Sieroce dole/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadeszły dnie ostatecznych egzaminów Mieczysława, które odbyły się szybko i z największem powodzeniem. Profesorowie wszyscy zdawali się życzliwie mu je ułatwiać. Dr. Varius nieodstępnym był przy nich. Po pierwszym dniu nie wątpił już nikt, że kandydat świetnie wytrzyma próbę i stopień otrzyma... Właśnie w czasie ostatnich egzaminów, które były raczej formą do spełnienia, niż rzeczywistą do przezwyciężenia trudnością, dr. Varius pod pozorem pilnego zajęcia znikł z sali, nie było go aż do końca. Powóz czekał nań w ulicy, pośpieszył na Franciszkańską.
W przedpokoju chciała mu drogę zagrodzić Orchowska, ale jej powiedział że ma pilny interes tyczący się egzaminów Mieczysława, że chwili nie było do stracenia, i musi się widzieć z Ludwiką. Wszedł więc.
Już zdaleka po głosie domyśliła się go i poznała biedna ofiara, którą zastał bladą i pomieszaną. Wiedziała z czem i po co przychodził. Dr. Varius miał fizyognomią wesołą i zwycięzką, chciał być przyjemnym. — Powitał ją czule dopominając się ręki, której mu cofnąć nie śmiała, i rzekł:
— Dziś się szczęśliwie kończą egzamina Mieczysława, przyszedłem powinszować. Dopilnuję aby mu dyplom jaknajprędzej wydano. Widzisz pani żem z zupełną ufnością w dane słowo spełnił to, do czego się zobowiązałem — przychodzę upomnieć się o to co mi należy — o rękę pani.
Lusia niema i blada jak trup, wyciągnęła rękę, w tejże chwili łzy się jej rzuciły do powiek, i jęk wyrwał z piersi. — Doktór patrzył na to nieco chmurny — lecz spokojny.
— Uspokój się pani — rzekł — ja rozumiem jej obawę i wstręt — lecz przezwyciężyć się trzeba, potem przyjdzie przywyknienie — i — życie popłynie bez nadzwyczajnych ofiar. Do łez tych byłem przygotowany, ani ich pani mam za złe.
Ludwika milczała.
— Potrzeba teraz — dodał — umówić się jak mamy doprowadzić do skutku przyrzeczenie pani. Mnie się zdaje, iż o ofierze i umowie naszej niema potrzeby cały świat uwiadamiać, jest to w interesie naszym wspólnym. Należy więc temu nadać pewną formę przyzwoitą.
— Zostawiam panu obmyślanie wszystkiego — będę posłuszną — odezwała się Ludwika... czyń pan co uznasz właściwem.
— Mnie się zdaje — przerwał Dr. Varius, spoglądając na zegarek — że najlepiej będzie, gdy ja się w przytomności brata pani oświadczę, odwołam do niej, a pani przyjmiesz to i — zezwolisz na małżeństwo...
— Spełnię co pan każesz... powtórzyła Ludwika, spuszczając oczy.
Doktór na bladą twarz jej popatrzył.
— Wierz mi pani, dodał, że ta przyszłość która ją trwożyć się zdaje, nie jest wcale tak straszną... Jest wiele osób na świecie, któreby ją przyjęły chętnie, ale tych właśnie jabym nie przyjął za życia towarzyszki. Nie jestem młodym... podobać się twarzą mi trudno, lecz w życiu ważą też inne przymioty... a moje położenie towarzyskie, stosunki, majątek, nie są wszakże do pogardzenia... Mieć pani możesz czego zapragniesz.
— Ja nie pragnę nic — odezwała się Lusia — świata anim ciekawa, ani żądna, do ubóstwa nawykłam... Radabym dopomódz bratu i dać mu przyszłość, oto jedyne życzenie moje.
— I to się spełni w taki sposób, rzekł Varius, iż pani mi oddasz sprawiedliwość, że słowa dotrzymuję, nie licząc się bardzo ściśle z tem do czego byłem obowiązanym. Pan Mieczysław otrzyma miejsce przy akademii na które zresztą zasługuje, ale nie miałby go nigdy bezemnie.
