Sieroce dole/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Następne dni zajęte były mnóstwem przygotowań, formalności do spełnienia, odwiedzinami które doktór nowy oddawać i odbierać musiał. Ludwika starała się, krzątając około domu, ukryć swój niepokój i trwogę. Każdy szmer, otwierające się drzwi, głośniejsze przemówienie w przedpokoju napełniały ją strachem. Spodziewała się co godzina tej chwili, na którą potrzebowała całego męztwa swego, całej przytomności i odwagi. Dr. Varius wszakże obrachował znać, iż się był zbytecznie śpieszyć nie powinien.
Zapowiedział on swe odwiedziny Mieczysławowi, który też się go spodziewał... mieli pomówić właśnie o miejscu adjunkta i katedrze projektowanej, o podróży za granicę — młody doktór sam jeszcze nie wiedział co pocznie z sobą, droga uczona uśmiechała mu się — lecz i wieś i praktyka skromna na prowincyi, i życie na ustroni nie było do odrzucenia. Wahał się, radzono mu różnie, Varius życzył małą wycieczkę do Niemiec i Francyi, zwiedzenie klinik, szpitalów i instytutów, potem powrót i katedrę... Pani Serafina życzyła wieś i napomykała, iżby go chciała mieć w okolicy, że nawet mogłaby w takim razie przenieść się na wieś, bo ją miasto nużyło...
Pamiętnego tego wieczora po oddaniu pierścienia, mówili z sobą długo, poufałej może niż kiedykolwiek... Serafinie zdawało się że ją nareszcie zrozumie ten człowiek, który był dla niej czułym, przyjacielskim... a wstrzymywał go jakby postrach jakiś, gdy już na ustach drżało mu słowo co o życiu jej stanowić miało. I gniewać się nawet na niego nie mogła... Kochał ją — a miłość widoczna była tak dziwnie uszanowania pełną i drżącą! tak nieśmiałą czasem aż do chłodu...
Ale przecież kiedyś musiała, powinna była wybrnąć... a oczekiwanie samo tyle w sobie szczęścia miało... Nie śmiała przyśpieszać oświadczenia, aby nie mieć później do wyrzucenia sobie tej chwili, o której marzyła z młodem jakiemś serca biciem, jako o czarownym poemacie, wykwitającym nagle z uczucia onieprzytomniałego. Czekała biedna i marzyła...
Mieczysław cały był teraz zajęty urządzeniem się dla siebie i Lusi, zapytywał ją ciągle jak ona dom ten mieć życzy, co woli — a Ludwika dziwnie dlań jąkała się, mieszała, nie umiejąc odpowiedzieć... Więc gderał na siostrę, a ona padała mu na ramię, niby śmiejąc się, ażeby ukryć łzy które w oczach miała.
Właśnie tak po obiedzie gwarzyli, gdy wszedł Varius... zwykle miewał do gości, dla obcych twarz wesołą i zimną razem, tym razem była ona blada i smutna prawie.
Ludwika co prędzej usiadła, czując że pod nią zadrżały nogi... i że dreszcz przebiegł po sercu.
— Lusiu, zawołał Mieczysław — połącz-że ze mną dzięki któreśmy winni profesorowi... powiedz mu że całem życiem dobrodziejstwa jego nie zapomnimy...
Wezwana tak Ludwika podniosła się cała drżąca, wzrok Variusa nakazywał jej spokój... szepnęła coś niewyraźnie, udając uśmiech blady, i siadła. Mieczysław ściskał i całował drogiego mistrza, nie mogąc dobrać wyrazów wdzięczności.
— Dosyć już tego, kochany kolego, przerwał dr. Varius, przychodzę ci powinszować i złożyć życzenia. Wchodzisz na drogę, którą ja przebiegłem, znam ją i — niestety — nie mogę ci przynieść wielkiej otuchy! Jest to gościniec wielce kamienisty i trudny... zawód pełen goryczy i zasługi... w którego końcu rośnie często kolczasta niewdzięczność i jadowite potwarze... Obrałeś tę drogę — szczęść Boże...
— Jest to podobno wszystkich dróg żywota koniec... rzekł Mieczysław — ale zawód lekarza jak kapłana wielce mi się uśmiechał i śmieje, choć przeczuwam jego utrapienia... Mam młode męztwo na piersiach i — idę z odwagą.
— Nigdy jej nadto mieć nie może doktór — śmiejąc się, dodał Varius — a trzeba uzbroić się we wszystkie odwagi, jakie istnieją... nie bać się śmierci, choroby, obrzydliwości, głupoty — potwarzy... nie bać wypowiedzenia prawdy, nie bać jęku i przekleństwa.
— Słowem niczego, oprócz sumienia, dodał Mieczysław, sadzając profesora.
Rozmowa stała się potem weselszą, Varius począł opowiadać jakie zazdrości obudziło powodzenie młodego doktoranta... śmiał się z tego co słyszał i z tego co się domyślał — szydził zręcznie ze współtowarzyszów, okazał się dowcipnym, był w wybornym humorze i Mieczysława weń wprawił.
Lusia, przysłuchając się rozmowie, siedziała jak wkuta z oczyma na robotę spuszczonemi, nie śmiejąc ich podnieść... niewiele słysząc, mniej jeszcze rozumiejąc z tego co mówiono. Czasem gdy ją Micio wyzwał wzrokiem strwożonym, poglądała na nich i wracała do swojej kanwy, na której się nici dziwnie splątały.
Rozmowa trwała z godzinę...
— Panie Mieczysławie — odezwał się w końcu Varius, czując że dla Ludwiki długie oczekiwanie straszniejszem było może, niż to czego się lękała... panie Mieczysławie, mam do was prośbę. Pogniewaliście się niegdyś na mnie żem śmiał, stary, pomyśleć o szczęściu jakiemby dla mnie było zamężcie z panną Ludwiką. Zakazaliście mi myśleć o tem, uległem woli opiekuna i brata... starałem się zwyciężyć uczucie, ukryć je w sobie przynajmniej... Dziś, może wy i sama panna Ludwika mniej dla mnie będziecie surowi, boście mnie poznali lepiej. Nie odzywam się do ciebie, bo sądzę że czcigodna siostra wasza sama najlepiej o przyszłości swej wyrokować może. Gdyby się jej usposobienia dla mnie zmieniły — wszakże pan nie byłbyś przeciwnym?
Mieczysław zdziwiony oniemiał — przychodziło to tak niespodzianie, w chwili gdy się poczuwał do takiej dla profesora wdzięczności, gdy był nią skrępowany — że ust zrazu otworzyć nie mógł.
— Siostra moja, odezwał się w końcu zmieszany, ma zupełną swobodę rozporządzania sercem swem i losem. Ja sprzeciwiać się jej woli nie mógłbym — lecz — lecz zdaje mi się, panie profesorze...
Varius, nie czekając końca przemowy tej, obrócił się z uśmiechem ku Lusi.
— Odzywam się do pani, rzekł — jeśli nie masz wstrętu do mnie — zaręczam że będę się starał jej szczęście zapewnić... Niech mi pani zaufa...
Mieczysław, nie dokończywszy mówić, stał z oczyma wlepionemi w siostrę. Ludwika wstała blada, poważna, spokojna, z twarzą wysiłkiem wypogodzoną i wśród ciszy, odezwała się głosem pewnym:
— Ofiara pańska jest dla mnie zaszczytną — jestem sierotą — nie mogłam się nigdy takiego losu spodziewać. Jeśli mój szacunek i życzliwość starczą panu, oddam mu rękę z ochotą... a brata proszę tylko aby mi pobłogosławił...
Micio zbladł i zadrżał... Profesor rękę podaną ucałował....
— Dostąpiłem więc szczęścia, którego pragnąłem, rzekł — i z serca dziękuję pani....
— Droga Lusiu — zastanowiłaś że się... przerwał brat cicho.
— Kochany Mieczysławie, bądź spokojny, miałam czas rozważyć wszystko. — Czynię to z namysłem i dobrą wolą.
— Nie pozostaje mi, tylko się cieszyć prawdziwie z zaszczytu jaki nas spotyka... i życzyć siostrze szczęścia... a w imię rodziców pobłogosławić.
Wzruszony przystąpił do profesora... który go uścisnął... potem pochwycił siostrę płacząc i na czole jej złożył pocałunek...
Dr. Varius w tej chwili zdjął pierścionek z palca i podał narzeczonej, która go przyjęła drżąca, lecz widocznie usiłując zachować dla brata wyraz spokoju i swobody. — Nie miała ona żadnej obrączki, by dać wzamian i Mieczysław ojcowską jeszcze dał siostrze — dla profesora.
— Skromna ona jest, bośmy ubodzy, szanowny panie — lecz dla nas droga, jako rodziców pamiątka.
— Dla mnie żadna też droższą być nie mogła, jak skoro z najdroższych mi rąk pochodzi...
