Sieroce dole/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Któż z nas nie przypomina sobie tych dni gorączkowych, dramatu i życia pełnych, gdy po długich latach nowicyatu — po ślęczeniu na ławach szkolnych i uniwersyteckich — miał się nareszcie ów świat nam otworzyć, któregośmy byli tak żądni, gdyśmy mieli zrzucić krępujące mundury, nieznośne książki i seksterna — nieznośniejsze nad wszystko imię młokosa i studenta, a wnijść między ludzi kroczących drogą szeroką, swobodnie ku nieznanym, ku ideałom, ku marzeniom, jak się zdawało wówczas — a w istocie ku twardej rzeczywistości. Ten przełom, ta chwila w życiu człowieka; to wielka uroczystość przyobleczenia togi.. młodość w niej widzi upragnioną granicę, po za tem uśmiecha się raj, pękają więzy, świat się otwiera...
Tak marzy każdy rzucający życie studenckie dla stokroć cięższej doli męzkiego życia. Najzimniejsze drgają serca, budzą się nadzieje — wszystko jest do zdobycia... Cóż gdy te dni nowicyatu, tak jak dla Mieczysława, były w istocie ciężarem wielkim i dniami wyczekiwania nie dla niego jednego, ale dla drogiej siostry, na której patrzył cichą pracę, niedostatek, ofiary i smutek? Można więc sobie wystawić z jaką radością przyjął za największe dobrodziejstwo radę i pomoc dra Variusa przyśpieszenia egzaminów, do których on obowiązywał się dopomódz i ułatwić je. Nie umiał mu wdzięczności swej wypowiedzieć.
— Wszystko się to zrobi, za skutek ręczę, rzekł profesor, znajdziemy pretekst — weźmij się pan tylko do przygotowania, myśl o rozprawie i bądź zbrojnym. O resztę ja sam się postaram.
Mieczysław zasiadł do pracy, zamknął się tak że nawet p. Serafina widzieć go nie mogła. Na Lusię padły różne ciężary domowe, tak że i ona rzadko z domu wybiegała; przyjaciółka musiała sama przychodzić pocichu aby się coś o nich dowiedzieć. Skradała się by Mieczysławowi nie przeszkadzać, cicho mówiła z Ludwiką i odchodziła smutna. Lusia była zapłakana często, zrozpaczona prawie, a najlepszej przyjaciółce zwierzyć się nie chciała z powodów tych łez, których przecież żadna o los brata obawa nie wyciskała. Serafina niepokoiła się o tę tajemnicę. Starała się coś wybadać ze starej Orchowskiej, z którą była dobrze, ale ta nic nie wiedziała i nic powiedzieć nie mogła.
Ze szczególną troskliwością o los ucznia, dr. Varius dostarczał mu wszelkich materyałów i ułatwień, przysyłał notatki i skazówki, czuwał nad przyszłemi egzaminami z ojcowską pieczą. Lusia rozumiała to dobrze. Mieczysław unosił się nad wspaniałomyślnością człowieka, który nietylko urazy osobistej zapomnieć umiał, lecz tak chwilowe uniesienia starał się wynagrodzić. Pragnieniem świetnego ukończenia nauk wyegzaltowany, Mieczysław dnie i noce spędzał nad książkami, szło mu łatwo, umysł zdawał się pracą rozbudzać do działalności — pojęcia, pamięć, dziwnie mu służyły. Rozprawa której pierwszy rzut pokazał dr. Variusowi, zdaniem jego była wyborna, słowem składało się jaknajlepiej. — Termin egzaminów się zbliżał — gdy — oszalały Martynianek nadjechał. Ledwie wysiadłszy z bryczki, pobiegł na Franciszkańską ulicę. Nie wpuszczano tu nikogo, lecz natarczywy Martynian przekupił uściskiem staruszkę i wpadł do Mieczysława. Zastał go wśród stosów ksiąg, kości, preparatów, z piórem w ręku, które mu na widok kuzyna wypadło. Micio brew zmarszczył.
— Co ty tu robisz? — zawołał — czy się godzi przeciwko woli Lusi i mojej ściągać na nas gniew ciotki, ścigać nas tak, napadać. Martynianie mój drogi, nie bierz mi za złe, postaw się w mojem położeniu i Lusi, a uznasz że my inaczej postępować nie możemy.
— Mój drogi — rzucając mu się na szyję prawie z płaczem, rzekł Martynian — daruj mi, przebacz! Ty mi każesz stawić się w twojem, ja cię proszę, wnijdź w moje położenie i serce. Ja kocham, ja szaleję, ja nie wiem co czynię — ale powinieneś dla mnie raczej mieć politowanie niż wymówki.