— Przewiduję jedno — dodał, zwracając rozmowę; jakkolwiek Mieczysław wszystko mi winien i jest mi wdzięczen, być może iż się oprze małżeństwu, które mu się wyda dla pani niestosownem... Spodziewam się, że naówczas obrońcę znajdę w niej i że pani o słowie danem nie zapomnisz...
Ludwika zdawała się namyślać.
— Dałam panu słowo — dobrowolnie — rzekła po cichu — ciężyła nademną groza przyszłości, której się oprzeć nie mogłam... dla brata... Słowo to jest dla mnie świętem, dotrzymam go... bądź co bądź... Jeden pan mógłbyś mnie od niego uwolnić. Lecz zarazem muszę ostrzedz go, iż posłuszna, łagodna — wierna mym obowiązkom... życia mu nie opromienię, szczęścia nie przyniosę, bo sama mieć go nie będę. Zostanę smutną, zniecierpliwię pana może oziębłością, której przemódz nie potrafię. Bierzesz pan w dom nie żonę, ale niewolnicę swego słowa... więc przyszłość też z całem brzemieniem nie na mnie spada i cięży.
— Ja się jej nie lękam — zawołał doktór z uśmiechem — znam nadto serce ludzkie... czytam w niem i rachuję na wszechmocność czasu i nawyknienia. Mogłaś pani słyszeć po świecie różne zdania o mnie, wiem że niebardzo korzystne, różne potwarze i zgrozy... lecz — przepraszam, głupi tłum nie widzi nigdy nic nad łuskę czynu, nad skorupę człowieka... znajdziesz mnie pani lepszym, a przynajmniej innym niż sobie wyobrażasz. Tyranem nie będę. — Wiek przytępił namiętności, nauczył cenić spokój, przywiązania i szacunku... Nie lękaj się pani — nie trwoż i bądź dobrej myśli.
To mówiąc, powstał, sięgnął po rękę milczącej Ludwiki, która wstała by go pożegnać, i z uśmiechem na ustach odszedł. Po oddaleniu się jego padła na krzesło i długo, płacząc, przyjść do siebie nie mogła... Zbudził ją szelest sukni i pocałunek złożony na czole... Na palcach weszła Serafina i zobaczywszy ją tak pogrążoną — tak przybitą... z przestrachem zawołała:
— Co ci jest? trwożysz się chyba o Mieczysława — ale ja ci pierwsza pośpieszyłam zwiastować tryumf jego, z którego ja też, jako przyjaciółka wasza, dumną jestem... Umyślnie posłałam tam kogoś, aby mi dał znać w chwili, gdy te utrapione egzamina skończone zostaną. Przyznano mu dyplom... uściśnij mnie... Skończone wszystko!!
Jakież było podziwienie Serafiny, gdy ujrzała Ludwikę blednącą, z załamanemi rękoma... i niemal osłabłą. Serafina, przypisując to wzruszeniu, pośpieszyła po wodę, lecz ze zdumieniem wpatrywała się w nią, nie mogąc wytłumaczyć oznak trwogi... śladów płaczu — braku tej radości, którą się znaleźć spodziewała.
— Co ci jest? spytała — jesteś dla mnie zagadką?
— A, nic mi, nic — daruj, droga pani... Jestem szczęśliwa... alem siedziała sama, przyszły mi jakieś myśli smutne, byłam w nich pogrążoną... znękaną. To odejdzie — to nic...
— Jedno tylko wytłumaczy cię — szepnęła Serafina — odgaduję co się w twem sercu dzieje... lecz — na Boga... cierpliwości. Ty kochasz! Miłość prawdziwa cierpliwą umieć być musi...
Serafina westchnęła. — Któż przyszłość odgadnie... miejmy nadzieję... ach! miejmy nadzieję!
Słowa te brzmiały dziwnie, jak gdyby nie dla Lusi tylko były powiedziane... odbijało się w nich uczucie własne. — Ludwika spojrzała na nią zdziwiona.