Po tej scenie niespodzianej, wszyscy znużeni jakby, chwilę pozostali milczący. Mieczysław jeszcze prawie uszom nie wierzył... Ludwika drżała, zbladła i przestraszona, jeden dr. Varius był panem siebie.
— Ponieważ tak szczęśliwy dla mnie wyszedł wyrok — odezwał się, biorąc już kapelusz, nie każe mi pani pewnie zbyt długo oczekiwać na szczęście obiecane... Żadnych wypraw i przygotowań nie potrzeba. Żona moja znajdzie w domu wszystko, czegokolwiek zapragnie. Racz pani termin oznaczyć...
— Ja? roztargniona i jakby nieprzytomna odpowiedziała Ludwika — ja? Niech brat powie, niech pan go sam naznaczy... ja się zgadzam — ja się zupełnie zgadzam na wszystko...
— Panie Mieczysławie — nie zwlekaj pan... mojem zdaniem, ślub odbyć się powinien, rzekł profesor — przed pańskim wyjazdem za granicę. Byłoby to ze wszech miar i dogodnem i właściwem.
— Zatem oznaczymy go — w jaknajprędszym czasie — wyjąknął Mieczysław, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie — lecz pozwolisz mi pan — nieco namysłu. Wszystko to spadło na mnie tak niespodzianie...
— Dobrze — więc przyjdę jutro... wszyscy my potrzebujemy ochłonąć — pośpiesznie dodał profesor i schylił się do ręki Lusi, która mu ją podała śpiesznie. Mieczysław poszedł odprowadzić go do wschodów.
Gdy powrócił, zastał siostrę ze złożonemi jak do modlitwy rękami przed Chrystusem, którego obraz wisiał na ścianie. Słysząc nadchodzącego brata, obróciła się z twarzą spokojną... ale oczyma nabrzmiałemi od łez.
— Nie pytaj! nie mów nic! poczęła pierwsza. — Miciu mój — uczyniłam com była powinna... Jestem spokojna — jestem szczęśliwa... Nie dziwuj mi się — nie badaj — błagam cię... Tak chciałam — tak się stało.... takie było przeznaczenie... Nie mów nic! zaklinam cię.
I padła na kanapę, zamilkłszy nagle.
Mieczysław stał przed nią, lecz tak jeszcze zmieszany... nieprzytomny, że milczenia które mu ciężyło przerwać nie mógł.
— Lusiu droga, rzekł w końcu — widzisz mnie przerażonego twojem postanowieniem. Kiedyżeś miała czas, nic mi nigdy nie mówiąc o tem, namyśleć się i zdecydować na to? Winienem wiele Variusowi, szanuję go, wdzięczen jestem, lecz mimo to wszystko, jak się zgodzi twa słodycz i dobroć z jego niezbłaganą surowością i chłodem? czyś się zastanowiła?
— Nad wszystkiem — bądź spokojny....
— Więc Varius dał ci do zrozumienia, iż trwa w tej myśli?
— Domyśliłam się jej... nie badaj mnie! proszę cię... daj mi ochłonąć... bądź spokojny... Powiem ci jedno — potrzeba było Martyniana oswobodzić, przyszłość moją, by ci nie była ciężarem, zapewnić... zresztą... sądź mnie jak chcesz! Może byłam ambitna? może mi się bogactw zachciało? Ja sama nie wiem... namyśliłam się — tak najlepiej.
Mieczysław chodził po pokoju, rozbijając się, w głowie czuł jakiś szum i zamęt, przebiegały go dreszcze, jak przed ową chorobą... los Ludwiki, mimo czci jaką miał dla Variusa, przerażał go. — Nie mówił jednak nic.
Wieczór zszedł ponuro... przemówili do siebie ledwie słów kilka. Ludwika żądała ażeby ślub odbył się jak najprędzej i jaknajciszej.
— Ty potem pojedziesz za granicę — rzekła, będziesz swobodnym...
Ocierała łzy. — Micio zrozumieć jej nie mógł.
Nazajutrz deszcz nie pozwolił jej pójść do kościoła. Mieczysław musiał wybiedz na miasto... Mijając okna Serafiny, spojrzał ku nim, zobaczył ją w jednem z nich... Dała mu znak ażeby wszedł — był posłusznym. Zobaczywszy go w progu, gospodyni, nie przywitawszy jeszcze, zawołała.
— Co to jest? czyż pan nie chory?
— O! nie pani... nie — rzekł Mieczysław, lecz widzisz mnie z takim na sercu ciężarem, z taką w głowie nieszczęśliwą zagadką, iż rad jestem że mi ją pani pomożesz rozwiązać — pocieszyć może...
Oczy Serafiny strwożone zwróciły się ku niemu.
— Pani! nie będę jej męczył długiem opowiadaniem. Spadło to jak piorun na mnie. — Wczoraj, niespodzianie, dr. Varius oświadczył się Ludwice i ona go — dobrowolnie, stanowczo, przyjęła... Zamienili pierścionki.
Mówiąc to załamał ręce, Serafina krzyknęła, chwytając się za głowę.
— Ona! cóż się jej stało? zkąd to przyszło? żyłyśmy z sobą jak dwie siostry... nigdy słowem jednem nie dozwoliła mi się nawet domyślać nic podobnego. W tem jest jakaś straszna, niewidzialna... intryga...
— Nic być nie może — odparł Mieczysław — wytłumaczyła mi to — jest to anioł poświęcenia... Nie mogłem się jej opierać, tak stanowczo wyraziła wolę swoję...
— Jestem przerażoną — krzyknęła wdowa, nie będę mogła wytrzymać oczekiwania... idę do niej... Potrzebuję z nią mówić...
Przejęta i oburzona Serafina pożegnała skinieniem głowy doktora, zadzwoniła na służącego i nie czekając aż jej konie zaprzęgą, kazała sprowadzić dorożkę... Mieczysław ledwie odszedł kilka kroków, gdy ona już pośpieszyła na Franciszkańską ulicę. Wprost wbiegła do pokoju Ludwiki i znalazła ją modlącą się przy klęczniku. Po twarzy Serafiny rzucającej się jej na szyję, poznała że już wie o wczorajszem doświadczeniu.[1]
— Dziecko moje — poczęła wdowa — ja bez tchu leciałam do ciebie, byćże to może ażebyś popełniła taką... nie umiem już nazwać — nierozwagę — płochość — dziwactwo. Znasz przecie tego człowieka z tego com ci ja sama mówiła, wiesz o nim więcej niż Mieczysław, i — przyjęłaś tego starego rozpustnika, tego?..
— Na Boga! pani moja! On już jest narzeczonym moim — przerwała Ludwika, pokazując pierścionek. — Wiem wszystko, alem — musiała!
— Któż cię zmusił do tego?
Lusia zmarszczyła brwi. — Na miłość Bożą, na przyjaźń twą dla mnie — nie pytaj! błagam. Zmusiła mnie wola własna.
— Ale ty nie wiesz na jakie idziesz męczeństwo.
— Wiem że na męczeństwo, i — idę! dodała Ludwika, rzecz jest nieodwołalna. Zlituj się nademną.
— Dlaczego nieodwołalna?
Ludwika uścisnęła ją w milczeniu.
— Rok cały myślałam nad tem, postanowienie jest niezłomne.
Serafina zrozpaczona padła na krzesło.
— Daruj mi! to niezrozumiałe szaleństwo! To samobójstwo świętokradzkie.
— Nazwij to jak chcesz — ale mnie nie potępiaj, nie gardź mną, płacząc, poczęła Lusia, wierz mi że pobudki były czyste, żem...
Tu łzy jej mówić nie dały — Serafina wpatrywała się w nią blada i drżąca. Litości pełnem sercem chciała wymódz na niej jakieś wyznanie, coś coby tę tajemnicę wytłumaczyć mogło, — dziewczę płakało, milczało, wypraszało się — trzeba więc było poprzestać — a cieszyć i płakać tylko z nią razem.
— Wymóż na nim przynajmniej — odezwała się w końcu Serafina, ażeby pozrywał te stosunki o których wie całe miasto, a których ty cierpieć nie możesz i nie powinnaś.
Lusia która nic nie wiedziała, spojrzała zdziwiona.
— Jakież to są stosunki?...
— Dziecko niewinne — dokończyła wdowa, dowiesz się o nich — zaciężą ci one może, odezwą się w twem życiu. — Na dziś dosyć tego słowa. Chcę i pragnę wierzyć iż ty potrafisz poprawić go i nawrócić — lecz co za zadanie dla czystej jak ty istoty? Co za brzemię bierzesz na słabe ramiona twoje... w jak czarną rzucasz się przepaść.
Popłakały się znowu obie. Serafina chodziła poruszona, gniewna prawie.
— Jak brat twój mógł na to pozwolić? — wołała.
— Ale on się mi nie powinien był sprzeciwiać.
— Nie — to niepojęte! to niepojęte!