— Wszystko ma granice i najidealniejsza miłość mieć je powinna — przerwał Martynian — tą granicą dla ciebie musi być zrozumienie naszych obowiązków dla waszego domu. Dla największego szczęścia Lusia nie poświęci godności swej, nie możemy uchodzić za intrygantów, za nikczemnie wyzyskujących słabość twoję. Zaklinam cię, nie męcz nas i siebie, wracaj do domu.
— Miciu! litości! litości — błagająco zawołał biedny chłopak, ja się wam nie narzucam, ale cóżem winien że ją tak kocham nad miarę, że od rozumu odchodzę, że nie wiem co czynię, że sam gotówem poświęcić wszystko.
— Biedny bracie — są rzeczy niemożliwe — powiedz to sobie.
Martynian rzucił się na stojące przy drzwiach krzesło w milczeniu.
— Więc Ludwikę przeciw jej woli wydajesz za mąż? zapytał.
Mieczysław śmiać się począł.
— Zkądżeś ty to wziął.
— Wychodzi za profesora jakiegoś!
— Bałamuctwo! o niczem podobnem my nie wiemy — uspokój się. — Stary się tak był zakochał jak ty w Lusi, ale prędko pomiarkował i od myśli śmiesznej odstąpił. To są dawne i zapomniane dzieje.
Martynian odetchnął.
— Więc to fałsz?
— Zaręczam ci za to — dodał Mieczysław — lecz proszę razem, idź — z Ludwiką się widzieć nie możesz, ja cię nie przyjmuję, nie mogę. Wracaj do domu... Zapomnij.
Martynian potrząsł głową.
— Nie powrócę, — odpowiedział cicho — wypędzasz mnie — pójdę — lecz do domu nie mogę — wiem coby mnie tam czekało. Będzie co ma być, ja zostaję w mieście. Nie przyjmiecie mnie, będę w ślad chodzić za wami. Zobaczę ją zdaleka... nie będziecie mieć siły zawsze mnie odpychać.
Wstał, popatrzył na Micia, który był nieporuszony — skłonił mu się w milczeniu i odszedł. Mieczysław nic nie powiedział siostrze o nim, lecz stara Orchowska jej o tem szepnęła.
Lusia się zarumieniła, łza zakręciła się jej w oku, badała twarz Mieczysława — myślała że jej co powie, a że zmilczał, nie dała mu poznać iż wie o bytności Martyniana.
Trzeciego dnia stanął zdyszany Paczoski i do drzwi Mieczysława zapukał.
— Jest pan Martynian? — spytał.
— Był, ale czy jest nie wiem — przyjechałeś po niego, dobrześ uczynił, zabieraj go, wracajcie do domu. Nie ma tu co robić, ja go nie przyjmuję, siostra nawet wiedzieć nie będzie — niech się napróżno nie bałamuci.
— Złote słowa — złote — przerwał pedagog — lecz, miłość, panie Mieczysławie — gdyby ona kiedy rozumu słuchać chciała? Ten młodzieniec kocha, co ja z nim pocznę? Dość powiedzieć że się nie uląkł matki ani ojca, ani odpowiedzialności jaką na siebie ściąga.
— Kochany Paczoski — rzekł Mieczysław — przygotowuję się do egzaminów, nie mam chwili do stracenia — szukaj Martyniana, zabieraj go i — przebacz że cię żegnam.
— Ale gdzie go szukać?
— Tego ci nie powiem!
— Nieszczęście! prawdziwe nieszczęście, westchnął pedagog.
— Szukaj go gdzie podróżni zajeżdżają.
Paczoski wyszedł. — Jeżeli kto to on do takiego poszukiwania mało był zdolnym i gdyby nie los szczęśliwy, mógłby rok szukać, a Martyniana nie znaleźć. — Spotkał go w ulicy i biegiem dognawszy, pochwycił.
— Cóżeś uczynił! na miłość Boga! ja jestem wysłany po pana, matka zalewa się łzami, należy powracać. Nie puszczę was, nie odstąpię kroku, do domu, do penatów, tu pan nie masz co robić. Uwielbionej pan nie ujrzysz, próżno wystawisz się na męczarnie. Zaklinam pana na świętą miłość dla rodziców, wracajmy!
Patetyczny styl Paczoskiego najmniejszego na Martynianie wrażenia nie uczynił.
