz, jeszcze na progu będąc, zapytał, kto jest właścicielem firmy.
Szef firmy spokojnie wyłożył w krótkich słowach, co zaszło.
Teraz komisarz zwrócił się do okradzionych, wypytując dokładnie o szczegóły, dotyczące kradzieży, otrzymywał jednak nic nie mówiące odpowiedzi.
— Dużo pieniędzy zginęło? — zapytał.
— Przeszło pięć tysięcy rubli, — odparł pierwszy.
— Niczego sobie, — mruknął pod nosem komisarz i zwrócił się do drugiego:
— A panu ile?
— Wszystko, panie komisarzu. Zrujnowali mnie złodzieje.
— Mnie skradziono weksle, panie komisarzu, — wyrzucił z zadowoleniem trzeci okradziony. — Do pieniędzy się na szczęście nie dobrali.
Komisarz oglądał kieszenie, fachowo podcięte żyletką.
— Tak! Jedna ręka „reperowała“ wszystkie trzy kieszenie. — zawołał komisarz głosem rzeczoznawcy. — Proszę mi powiedzieć, czy jesteście pewni, panowie, że przychodząc do sklepu, mieliście jeszcze portfele przy sobie?
— Tak! — odparli wszyscy naraz.
— Czy nie zauważyliście obcych ludzi, wywołujących ścisk wśród was?
— Jeden Bóg to wie, — odparł jeden z kupców.
Komisarz uśmiechnął się zagadkowo, zwracając się następnie do szefa firmy.
— Czy pan może mi powiedzieć, którego z tych kupców zna pan osobiście?
— Owszem, wielu z nich znam.
— Proszę mi ich wskazać.
Szef wraz z subiektami wysortowali starych klijentów, którym komisarz kazał ustawić się po jednej stronie. Pozostałe pięć osób, których nikt nie znał, kazał policjantom odprowadzić do komisariatu.
Daremnie protestowali zatrzymani, tłumacząc, że są uczciwymi kupcami. Komisarz grzecznie wyjaśnił, że spełnia tylko swój obowązek.
Dwaj policjanci odprowadzili aresztowanych.
przetrzymanych do czasu wyświetlenia sprawy. Komisarz pozostał jeszcze w interesie wypytując o najdrobniejsze okoliczności, towarzyszące kradzieży, po czym poprosił poszkodowanych, aby stawili się w komisariacie, w celu spisania protokołu. Obrzucił jeszcze wzrokiem subiektów i wraz ze starszym przodownikiem opuścił sklep.
— Wołkow, jakiego zdania jesteś o tym wszystkim, — zapytał komisarz pomocnika, — czy aresztowani są winni?
— Uważam, że nie — odparł Wołkow. — Złodziej zdążył się usunąć w porę. To robota „fachowca“, a taki nie czekał na pewno, aż się połapią i „zakatrupią“.
— I ja tak myślę, przytaknął komisarz. — Ostatnio mamy do czynienia z tajemniczymi wypadkami, kradzieżami i mordami. Od wczoraj oka jeszcze nie zmrużyłem. Musimy się wziąć do intensywnej pracy. Wczoraj ograbiono jubilera. Banda dysponuje już wielkimi sumami. Hrabina, jubiler, dzisiejsza kradzież. Kto wie, jaki kawał mogą jutro komu wyrządzić? Najgorzej schwytać przestępcę — kapitalistę, — roześmiał s:ę komisarz.
— Słusznie, panie komisarzu, — przebąknął służalczo Wołkow.
Komisarz ciągnął dalej w zamyśleniu:
— Jestem zaproszony do hrabiny. Warto byłoby bliżej zapoznać się z jej osobą. Ona mi się też nie zupełnie podoba.
— Tak jest, panie komisarzu.
— W ostatnich czasach, — mówił dalej komisarz — namnożyło się w Warszawie podejrzanej arystokracji. Diabli wiedzą, kto im nadał te różne hrabiowskie tytuły. Byle szarlatan każę się mianować tytułem arystokratycznym.
— Racja, panie komisarzu, — przytaknął Wołkow z uszanowaniem.
Dłuższą chwilę kroczyli jeden obok drugiego, każdy zajęty myślami. Wołkow był dumny, że komisarz Żarski pyta o jego zdanie.
— Powiedz no, Wołkow, — zwolnił kroku komisarz, — kto twoim zdaniem, mógł zamordować stójkowego?
Wołkow uśmiechnął się i odparł prędko:
— Uważam, że zatrzymany złodziej zastrzelił go.
— Prawdopodobnie, — odparł komisarz w zamyśleniu. — Więc twoim zdaniem, złodziej zabrał karabin. Czy tak?
— Naturalnie, że tak.
— Więc po co strzelał z damskiego rewolweru, mając do dyspozycji karabin?
— Złodziejski trick, panie komisarzu.
— O, nie, to wszystko pachnie zagadką.
— Najlepszym dowodem, że tak jest, — ciągnął dalej Wołkow zdecydowanym głosem, — że policjant został zastrzelony z rewolweru, pochodzącego z kasy hrabiny.
— Wszystkie te dowody dają mi jednak dużo do myślenia.
— Pan komisarz lubi zawsze wszystko dokładnie przemyśleć, — pochlebił Wołkow, — złodzieje nie darmo nazywają pana filozofem.
— Co za filozof ze mnie, — roześmiał się komisarz, — skoro do dziś dnia nie mam całej bandy pod kluczem. Jak uważasz, Wołkow, czy policjanci porozstawiani na rogach ulic, blisko zaułka, gdzie dokonany został mord, słyszeli strzały?
— Zapewne.
— Dlaczego nikt o tym nie zameldował?
— Myślę, że żaden nie chciał być wmieszany w te całą aferę. Jeżeli nawet który słyszał strzały, to też przemilczał całą historię.
— Masz rację. Ja także tak myślałem.
Wołkow, uradowany, że komisarz wysłuchuje je go wywodów, zawołał śmielej:
— Sam znalazłem się krytycznej nocy blisko tej dzielnicy. Strzałów, pochodzących z damskiego rewolweru nie słychać było jednak tak daleko.
Komisarz nie wyrzekł już ani słowa. Zatopiony w myślach szedł wraz z Wołkowem wąska uliczka do „ssysknowo otdelenia“.
Wołkow rozmyślał teraz nie mniej, niż komisarz. Jego myśli były skerowane w przeciwnym kierunku. Zerkał ukradkiem na komisarza, pragnął widać, aby zazwyczaj małomówny komisarz zapoczątkowaną rozmowę prowadził dalej; nie śmiał jednak pierwszy odezwać się.
Przy samym wejściu do wydziału śledczego, komisarz przystanął.
— Słuchaj, Wołkow, — położył mu przy tym prawą rękę przyjaźnie na ramieniu, — chcesz awansować?
— Ktoby tego nie chciał, panie komisarzu, — zasalutował Wołkow.
Komisarz wyciągnął zegarek i wyrzucił:
— Dziś o ósmej wieczorem zameldujesz się u mnie. Mam z tobą coś poufnego do omówienia.
— Rozkaz, panie komisarzu! — wyprężył się Wołkow, a serce nieomal nie wyskoczyło mu ze strachu i radości zarazem.