Długa rozmowa rozdrażniała tylko przyjaciółkę, nie nauczyła jej nic; odjechała zmartwiona, a wiadomość o podróży za granicę Mieczysława przyczyniła się także do smutku.
Tegoż samego dnia po mieście całem, niewiadomo jakiemi drogami puszczona, rozszerzyła się wiadomość o zaręczynach dra Variusa, z piękną siostrą młodego doktora. Dała ona powód szydercom jak Poskoczym do tłumaczenia doktoryzacyi Mieczysława, wydaniem młodej panienki za ohydnego starca. Winę tego małżeństwa zrzucono na brata, który siostrę poświęcił, przymusił może. Oburzano się na to powszechnie, litowano nad jej losem. Stary profesor znany był z brudnych kolei, jakiemi życie jego płynęło. Pocichu opowiadano sobie przygody, w których grał rolę prawie na sąd kryminalny zasługującą. Ostatnie jego a najdłużej trwające stosunki bliższe z osobą całemu miastu znaną, której rozwód jemu przypisywano, nie były jeszcze zerwane. Przewidywano z nich wyniknąć mogące sceny nieprzyjemne, gdyż pani pułkownikowa znaną była z gwałtowności swej, cynizmu i — jak powszechnie utrzymywano — miała nadzieję zaślubić dra Variusa. — Wszystko to obudzało ciekawość, wywoływało wspomnienia zatarte — rodziło nieprzeliczone plotki.
Kilku znajomych tegoż dnia zaczepiło Mieczysława, ale ten, w krótkich zbywszy słowach, dłuższej rozmowy odmówił.
Wieczorem jeden z nowych przyjaciół biednego Martyniana, niewiedząc że go tak blizko obchodzić może, przyniósł mu brukową nowinę o blizkiem ożenieniu profesora Variusa z panną Ordęską, siostrą młodego lekarza. Rzecz miała być pewną i całemu już miastu wiadomą. Chłopak pobladł i o mało nie padł; chciał natychmiast biedz, i przyjaciel ledwie go powstrzymał uwagą, że o tej porze nigdzie wpuszczonym nie będzie. Całą noc przemęczył się, wymyślając środki zapobieżenia temu, coby był rad ceną życia okupić. Nie szło mu już o siebie, ale o Ludwikę, której los go zatrważał, rozpowiadano bowiem o Variusie najstraszniejsze rzeczy, malowano go tak czarno, iż Martynian był przerażony. Sama myśl oddania jej w ręce zepsutego a chłodnego starca, oburzała Martyniana szczególniej na brata, który będąc opiekunem, mógł na to pozwolić. Nie pojmował Mieczysława i gniewał się na niego. W takich szałach spędził bezsenną noc do rana.
Nazajutrz wybiegł do dnia szukać winowajcy. — Cały dzień jednak strawił napróżno. Serafina zabrała była Lusię do siebie, a Mieczysław jej towarzyszył, pozostali tam do późna; domu siedząca z książką od nabożeństwa Orchowska, nie chciała mu nawet powiedzieć gdzie się znajdowali. Babiński zrazu siadł na wschodach wiodących do mieszkania i postanowił czekać tam do nocy, ale ztąd stróż kamienicy go spędził dosyć niegrzecznie — w ulicy stać mu też nie dozwolono, bo ściągał na siebie podejrzenie, i policyant się do niego uwziął. Musiał więc odejść znużony około północy, najdziksze projekta snując po głowie. Chciał ją przynajmniej widzieć, a potem? sam nie wiedział co pocznie, postanawiał jednak pozostać w mieście, aby czuwać nad nią. — Wiedział że Mieczysław miał wyjechać. — Będę ją widywał choć z daleka, mówił do siebie, dowiem się gdzie mieszkają... Stać będę na straży.
Drugiego dnia bardzo rano pobiegł znowu, ale go nie wpuszczono, drzwi były dla wszystkich znać zamknięte. Krążył długo bezskutecznie i wrócił zrozpaczony. Przyjaciel który mu pierwszy przyniósł tę nieszczęśliwą wiadomość, wrócił z nowemi plotkami. Według niego wczoraj właśnie zajść miało coś, co mogło wpłynąć na dalsze losy p. Ludwiki. Dr. Variusa napadła, jak mówiono, pułkownikowa, z którą się był żenić obiecał. Gwałtowna scena jakaś odbyła się w gmachu w którym on mieszkał, i wywołała powszechne oburzenie. Rozpoczęta w mieszkaniu profesora, do którego wpadła ta pani siłą, skończyła się przy świadkach na wschodach i skompromitowała starego profesora w sposób najprzykrzejszy. Tłumaczyć się miał iż osoba która się dopuściła tego, była obłąkaną.
Zrana rozeszła się pogłoska iż w skutek doznanego wrażenia, nagłej choroby, wreszcie pułkownikowa nad ranem życie skończyła. Dodawano że w nocy jako do chorej przychodził dr. Varius i przepisał jej lekarstwo, a nieprzyjaciele dodawali bez ogródki, iż ją struć musiał... Już sam ten fakt iż go o to posądzić mogli, wielkiego był znaczenia.
W istocie powieść którą przyjaciel Martyniana przeraził go bardziej jeszcze — nie była zmyśloną. — Chociaż tajono wypadek, starano mu się zaprzeczyć, wczorajszego dnia z południa scena opisana zatrwożyła wszystkich domu mieszkańców.
Pułkownikowa wbiegła na wschody, dzwoniła gwałtownie i biła do drzwi zamkniętych, służący wreszcie zmuszonym był otworzyć i chciał ją odprawić tem że pana w domu nie było. Odepchnięty jednak został, pogniewana kobieta wpadła do gabinetu doktora, z którego długo potem rozlegały się krzyki i łajania. Naostatek profesor sam siłą wyprowadził ją na wschody, drzwi zaparto, a pułkownikowa stojąc u progu, lżyła i odgrażała się głośno, tak że kilkadziesiąt osób ściągnęła na to gorszące widowisko. Roznamiętniona, wściekła, nie żałowała ani siebie, ani doktora, malując przed tłumem przeszłość, rzucała nań najokropniejsze obwinienia, — oskarżała go o zbrodnie, groziła sądem, karą i zemstą. Musiano aż, pod pozorem że pułkownikowa oddawna dawała oznaki pomięszania zmysłów, posłać po sługi do jej domu, po straż, powóz i gwałtem niemal sprowadzić ze wschodów i zawieść do mieszkania. Scena ta ściągnęła mnóstwo widzów, w kilka godzin wiedziało o niej miasto cale, gorszono się, obrażano, brano stronę biednej kobiety, niektórzy bronili profesora, inni zapewniali że oddawna bywała nieprzytomną. Opowiadano iż wieczorem późnym, gdy furya ta nie ustawała a chora ciągle wyrywała się biedz z krzykiem, który aż w ulicy słyszeć się dawał, posłano po lekarzy, przybył i dr. Varius. Około północy uciszyło się w domu, zapisane lekarstwa przyniesiono z apteki. Pułkownikowa brała je do rana, uspokoiła się nieco, usnęła, lecz zapewne skutkiem rozdrażnienia, osłabienia czy też uderzenia jakiego, nad rankiem żyć przestała. Lekarz z ramienia Variusa tam wysłany był przy zgonie. Łatwowierni ludzie nie wahali się zaręczać że została otrutą, ale położenie i stosunki profesora zabezpieczały go od śledzenia całego wypadku. Przypomniano przy tej zręczności parę innych, oddawna zapomnianych historyj, które się śmiercią nagłą kończyły, mieszając do nich d-ra Variusa.
Żadne jednak z tych opowiadań, a nawet cała przygoda z tak nieszczęśliwie zmarłą pułkownikową, nie doszły zrazu ani Mieczysława, ani Ludwiki. Niktby był nie śmiał im mówić o tem, Serafina nie wychodziła nigdzie, nikt u niej nie był, słudzy z ulicznemi plotkami nigdy do pani uszu nie mieli przystępu. — Mieczysław po długiem czuwaniu wczorajszem, troskliwy o Ludwikę, do południa nikogo puszczać nie kazał, co stara Orchowska spełniła jak najściślej. Martynian odprawiony błądził, tułał się, odszedł, powrócił i nierychło, parlamentując ze sługą, doczekał się i wymodlił iż nie wpuszczając jego, wywołała Mieczysława. Wyszedł on, nie wiedząc o co chodzi, a zobaczywszy Martyniana, chciał się cofnąć...
— Słuchajże — zawołał gwałtownie Babiński, pierwszy raz może w życiu oburzony, możesz mi drzwi zamykać, lecz nie masz prawa odmówić rozmowy; przychodzę w sprawie ważnej, mówić z tobą muszę i będę tu, czy gdzieindziej — nieustąpię.
Micio widząc go tak poruszonym, wziął kapelusz i wyszedł z nim razem. Martyniana gniew i oburzenie zmieniły prawie do niepoznania. Wyciągnął brata nie dalej jak na placyk pod kościołem Franciszkanów i zwrócił się doń z twarzą surową.