— Kochany Paczoski — rzekł — wracaj sobie sam — ja tu zostanę. Niech się dzieje wola Boża! Czy tak, czy tak będą się na mnie gniewali, gniewają się już... niewoli znieść nie mogę. Jestem tu i nie ruszę się.
— Otwarty bunt przeciwko rodzicielskiej władzy.
— Kochany Paczoski, ty najlepiej wiesz jaką potęgą jest miłość.
— To prawda — odparł pedagog — ale pan tu z głodu umrzesz... a objektu swych zapałów nie ujrzysz nawet.
— Zostaw to już mnie co pocznę. Wracaj do domu, powiedz żeś mnie widział i że ja tu pozostaję.
— Nie będę śmiał! — rzekł Paczoski — p. Babińska całą gniewu swojego potęgę wywrze na mnie nieszczęśliwego. A zważaj, na miłość Bożą, do czego to prowadzi? Panna i brat jej zamykają drzwi, widzieć jej nawet nie będziesz, rodzice zaś wyrzec się, wydziedziczyć, rozchorować się mogą.
Martynian zmilczał — a po chwili rzekł:
— Bądź zdrów, panie Paczoski.
Chciał odchodzić.
— Stój! zaklinam cię, na potęgi nieba i ziemi! Młodzieńcze! usłuchaj głosu serca oddanego tobie. — Uśmierz w sobie namiętności — poddaj się przeznaczenia woli.
Gdy to mówił, Martynian mu uchodził, pedagog gonił i byliby w ulicy niepotrzebne z siebie zrobili widowisko, gdyby Paczoski wreszcie tonu nie zmienił i postawy, a niepuszczając wychowańca, spokojniej za nim nie podążał...
— Ginąć pan chcesz — szepnął — więc zginiemy razem, ja nie opuszczę cię. Jeśli pan nie wracasz, ja też nie mam po co jechać do domu.
— Owszem, mój Paczoski, mój złoty, mój najdroższy, ściskając go, rzekł Martynian. Jedź — ale dla przyjaźni mojej powiedz, że z rozpaczy udałem się do Ameryki, żeś mnie nie znalazł, tylko ci tę wiadomość udzielono.
Pedagogowi mieszało się w głowie, nie umiał odpowiedzieć nawet. Wymagano od niego kłamstwa, którego on w życiu nie popełnił nigdy, brzydząc się fałszem, jako uwłaczającym godności człowieka. Wszedł strapiony samą propozycyą tą wychowańca z nim razem do hotelu.
— Panie Martynianie rzekł poważnie — jestem poeta — vates, jestem z powołania nauczyciel — magister — jestem naśladowcą pokornym wielkich i czystych mężów starożytnego świata, — cóżbym wart był, żebym, nosząc te imiona, dopuszczał się choćby dla przyjaźni — dobrowolnego kłamstwa względem jego rodziców?
— Dodaj mój Paczoski, że jesteś jeszcze i pedant, rzekł zniecierpliwiony Martynian. Ja jutro płynę do Ameryki, więc sumiennie będziesz mógł o tem donieść rodzicom moim.
— Nie wierzę temu, to bałamuctwo, odparł pedagog, bo wiem że pan nawet pieniędzy nie masz.
Martynian rzucił na stół spory pakiet asygnat, który Paczoskiego w osłupienie wprawił — zamilkli.
— Ale po cóż pan jedziesz do Ameryki? — spytał po chwili Paczoski.
— Z desperacyi — odparł Martynian.
— To wszystkoby było jedno, jeśli tak, pojechać do Zanokcic — jak to, tak tamto nie pomoże, skoro panna Ludwika za pana wychodzić nie chce!
Słowo to dosyć było logiczne, ale nauczyciel nie otrzymał na nie odpowiedzi. W chwilę potem byli w jak najlepszej przyjaźni. Paczoski, nie mogąc namówić do powrotu wychowańca, postanowił z nim pozostać.
— Zgoda na to — odparł Martynian, idźże, sprowadź tu tłomoczek, będziemy mieszkali razem.
Naiwny Paczoski ruszył do swej gospody, lecz powróciwszy z pakunkiem, nie zastał już Martyniana. Służący oddał mu tylko kartkę, w której oznajmywał że wyjeżdża i żegnał go jaknajczulej. Dokąd? trudno było odgadnąć. Autor Władysławiady mało się nie rozpłakał; nie pozostawało mu nic więcej nad powrót do Nowego-Babina i nazajutrz smutny i zawstydzony wyruszył do domu.