— Moja Serafino — szepnęła cicho — ja się wyrzekłam nadziei — jam jej nigdy nie miała i nie mam na czem oprzeć tego jasnego obłoku, unoszącego ku niebiosom... ja na twardej stoję ziemi... a jeśliś mnie widziała we łzach — to nie po utracie dawnych marzeń. Dawnom je pogrzebała... Są przeznaczenia... są losy... są dni tkane szaro... trzeba się poddać konieczności... Lecz, przyznam ci się — żeś mi to westchnienie do nadziei tak dziwnie jakoś wyrzekła, jak gdyby ono ci wprost z serca uleciało?... jak gdybyś tę nadzieję nie dla mnie tylko mieć chciała...
Serafina, nie odpowiadając nic, uścisnęła ją milczącą, spojrzała w okno... i jak gdyby nie słyszała pytania — rzuciła drugie.
— Kiedy nasz doktór powróci? czekam na niego ażeby mu pierwsza powinszować... Ty wiesz, Lusiu, że dawniej przy tym obrzędzie doktoryzacyi był zwyczaj laureatowi dawać pierścień... i płaszcz... nie wiem czy togę purpurową dostanie, ale ja się dopraszam w imię przyjaźni, ażeby odemnie na pamiątkę dnia tego przyjął pierścień, który przyniosłam...
To mówiąc, błysnęła ręką białą, na której palcu nie doktorski — z soliterem ogromnym świecił pierścień przepyszny.
— Jakaś ty dobra! ach! jak ty dobra dla nas jesteś, pani moja droga! przyklękając przed nią zawołała Lusia, która ją objęła i do serca cisnęła. Tyś była dla nas jedyną jasną gwiazdą na szarych niebiosach długich dni próby ciężkiej — a czemże my biedni potrafimy ci się wywdzięczyć?
— Sercem! sercem! poruszona rzekła Serafina — tylko niem... jam jak wy sierota... jam jedna a sama w świecie, bądźcie mi rodziną...
Na ten uścisk weszła Orchowska z lampką, a za nią jak burza wleciał Mieczysław i siostrę spodziewając się zastać samą, pobiegł prosto do niej, wołając:
Victoria! Victoria!
Ludwika biegła mu się rzucić w ramiona, gdy postrzegł Serafinę...
— A! cóż to za szczęście — zawołał, że i panią tu znajduję i że z nią też podzielić się mogę radością moją z ukończonego nowicyatu nauki... Pani nam go ozłociłaś... paniśmy tyle winni...
— Zapłaciliście mnie przyjaźnią waszą! wesoło odparła Serafina, podając mu rękę drżącą. Myśmy tu obie na was czekały... Lusia będzie oratorem i wręczy nowemu doktorowi należną pamiątkę dnia tego, o której pewnie zapomniano tam w uniwersytecie.
To mówiąc, zdjęty z palca pierścień podała Ludwice, która go wręczyła bratu nieco zmieszanemu... Pocałował siostrę w czoło i szybko rzucił się na rękę Serafiny, którą przycisnął do ust gorących z uczuciem i wzruszeniem widocznem.
— Pani jesteś dla nas opatrznością, aniołem...
— Natrętem! przerwała Serafina... nie mówmy o tem... a nie zapominajcie o dobrej serdecznej waszej przyjaciółce... Czekałam tu, aby was pochwycić do siebie, będziemy tu sami... a dziś pan doktór nie potrzebuje się tak ściśle liczyć z czasem i godzinami... Więc chodźmy! Gdybyśmy jeszcze mogli z sobą zabrać i tę poczciwą starą waszę Orchowską... radabym i jej była...
Mieczysław podał rękę Serafinie, Lusia pośpieszyła wziąć płaszczyk i wyszli tak we troje... raczej udając wesołość, niż weseli. Jeden Mieczysław tylko, zapomniawszy o troskach przebytych, był jeszcze pod wrażeniem otrzymanego zwycięztwa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.