— Przychodzę mówić z tobą nie o sobie — rzekł — ale, jako krewny, spytać cię o rachunek z twojego postępowania. Znałeś mnie całe życie miękkim i łagodnym — potrafię być surowym i nieubłaganym. — Postępowanie twoje z siostrą oburza wszystkich, mnie stokroć więcej niż świat cały, a świat, mogę powiedzieć, masz przeciwko sobie. Ludwika została sprzedaną starcowi ohydnemu, człowiekowi którego opinia potępia... który wczoraj jeszcze...
— Oszalałeś — przerwał Mieczysław, zapalając się gniewem — pleciesz od rzeczy!... Zastanów się — ja sobie bezkarnie nie dam takich czynić zarzutów.
— Odeprzyjże je, jeśli możesz! krzyknął Martynian.
— Najłatwiej w świecie — idź — idź ze mną i spytaj Ludwiki, czy nie ona sama pierwsza żądała tego małżeństwa. Ja o niem nie wiedziałem nic, jam się opierał! postąpiła według woli własnej.
— To nie może być!
— Tak jest!
— Ale jak ty mogłeś dozwolić na to! Ten stary prowadził życie najgorsze. Wczoraj jeszcze skandal publiczny ściągnął tłumy ludzi.
— Jaki skandal? wczoraj? co? — zawołał Mieczysław.
— Nic nie wiesz?
— Nie wiem.
— Pułkownikowa ta, rozwiedziona przez niego, z którą się miał żenić, wpadła z wymówkami, zepchnięto ją na wschody. Krzykiem swoim zwołała tłumy. Wieczorem zachorowała. Varius ją leczył i nad ranem umarła! Całe miasto woła że ją otruł, a nie byłoby to podobno pierwsze jego przestępstwo. I takiemu człowiekowi ty chcesz dać siostrę?
Z przerażeniem ofuknął Mieczysław.
— To potwarze! My o żadnej pułkownikowej nie wiemy.
— Wiedzą przecież o niej wszyscy!... Chyba wy wiedzieć nie chcecie o tem, co was przecie najwięcej obchodzić powinno.
Mieczysław stanął zmieszany.
— Przebaczam ci twoje szaleństwo — rzekł po chwili — lecz, Martynianie, uspokój się, prawisz niedorzeczności... Ktoś ci fałsze niemożliwe przyniósł, a ty napadasz mnie z niemi...
— Człowiecze... to ty w fałszu jesteś i niewiadomości dobrowolnej — odparł młody zapaleniec — wszyscy znają Variusa... ty jeden nie chciałeś go znać, tylko z tego czem ci się wysługiwał... Dał ci dyplom a ty za niego siostrę. Ha! ha!
— Martynianie! obrażasz mnie.
— Chcę cię rozgniewać, abyś się prawdy dowiedział lub, jeśli ją wiesz, nie śmiał nią pomiatać. Potępią cię wszyscy... Ludwika łatwo mogła się poświęcić dla ciebie, ale nikczemnie było przyjmować jej ofiarę.
— Martynianie! nie przywódź mnie do szaleństwa i gniewu...
— Cóż mi twój gniew znaczy... gardzę tobą!
— Słuchaj-że, wstrzymuję się, mając politowanie nad tobą. Chodź ze mną...
— Po co? — zawołał Martynian — twoja ofiara powtórzy to, co ty jej mówić kazałeś...
Mieczysław dłonie załamał, potrzebował całych sił, ażeby gniew powstrzymać... Westchnął i odezwał się łagodnie.
— Zaklinam cię na twą dawną przyjaźń dla mnie. Martynianie, mówmy inaczej... mówmy łagodnie. Jam nic nie winien, przysięgam ci. O żadnych przeciwko dr. Variusowi zarzutach nie wiem, o pułkownikowej nie słyszałem nigdy, o wczorajszym wypadku pierwszy raz się od ciebie dowiaduję... Martynianie! litość miej nademną.
Ton jakim te wyrazy wymówione zostały, opamiętał nieco rozgniewanego chłopca... spojrzał na Micia i ulitował się nad nim.
— Jak może być — rzekł — żebyś ty nie wiedział o tem, o czem wszyscy mówią nawet publicznie, o złem życiu tego człowieka, o jego ekscesach... o stosunkach, które nie jedną rodzinę nieszczęśliwą uczyniły, nie jedną okryły sromotą... Jak mogłeś dopuścić nawet, ażeby taki człowiek starał się... powziął myśl zuchwałą i zbliżył się do Ludwiki?
— Nie zapominaj o tem, że ten człowiek był moim profesorem, że na niego mówić przedemną nikt nie śmiał... pamiętaj że najcnotliwsi ludzie często za poczciwe właśnie uczynki są szkalowani i że uliczna opinia nie ma żadnej wartości. Dosyć być znaczącym i bogatym, aby zostać znienawidzonym...
— Tak, lecz w każdej z tych pogłosek i potwarzy jest jakaś cząstka prawdy, jakiś powód i pozór... dosyć takiej niesławy, jaką okryty jest profesor, by od niego odepchnąć. O historyi świeżej tej nieszczęśliwej pułkownikowej powiedzą ci wszyscy. Dr. Varius spędzał u niej dnie i wieczory zawsze... dopiero od roku coraz ją zaniedbywać począł. Działo się to w obec całego miasta... publicznie, cynicznie... Robiła mu sceny... naostatku, wczoraj, siłą ją z jego domu wyrwać musiano... chorowała... wezwano go, dał lekarstwo... i umarła...
— Ale cóż to dowodzi! — oburzył się Mieczysław...
— Nic nie dowodzi, jednak posłuchaj co mówią... a przyznasz, że nie na każdego coś podobnego nawet powiedzieć się ważą...
Rozmowa ta rozpoczęta prawie kłótnią, po chwili z obu stron łagodniejszą się stała. Wielka zimna krew Mieczysława, łagodny charakter Martyniana, który długo w takim nastroju ducha wytrwać nie mógł, wreszcie fakta, jakiemi przekonywał ślepego dotąd Micia, zmieniły ją w rodzaj wzajemnego porozumienia... Mieczysław wyprzysięgał się wszelkiego udziału w projekcie małżeństwa i ofiarował go zaprowadzić do Ludwiki, aby mu to sama poświadczyła. Martynian wymagał, żeby się Mieczysław rozpytał, przekonał i skłonił do bliższego poznania szczegółów życia doktora. Ofiarował się dopomódz do tego. Zawiązane stosunki z młodzieżą uniwersytecką naprowadziły go na trop wiadomości o ciotecznym bracie doktora, ubogim człowieku, który miał maleńką fabrykę fortepianów na przedmieściu. Wszyscy go opowiadali człowiekiem uczciwym, pracowitym i zacnym, od niego też najlepszą o profesora przeszłości zasięgnąć było można wiadomość. Fabrykant zwał się Ufert. Micio obiecał że pójdzie sam do niego; tymczasem zaś pociągnął z sobą niespokojny Martyniana, aby się z własnych ust Ludwiki dowiedział, jaki on miał udział w ułożonem małżeństwie.
Chłopak schwycił tę zręczność widzenia i mówienia z ukochaną; byli o kilkadziesiąt kroków od domu, weszli.
Micio, jeszcze pod wrażeniem bolesnem tej rozmowy, z twarzą zmienioną, zgryziony, wprowadził z sobą kuzyna do maleńkiego saloniku, w którym Lusia siedziała nad robotą. Martynian znalazł ją bladą, znękaną i do niepoznania wymizerowaną. Ostatnie dwa dni wywarły na niej skutek. Zobaczywszy Martyniana, który także do siebie nie był podobny, zadrżała Lusia, rzucając robotę... a do brata zwracając się z wejrzeniem niespokojnem.
— Przychodzę tu z Martynianem — odezwał się żywiej niż zwykle Mieczysław — ażebyś mi poświadczyła, że nie jestem tym zbrodniarzem, za jakiego mnie głoszą, że cię nie sprzedałem, żem o tem małżeństwie nic nie wiedział. Powiedz mu, jak się to stało... zaświadcz, żem niewinny! Ludzie mnie potępiają... Broń mnie, Ludwiko... jam czysty na sumieniu...
— Przysięgam ci tu na tego Chrystusa, którego obraz tu widzisz — przerwała, rzucając się naprzeciw Martyniana — że Micio o niczem nie wiedział, że raczej się opierał temu, niż mnie pobudzał... Śmiesz-że go znając, posądzać?
— A więc cóż cię skłonić mogło? — zapytał chłopak rozogniony widokiem Lusi i surowem jej wejrzeniem.
— Może najwięcej to, ażebym na sumieniu nie miała twojego oporu i nieposłuszeństwa matce — odparła Lusia. — Twoje postępowanie spada na nas... ja nie chcę aby mnie i Micia świat za intrygantów ogłaszał i sądził nikczemnymi niewdzięcznikami!