Łatwo się domyśleć, że Martynian nie wyjechał dalej nad drugą ulicę, gdzie mu usłużny faktor znalazł małe mieszkanie. Miłość natchnęła go nadzwyczajną odwagą, postanowił koniecznie widzieć się i rozmówić z Ludwiką.
Następnych dni z wielu ostrożnościami, udawał się ku Franciszkańskiej ulicy, czekając na przejście Lusi, lecz raz szła ze starą Orchowską, potem z Serafiną — widział ją tylko zdaleka. Na drugi dzień zobaczył ją rano wracającą z kościoła, już we wrotach kamienicy. To go naprowadziło na myśl, że musi na ranną mszę bardzo wcześnie sama wychodzić i że najłatwiej o tej godzinie będzie ją mógł spotkać. Jakoż o siódmej nazajutrz już był na straży i z bijącem sercem ujrzał Lusię z książką do nabożeństwa, wysuwającą się z domu. Dawszy się jej oddalić kilka kroków, Martynian zbliżył się.
Na widok jego, twarz Lusi okryła się żywym rumieńcem, chłopak prawie mówić nie mógł ze wzruszenia, chwycił jej rękę, poniósł do ust i drżał. Oboje zmieszani stali chwilę, lecz Lusia, którą jej położenie wcześniej uczyniło dojrzalszą, pierwsza odzyskała krew zimną.
— Pocoś pan przyjechał? — spytała łagodnie — wiesz że ściągniesz na siebie gniew matki.
— A! kuzynko — chciałem cię widzieć tylko — przestraszono mnie.
— Czem?
— Stryj Piotr przywiózł wiadomość, że ciebie za mąż wydać chciano.
Lusia spojrzała na niego.
— Mój Martynianie — rzekła — dziś lub jutro, choćby ta wiadomość jeszcze nie była prawdziwą — sprawdzić się może. Ja jestem ubogą, mnie los mimowoli zmusić może, bym mu się poddała.
— A ja — ja nieszczęśliwy?
— Martynianie — ty wiesz sam że marzyć nawet nam o ożenieniu nie wolno, ani brat by na to nie zezwolił, anibym ja się zgodziła. Znasz ciocię i jej wstręt do mnie; cóżby mnie czekało za życie? Chciałżebyś mnie wystawić na te męczarnie?
— Mój drogi kuzynie — dodała zwolna po chwili — zaklinam cię — wyrzecz się tej myśli o mnie, która ci nigdy przychodzić nie była powinna. Ja twoją być nie mogę... Wróć do domu, uspokój się i zapomnij.
— Tak — odpowiedział smutnie Martynian, tobie kuzynko zdaje się to łatwem, boś mnie nie kochała i nie kochasz, ale moje życie zatrute. Przywiązanie do ciebie stało się sercu potrzebą, nie płoche to uniesienie dziecinne, ale miłość gorąca i trwała... Stanie się co los przeznaczy — lecz ja nigdy się nie ożenię i będę kochał cię zawsze.
Ostatnie słowa wyrzekł smutnie, głosem przejętym, cichym i Lusi się łza zakręciła w oku.
— Jeśli ci to rozstanie osłodzić może, szepnęła cicho wyciągając rękę ku niemu — to ci powiem, że pamięć o tobie i twojej przyjaźni dla mnie, zostanie w mem sercu na zawsze. Tyś był dla mnie, po bracie, pierwszą istotą co mi okazała przywiązanie. — Niech ci Bóg szczęści. Wróć do domu! Uspokój się, nie baw tu dłużej, jabym cię więcej widywać nie mogła, na cóż próżno rozdrażniać serce i marzyć o tem co niemożliwe? — Martynianie — dodała, wyjmując z książki kawałek wstążki, która za zakładkę służyła, nie mam nic cobym ci mogła dać na pamiątkę dni dzieciństwa spędzonych z tobą, weź ten wyblakły wstążki szczątek, który nie raz łzami oblałam przy modlitwie, niech on ci przypomni siostrę... Pomódl się za nią, gdy jej nie będzie.
Martynian chwytał drogi ten a pierwszy w życiu znak współczucia, jaki otrzymał od Ludwiki, gdy ona spiesznym krokiem odbiegła i skryła się do franciszkańskiego kościoła. Stanął osłupiały i po chwili dopiero powlókł się do swego mieszkania. — Biedny chłopak nie wiedział co pocznie z sobą — nie miał jednak siły opuścić tych miejsc i do domu powracać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.