— To okropnie! — krzyknął Martynian — i ty tego nie mogłaś zrobić z przyczyn, jakiemi chcesz mnie odepchnąć. Jest-żem tak bardzo winien, że cię kochałem i kocham? I za to... zabijasz mnie wyrzutem!
— Przebacz, mój Martynianie, przebacz — ozwała się łagodniej — spełniam ciężki obowiązek... To com powiedziała... wierz mi, wyrwało mi się w obronie niewinnego brata. Jam chciała... sama, tak — przez ambicyą, przez łakomstwo... dla odurzenia się, nie wiem... wyjść za tego człowieka... to było moją wolą, tylko moją, a jeśli ma być winą, tylko moją winą...
Mieczysław, słuchając, pierwszy raz zrozumiał, iż w tem było coś bardziej dlań ukrytego, zatajonego niż zrazu widział, uczuł niepokój jakiś i mniej miał za złe bratu, że go zmusił do zastanowienia się nad położeniem.
— Ty sama się spotwarzasz, kuzynko — przerwał Martynian — czynisz się tem, czem być nie możesz! Jesteś mi w tej chwili jeszcze mniej zrozumiałą, niż sądziłem cię, tu idąc... Ale, na Boga, zastanów się co czynisz... to małżeństwo oburza wszystkich... ono jeszcze nie jest spełnione, czas się cofnąć... to przepaść, ten człowiek...
Ludwika podniosła rękę do góry, zasłaniając się i grożąc.
— Ani słowa — rzekła — przyrzekłam, rzecz jest spełniona... jakimkolwiek jest ten człowiek, noszę pierścionek jego, zaręczona, narzeczona, płakać nie chcę i nie mogę. Przeszłość jego do mnie nie należy — przyszłością Bóg rozrządza... Bądź zdrów.
Chciał jeszcze Martynian mówić, gdy Lusia wybiegła do swego pokoju i drzwi za sobą zamknęła. Dwaj bracia zostali oniemieli i prawie zarówno obaj niespokojni. Micio czuł się obowiązanym bliżej poznać tego, któremu siostrę miał powierzyć.
— Idź — rzekł do Martyniana — zostaw mnie staraniom o Ludwiki los, bądź pewien, że potrafię spełnić obowiązki opiekuna.
— Ja mam także obowiązki krwi i serca i tych się zaprzeć nie potrafię.
Tak się rozstali, lecz znać było z pożegnania kuzyna, iż na tem nie myślał zakończyć.
— Jedź do Uferta — rzekł — wymagam tego... zwłoka lub obojętność byłaby występkiem... Domagam się tego — powtórzył — w imię dawnej przyjaźni, pokrewieństwa i twego przywiązania do siostry... Staraj się przynajmniej dobadać prawdy.
Na przedmieściu Snipiskiem, w domu starym i znać z jakiegoś szczątka murów przerobionym, niepozornym i odartym, mieszkał ów pan Damazy Ufert, który był ciotecznym bratem dra Variusa. Obaj oni, jak nazwiska dowodziły, pochodzili z rodziny niemieckiej kolonistów i rodzili się z dwóch siostr, córek zamożnego dosyć piekarza z Wielkiej ulicy. W ostatnich czasach z tego pochodzenia cudzoziemskiego zostało tylko nazwisko, familie bowiem, połączywszy się z miejscowemi, dawniejszemi osadnika tutejszemi, uważały się i były obyczajem do mieszkańców zbliżone. Varius, syn felczera, za młodu przez niego przeznaczonym był do zawodu lekarskiego. Ojciec go nawet wprzódy wdrażał w praktykę, niżeli mógł rozpocząć teoryą studyować. Stary Varius zmarł, gdy chłopak już świetnie i szczęśliwie rozpoczął akademickie kursa. Jedynak u matki, wyemancypowany zawczasu, poszedł o własnych siłach. Ufert, cioteczny jego brat, był synem stolarza, któremu się nie szczęściło i który złą dolę swoję przekazał dzieciom. Ojciec w początkach sposobił go do innego zawodu, oddawał do szkół, kazał rozpocząć nauki w uniwersytecie, lecz się to przerwało z jego śmiercią, gdy młody Ufert zmuszony został dla siebie i dla matki na chleb pracować. Objął po ojcu warsztat. Nie bardzo mu rękodzieło smakowało, lecz nie miał do wyboru nic, z tego jeszcze jakkolwiek żyć było można, nauka wymagała dłuższych nakładów, na które zdobyć się nie mogła matka. Ufert więc wrócił do rzemiosła i ze stolarstwa przeszedł do wyrobu fortepianów, który mu dawał jakiś zarobek, nie miał o czem zwiedzić znaczniejszych fabryk i uczyć się prawidłowo, zgadywał, dochodził, czytał, a to co umiał, winien był samemu sobie. Męczył się, nie mając kapitału, walczył z długami i po śmierci matki zostawszy sam, klepał tę biedę, więcej dogadzając jakiejś fantazyi, niż na powodzenie rachując.
Człowiek był rozumny, jak mówiono, uczciwy i skrupulatny aż do przesady, dziwak trochę i jako samouk zdolny, ciągle marzący o wynalazkach, których praktyka nigdy nie potwierdzała.
Udoskonalał coś, wynajdywał, zapalał się, zapożyczał, wykonywał, zawodził i wracał znowu do inwencyj wielce obiecujących, na których nowego miał doznać rozczarowania. To go wszakże przy życiu trzymało, to stanowiło cel i zajęcie.
Ufert, nie młody człek, słynął więcej ze swoich dziwactw niż z fortepianów, żył z kamieniczki, którą mu po ojcu udało się zatrzymać, a na której miał długi i z reparacyj starych klepadeł, bo nowe mu się nie szczęściły. Był marzycielem, czytał i myślał wiele, dochodził, kombinował, zresztą mało dla siebie potrzebował, i choć czasem cierpiał niedostatek, znosił go bez szemrania. Parę razy pono w życiu udawał się o znaczniejszą pomoc do ciotecznego brata dra Variusa, ale ten go z niczem odprawił. Od lat kilkunastu podobno nie widywali się już wcale, stosunki arystokratyczne doktora oddalały go od ubogiej rodziny, a ta się nie chciała cisnąć do niego.
Domek Uferta bardzo biedną miał postać, był piętrowy, miał i ogródka kawał, lecz wszystko to razem czuć było nadchodzącą ruiną. Drzwi i okna stare, połatane, mury okopcone, dach plamisty i podarty, płoty nędzne smutne robiły wrażenie. Ufert był nie żonaty, on i siostra starsza od niego całą stanowili rodzinę. Dół kamienicy zajmowały warsztaty, na pierwszem piętrze połowa mieszkań była niemi zajęta, pół służyło gospodarzowi i siostrze, pannie Tekli. Do koła schły deski, leżały kłody, widać było kupy trzasek i śmiecia.
Sień także zajmowały w pół obrobione sprzęty, deski i drzewo. Z trudnością się przecisnąwszy przez zawaloną niemi drożynę zabłoconą, Mieczysław zapytał na dole o Uferta i odebrał odpowiedź, że ma go szukać na górze. Wschody odpowiadały zapuszczeniem domowi. W izbie szerokiej, w której pełno było wiórów, a zapach karuku z tytuniem przykrą do oddychania atmosferę stanowił, znalazł przychodzący mężczyznę łysego, małego wzrostu, w watowanym perkalowym tołubku, z fajką w zębach, rozmyślającego nad deską, na której linie kreślił i cyrklem coś rozmierzał. Twarz jego spokojna, blada, oczy siwe, usta wklęsłe miały wyraz zamyślony i zobojętniały. Marszczki mnogie krzyżowały się na policzkach, czole i brodzie, fałdując dziwacznie i zarysowując jakby hieroglify, przeszłości historyą zawierające. Znać było, że człowiek ten wiele myślał, cierpiał, walczył i przyszedł do tego momentu życia, w którym to wszystko drobnem mu się wydawało. Twarz była rozumna a wystygła. Obok niego stał mały chłopak, ciekawie śledząc robotę majstra.
Usłyszawszy otwierające się drzwi, Ufert obrócił głowę, zmrużył oczy, popatrzył, zwolna cyrkiel złożył i postąpił grzecznie ku nieznajomemu.
— Przepraszam pana, wszak pan Damazy, Ufert? — rzekł Mieczysław.
— Tak jest, tak, do usług.
Wyrazy te wymówił głosem miłym i harmonijnym.
— Czybym pana nie mógł prosić o chwilę rozmowy na osobności w poufnym interesie?
— Służę panu — odparł Ufert — pójdziemy do mojej izby, tam będziemy sami. Siostra moja wyszła do miasta, czeladź na dole.
To mówiąc, przez korytarz przeprowadził gościa do pokoju naprzeciw, bardzo skromnie przybranego. Po ścianach były pułki z książkami. Sprzęt ubogi, przy oknie biurko do pisania. Jedna sofka perkalem pokryta i kilka krzeseł stało przy ścianach, w pośrodku duży stół okrągły, który i do jedzenia znać służył, bo był w części pokryty czerwoną starą serwetą.
— Siadaj pan — rzekł Ufert — lecz z kimże mam honor?
— Zaraz to panu objaśnię — począł Mieczysław. — Jestem Mieczysław Ordęski, nie dawno ukończyłem medycynę. Siostra moja, której cioteczny brat pański, dr. Varius się oświadczył, przyjęła go i ma wyjść za mąż. Od kilku dni przestraszono mnie tak dziwnemi a zapewne fałszywemi o nim plotkami, że znając pana z odgłosu, postanowiłem udać się do niego. Varius jest jego blizkim krewnym. Znasz go pan, możesz mi sumiennie powiedzieć.
— Jedno tylko powiedzieć panu sumiennie mogę — przerwał Ufert spokojnym, jasnym głosem — jedno, abyście się, póki czas, wycofali!
Mieczysław umilkł; stary popatrzył na niego.
— Ja się tam w jego sprawy nie mieszam, lecz gdy kto, jak pan, przychodzi do mnie i pyta mnie, żądając sumiennej odpowiedzi, nie mogę zmilczeć. Varius, człek wzięty, rozumny, bogaty... wykrzesany wśród ludzi, gęba dobra... podobać się może, choć stary... ale Boże uchowaj zdać się na jego łaskę i niełaskę, a zostać mu żoną!...
— Przestraszasz mnie pan...
— Pytałeś, odpowiadam zawsze, o cokolwiek mnie kto pyta, wedle sumienia, nie patrząc na skutki, nawet gdy idzie o brata... Ale — dodał — my tam braćmi dawno być przestaliśmy, Bóg z nim! Ja jestem prosty człowiek... a on (rozśmiał się), a on troszkę krzywy.
— Zna pana całe miasto, jako bardzo poczciwego i zacnego człowieka, panie Ufert, dlatego z ufnością doń przychodzę.
— Mnie w istocie znają jako niezłego człeka, a wielkiego dziwaka — mówił Ufert — dziwactwo jednak moje nie idzie tak daleko bym kłamał, bym namiętnie sądził lub to mówił, o czem z pełna nie wiem. Zaufaj-że mi pan, a jeśli możecie, dajcie Variusowi pokój.
Mieczysław zamilkł smutno...
— Tam gdzie idzie o los biednej kobiety — mówił stolarz — niepoczciwością byłoby co taić... Posłuchaj mnie, osądzisz sam, będę mówił świętą prawdę. Znam go od dzieciństwa. Matki nasze rodzone były. Ojciec Variusa felczer, zawczasu go na lekarza sposobił, już w dzieciństwie i wielki rozum i nadzwyczajny w nim egoizm znać było. Uczył się doskonale... a on... na żywych psach doświadczenia robił, śmiejąc się, a gdy kto piszczał przed nim, to sercu zdawało się robić przyjemność. Została mu matka, nie był ci dla niej złym, lecz synem też nie był; prócz siebie, nie umiał kochać nikogo. Gdy mu co na drodze zawadzało, bez litości sprzątał, gdy mu czego było potrzeba, bez zastanowienia zdobywał, choćby z krzywdą i przykrością cudzą. Nigdy dla nikogo nie zrobił nic, wszystka myśl jego była dobić się, wydobyć z tłumu, urosnąć. Miał głowę potemu, pracował ogromnie, obchodził się małem, na zimnej krwi mu nie zbywało, to też poszedł zaraz górą i gdy myśmy stękali w dole, nie mogąc się z biedy wydostać, on już był niezależnym. Masz tu pan całe jego życie w kilku słowach, reszta to tylko anegdoty. Nie żenił się nigdy, a łotrował bezustanku, że się za to do kryminału nie dostał, szczególnemu winien szczęściu, a może i temu, że o doktora lepszego nadeń trudno. Przyjdzie, popatrzy i powie, mało nie godzinę, w której chory ma umrzeć lub ozdrowieć. Wszystko mu Pan Bóg dał, bo i układność wielką, i słodką powierzchowność, i dar podobania się, i zimną krew... tylko sumienia wcale nic. Co familij nagubił — nie zliczę. Gdzie się jako przyjaciel wcisnął, prawie jako zdrajca uciekać musiał. Sam znałem nieszczęśliwych kilka ubogich dziewcząt, które złudził obietnicami ożenienia, a potem porzucił... Mężów z żonami różnić, domy niesławić, intrygi siać, posługiwać się niepoczciwymi pomocnikami, to u niego były codzienne sprawy... Ale dziś już postarzał i została mu była jedna pułkownikowa, a i z tą słyszę wczoraj miał zerwać... a dziś pono już umarła i powiadają, że on jej lekarstwo przepisał.
Ruszył ramionami.
— Dobre tam jej dać musiał lekarstwo — dodał, smutnie się uśmiechając — dla niego to bezkarne, wszystko możliwe.
— A! zlituj się pan, toć strasznie go i nielitościwie malujesz, taki człowiek nie uszedłby sprawiedliwości — zawołał Mieczysław.
— Właśnie taki człowiek może broić, bo wie gdzie i na czem złapać go mogą — mówił Ufert — ma on sposoby na wszystko, a o ludzkie języki dawno nie dba.
— To okropne! — przerwał młody doktór.
— Tak, to okropne — potwierdził Ufert — ale chciałeś pan prawdy i miałeś prawo jej wymagać... Zlituj się nad siostrą, a nie wydawaj jej w ręce tego zbójcy... My — mówił dalej — znamy się od dziecka, na-tura zimna i namiętna, samolub, wyrachowany... Wszystkie role odegrać potrafi, a że mu na rozumie i talencie nie zbywa, każdego obałamucić i zwieść umie.
— Pan znasz historyą pułkownikowej?
— A któż jej tu nie zna? rzekł Ufert. Miała męża i dwoje dzieci, nieszczęście chciało by zachorowała, wezwano go do niej, zaczął bywać. Piękną była i podobała mu się. Potrafił w domu stać się niezbędnym, umiał się zalecić, udał zakochanego. Męża przez długi czas nie było w domu — korzystał z tego. Po powrocie jego otworzono mu oczy — trzeba się było rozstać. Zabrał dzieci, pułkownikowa została sama. Dr. Varius miał się z nią żenić, lecz zwłóczył długie lata, a w końcu zdradził, jak zwykle. Kobieta była gwałtowna, prędka i obawa skandalu trzymała go przy niej jeszcze. To przecie jedna z wielu jego historyj, może najmniej strasznych i tragicznych, nie pytaj pan o inne, ja sobie ust walać niemi nie chcę, pan uszy masz zbyt młode i czyste, by je się niemi kalać godziło. Dosyć.
Milczał Mieczysław, słuchając.
— A jednak — rzekł — ten człowiek... ten człowiek był dla mnie dobroczyńcą.
— Przez rachubę — dodał Ufert, bardzo wierzę, ani mnie to dziwi.
To rzekłszy strząsnął, rękami i wzdrygnął się.
— Widzisz pan, kończył — jestem ubogim człowiekiem, żyję z pracy, często suchym prawie chleba kawałkiem, a jednak nie zbliżyłbym się do niego za wszystkie jego skarby, brudny jest! Brat ci to mój, ale mi wstyd przyznać się do niego!
— Szanowny panie — przerwał Mieczysław, mnie się to wszystko w głowie pomieścić nie może. Masz urazę jakąś w sercu i ta chyba mówi mimowoli twej, przez usta.
Ufert wlepił oczy w młodzieńca. — Mogłoby to być ale nie jest. Za młodych lat, gdy go mniej znałem, kilka razy udałem się do niego o pomoc — to prawda, odmówił mi — wyznaję, lecz mnie to nie odepchnęło. Byłbym mu bratem, gdyby wart mieć brata, ale on nigdy rodziny mieć nie może, bo serce ma zamknięte i wyschłe. Takim był dla starej matki, jak dla nas wszystkich. Niech mu Bóg nie pamięta. Ja urazy nie mam, ale się nim brzydzę, jak brudem.
Mieczysław wstał, gdyż nie wiedział co odpowiedzieć, a ten jaskrawy obraz, tak prostodusznie opowiedziany, boleśnie wpił mu się w duszę — chciał pożegnać Uferta.
— Czekaj pan — zawołał gospodarz, nie śpiesz, pomówimy. Jesteście ubodzy?
— Jesteśmy sieroty i ubodzy — mówił Mieczysław, ja jednak jestem już doktorem i chleb spodziewam się mieć w ręku.
— Doktorem jesteś? ha! to źle — odparł Ufert, jeśli się poróżnisz z nim, znajdzie środek szkodzenia ci, a nieubłagany jest. — Jakżeś się z nim poznał?
— Na ławie uniwersyteckiej.
— A siostra?
— Widział ją u mnie.
Stolarz umilkł, chmurne czoło spuścił i dumał.
— Daliście mu słowo?
— Siostra, nie wiedząc o niczem, bo jakże kobieta dowiedzieć się coś podobnego mogła. Obcy tu byliśmy, wychowaliśmy się na wsi.
— I nikt was nie ostrzegł? — mówił Ufert — to dziwnie! a on tak się maskował? Któż dziś waćpana przysłał tutaj?
— Powiedziano mi żeś pan jego krewnym.
— Na nieszczęście! wolałbym nim nie być! westchnął Ufert — a cóż powiedziano wam o starym głupim Ufercie? hę?
— Że jest człowiek zacny i prawdomówny.
— Że złe fortepiany klei, w książkach się grzebie i filozofuje, gdy się powinien stolarszczyzną zajmować — nieprawdaż? Wszystkoby to była prawda.
— Hm — dodał — źle was tu posłano do mnie. Znaleźliście dziwaka, ludziom i wam zda się, że jako brat ubogi do bogatego brata muszę mieć nienawiść, jako dziwoląg mogę być uprzedzony... więc com powiedział, to sobie powoli inaczej wytłumaczycie. Ale pójdźcie po ludziach, pytajcie, rozsłuchujcie się... Sumienie mi tak mówić każe, sumienie. Często mi brak i drzewa i grosza, ale sumienie mam. Tyle mi Pan Bóg dał.
Nie było się dopytywać co więcej. Mieczysław ścisnął jego rękę. — Dziękuję wam, rzekł.
— Smutna posługa! szepnął Ufert, wolałbym pocieszyć, niż zasmucić. — Idźcie z Bogiem, a siostry mu nie dawajcie, wydalibyście ją na zgubę...
Z dźwięczącemi jeszcze wyrazami starego Uferta w uszach wyszedł Mieczysław, wracając do domu z obawą rozmowy z siostrą, niepewien jak ma postąpić. Nie rozumiał Ludwiki, wytłumaczyć sobie jej nie mógł — czuł że powtórzyć jej tego co słyszał nie potrafi — postanowił więc zwrócić się ku Serafinie, czując że ona mu pomocą być może — ku jej więc domowi zawrócił, rachując że może ją samą zastanie.
W istocie znalazł nad książką. Przywitała go, jakby zmięszana nieco przybyciem jego niespodzianem.
— Przeszkadzam może? — spytał.
— Pan, nigdy! zawołała — rada mu jestem zawsze zarzadko się widujemy...
— O! tym razem nie wiem czy mi pani będziesz rada — rzekł Mieczysław — przychodzę się dzielić utrapieniem wielkiem. Wracam z wycieczki, szukałem wiadomości bliższych o Variusie — zgodnie wszyscy mówią o nim — szkaradny. — Nie wiem co począć. To co głoszą, zdaje się być prawdą.
— Jest prawdą niestety! przerwała Serafina — nierozumiem Lusi. Mówiłam jej to wszystko, nawet historyą pułkownikowej, która tak dziwnie nagle dziś umarła po lekarstwie dra Variusa, nic to nie pomogło... Odpowiedziała mi: — wyznasz pani że kto słowo raz dał, bądź co bądź dotrzymać go musi.. — Oparłam się temu, mówiąc że słowo było dane w niewiadomości istotnego charakteru człowieka — na to odparła, że winna była wprzód wiedzieć z kim ma do czynienia, a jeśli się pośpieszyła nierozważnie, pokutować za to musi. To są sofizmata, jakiś inny powód ją skłania.
— Chęć pozbycia się Martyniana? — zapytał Mieczysław.
— Nie wiem, tajemnica to jakaś, a że ma Lusia wiele charakteru i energii, trudno ją będzie przemódz i przekonać...
— Co za rola dla mnie! szepnął Mieczysław.
Zamyślony stał tak jeszcze przy stole, nie składając kapelusza, gdy wdowa zwróciła się ku niemu. — Czekaj pan, nie odchodź, rzekła, za chwilę zobaczysz tu starą znajomą, dobrą przyjaciółkę lat dziecinnych.
— Kogo? nie domyślając się, zapytał doktór.
— A! czyżbyś pan nie odgadł? — rzekła Serafina — oczekuję właśnie na Adolfinę Dramińska, młodą mężatkę... która tu z mężem razem przed godziną przybyła. Tylko co jej nie widać.
— Jest to właśnie powód dla którego, nie chcąc paniom zawadzać, co prędzej oddalić się muszę. Lusia jest sama, trzeba mi z nią pomówić. Wrócę później.
— Wrócisz pan?
— Z Lusią, jeżeli ona wyjść będzie mogła.
To mówiąc, skłonił się i ukrywając jak umiał wzruszenie swoje, śpieszył ku drzwiom, gdy w progu krzyk się dał słyszeć...
Spotkał się właśnie z wchodzącą Adolfiną. Była sama, mąż bowiem został jeszcze nieubrany w gospodzie. Micio poznał ją, lecz sercem bardziej niż oczyma, tak była wychudłą i zmizerniałą. Piękne jej rysy, świeżością niegdyś i młodością jaśniejące, nabrały chorobliwego wyrazu, czoło miała zmarszczone, oczy niebieskie wpadły głęboko, białą płeć okryła żółtość, która obleka smutek. Dziwnym wyrazem, jakimś dzikim, bolesnym śmiały się usta blade... Zobaczywszy Mieczysława, zarumieniła się i pomieszała, z żywością podając mu rękę.
— Poznałeś mnie pan? — spytała...
— Dlaczego i jakbym nie poznał?...
— Bom zestarzała! westchnęła, usiłując się uśmiechnąć — nieprawdaż? a pan? pan także zbledniałeś mi jakoś. Jakto! uciekasz? schodziemy się tylko w progu? Kiedyż zobaczymy?
— Chciałam go dla was zatrzymać, ale śpieszy do Lusi.
— Czy ucieka odemnie? rozśmiała się Adolfina. — Mieczysław stał skłopotany. — Oczy się ich spotkały ciekawie, chcąc wniknąć w głębię duszy. — Doktór zatrzymał się chwilę.
— Pani doprawdy źle wyglądasz — rzekł — mówię to jako młody lekarz.
— A! to ze zbytku szczęścia — rozśmiała się Adolfina, poczciwy Dramiński tak mnie kocha i pieści, że mnie tem zamęczył i znękał. Myślałam że już po ojcu nikt nie potrafi bardziej dziecka rozpieścić — omyliłam się!...
Popatrzyła na Serafinę i Micia. — Ale bo i państwo oboje, od czasu jakeśmy się nie widzieli, nie lepiej mi wyglądacie. Smutek na czołach, w oczach tęsknota. Pani Serafina chmurna, pan doktor zadumany. Porzuciłam was inaczej, spodziewałam się zastać — szczęśliwszymi.
Poglądała tak na oboje, że Serafina tem się zmieszała.
— Ja — zestarzałam jeszcze bardziej; choć już i tak byłam stara — zawołała, przymuszając się do wesołości — to nic dziwnego, a pan doktór tak się zmęczył tą doktoryzacyą. Może też — dodała — miał jeszcze i inne troski.
— A gdzie Lusia? — spytała Adolfina, niema jej tu?
— Ludwika została w domu i właśnie do niej i dla niej śpieszyć muszę, dodał, żegnając się, Micio, rad że od oczów przenikliwych Adolfiny odbieży i skryje wzruszenie.
Potrzeba było męzkiej w istocie wytrwałości, której Mieczysław nabierał, hartując się niedolą swoją, aby przenieść wszystko co mu przeznaczenie zsyłało. Na jego młode lata ciężaru tego było nad siły prawie; zaledwie jeden z siebie zrzucił, już drugi przychodził, nie dając mu życia skosztować i odetchnąć. Od kilku lat w ciągłym żył ogniu i troskach o siebie, o siostrę, o stosunki z ludźmi z którymi go dziwne okoliczności wiązały. W tej sierocej doli jego było w istocie coś fatalnego, jakby umyślnie ręka niewidoczna pociski rzucała. Mieczysław wychodząc zadumał się o sobie — robił rachunek sumienia i szukał winy własnej, a znaleść jej nie mógł. Szedł za obowiązkiem, walczył z sercem, bronił się słabości, unikał poniżenia, do poświęceń był gotów — wszystko to nie mogło losu rozbroić. Zdawało się iż z ukończeniem nauk rozpocznie nowe życie, a rozpoczął tylko nowe pasmo zawikłań. Obchodził go teraz najwięcej los siostry, co począć było? powiedzieć jej wszystko czy zataić?
Szedł z temi myślami do domu, nie śpiesząc, bo wiedział co go tam czekało. W progu spotkał Orchowską, która z tajemniczą miną oznajmiła mu, że dr. Varius czekał na niego w saloniku.
W istocie znalazł go tam samego, bo Ludwika nie wyszła. Po twarzy Micia, znawca ludzi, stary i doświadczony, poznał odrazu z czem przychodził. Nie zmieszało go to bynajmniej — przywitali się bardzo zimno.
— Poproś, kochany doktorze, szanownej siostry swej żeby wyjść była łaskawa — mamy wiele do pomówienia z sobą. Raz musimy wszelkie wątpliwości usunąć — bo czuję że je względem mnie mieć musicie, nikt na większe i zuchwalsze nademnie potwarze wystawionym nie był...
Ludwika otworzyła drzwi w tej chwili i weszła, jakby na zawołanie, doktór powitał ją zdaleka i siadł na swojem miejscu.
— Przyszedłem do pani i jej brata ze spowiedzią, rzekł, lepiej ją odbyć dobrowolnie i dzisiaj, niż poniewoli i zapóźno.
Winienem ją pani i jej bratu, i dopełnię z ochotą; cięży mi ona. Jeśliście państwo nie słyszeli jeszcze że jestem zbójcą, uwodzicielem, zdrajcą, ostatnim z ludzi, zakamieniałym zbrodniarzem i t. d., to posłyszycie lada chwila. Ja już z temi potwarzami oswojony jestem i obyty: na was one mogą uczynić wrażenie. Potępiony, muszę choć sprobować się bronić. Posłyszycie te zarzuty przeciw mnie z ust ubogiej rodziny mojej, rozsiane między obcymi — wszędzie, chciejcież coś o mem życiu odemnie posłuchać. Ojciec mój był ubogiem felczerem, matka i ojciec nie mieli prawie majątku. Od młodych lat skosztowałem ubóstwa, nauką i pracą własną postanowiłem się z niego wydobyć. Gdy mi ojciec zmarł, poszedłem dalej wyznaczoną przez niego drogą, dnie i noce męczyłem się nad książkami i preparatami. Poszczęściło mi się, wybiłem się z tłumu, zyskałem imię, wziętość, majątek, lecz razem nieprzyjaciół i zazdrosnych. — Jedno nie idzie nigdy bez drugiego: tłum niedołęgów co sam nic nie może, znęca się nad temi co mają siłę i rozum lub szczęście. Jest to zwykła kolej rzeczy ludzkich. Im od mniejszego począwszy, wyżej dobił się człowiek, tem go zapalczywiej kamieniami obrzucać będą. Kamienie — to potwarze. Niema którejby nie wymyślano na tych co dosięgli szczytów. Mogę się pochwalić że mnie ta cześć też spotkała. Jeślim ratował jaką rodzinę od bezcześci, choćby z własnem poświęceniem, występek przypisano mnie, jeśli starałem się zasłonić i pokryć słabość, uczyniono mnie jej współuczestnikiem. Gdziekolwiek stąpiłem, szły za mną domysły, posądzenia i najdziksze fałsze. — Śmiałem się z tego, chociaż bolało, nareszcie stwardniała skóra obita — nie czułem. Nauczyłem się pogardzać głupotą ludzką i łatwowiernością, musiałem wyrzec się szczęścia... bo uciekano odemnie. Wzywano mnie w zrospaczonych wypadkach jako lekarza, jako człowieka odpychano. Takem posiwiał samotny wśród książek, pocieszając się nauką. — Jedna z najgłośniejszych przygód, którą zapewne i do państwa szturmować będą, jeśli już o niej nie wiecie, jest historya pułkownikowej K... Do domu tych państwa przed wielu laty wezwany byłem jako lekarz. Zastałem panią zdenerwowaną, rozdrażnioną, chorą, płaczącą, słowem w stanie takim, że w istocie jak najszybszego wymagała ratunku. Choroby tam właściwie nie było, stan duszy oddziaływał na ciało, ciało nękało ducha... wyrobiło się z tego coś niepokonanego, groźnego, na co podziałać było trudno, niewiedząc czy ducha uspokoić, czy ciało leczyć wprzódy. Za drugiemi czy trzeciemi odwiedzinami pułkownikowa przy badaniu wyznała mi, że była najnieszczęśliwszą w świecie, że mąż jej był tyranem, że prowadził życie rozwiązłe, grał w karty dnie i noce, utrzymywał stosunki jawne z osobami najzepsutszemi, trwonił majątek dzieci i męczył ją obejściem grubiańskiem. Na to wszystko składała dowody, świadczyła się ludźmi, i mogłem się przekonać, dowiadując w mieście, iż tak było w istocie. Kobieta była do rozpaczy przyprowadzona, mąż zupełnie obojętny. Starałem się zbliżyć ich, pojednać, lecz pułkownik, jako człowiek zepsuty i podejrzliwy, wziął moje opiekowanie się żoną za oznakę porozumienia z nią. Wywiązywały się ztąd sceny, a że pułkownik rad się był pozbyć żony, użył pozorów tych, aby z nią zerwać. Odebrano jej dzieci, biedna kobieta wpół oszalała, chora znalazła się osamotniona i blizka obłąkania. Rodzina jej słyszeć o niej nie chciała, opuścili ją wszyscy, chwyciła się mnie jako opiekuna, jako obrońcy. — Nie mogłem jej odepchnąć. Potwarz znalazła w tem potwierdzenie mojej intrygi i zdrady. Pułkownikowa w tym stanie zbolałym sama uroiła też sobie że się wyda za mnie, i że ja kochać ją muszę. Myśl ta przyszła jej w kilka lat, razem prawie z początkami manii, którą wszyscy lekarze, oprócz mnie, uznali i poświadczyli. Taki był mój stosunek z pułkownikową, wiele trosk za trochę współczucia i litości. Z każdym rokiem ta idée fixe wydania się za mnie zwiększała się, rosła, stawała gwałtowniejszą; unikałem jej, robiła mi sceny, kompromitowała mnie i siebie. Nie miałem spokoju, lecz wytrwałem do końca, nie śmiejąc obejściem się surowszem zwiększyć jej choroby. Ktoś jej doniósł usłużnie o tem że ja się żenię, zrobiła mi scenę okrutną, w obliczu całego miasta, tak że w końcu musiałem, widząc ją w furyi, wezwać pomocy innych lekarzy. Odwieziono ją do domu, gdzie symptomata obłąkania i szalu zwiększyły się jeszcze do tego stopnia, żeśmy musieli użyć najsilniejszych środków, aby je uśmierzyć. Było nas trzech lekarzy przy niej. Siedziałem do rana, pułkownikowa umarła, dziś w mieście powiedzą wam że ja ją otrułem.
Tak — kończył spokojnie dr. Varius, jest to losem ludzi idących śmiało swoją drogą, że muszą i robaki deptać i ślimaki potrącać, i węże gnieść, i od wężów być kąsanemi. To moja historya w skróceniu — treść jej raczej. Chciałem wam ją opowiedzieć sam, abyście się państwo nie przerazili, słysząc ją z ust obcych. Cóż pani na to? — spytał Varius.
Ludwika siedziała wyprostowana, blada, milcząca, Mieczysław nie tracił słowa jednego, znać było że go Varius przekonał, że dla niego się oczyścił, że mu uwierzył zupełnie. Szlachetne charaktery zawsze rychlej wierzą dobremu niż złemu, poświęceniu prędzej, niż podłości. W milczeniu Micio podał mu rękę. Lusia uśmiechnęła się wymuszonym śmiechem. Od dwóch dni była jakby skostniałą, bez uczucia, świadkiem życia a nie żywą istotą — zamarło w niej wszystko. Poruszała się i mówiła — często nie rozumiejąc dobrze o co ją pytano. Mieczysław po kilkakroć musiał jej powtarzać jedno, nim zyskał przytomną odpowiedź. Był to stan odrętwienia, w którem tylko wola silna pozostała, poruszając istotą jakby nie należącą do świata. Zostawszy sama, szła się modlić albo stawała w oknie, zapatrzyła się na dachy domów, na szare niebo, na ściany kamienic i niewidząc nic, nieporuszona godzinami skamieniała tak, czekała aż ją szelest jakiś obudzi.
Taką była w ciągu opowiadania dra Variusa, zdając się nierozumieć nawet tego co prawił, i niewiedzieć o kim to mówił. Gdy skończył, uśmiechnęła się. Spojrzał na nią, — nie okazała najmniejszego wzruszenia. Ręka którą mu podał Micio, uśmiech Lusi, uspokoiły go znać zupełnie — przemówił coś jeszcze z goryczą o ludziach i zaklął brata i siostrę, aby ślub został przyśpieszony. Nie mówiono nic przeciwko temu. Lusia na wszystko odpowiadała: — Dobrze!
Mieczysława to jedno trwożyło, że ją widział zmienioną, przypominał sobie że taką była często przy cioci Babińskiej, i to go pocieszało tylko, że stan ten był przechodni, że mogła w istocie być onieśmieloną, jak każda młoda osoba w progu nowego losu. Uściskał ją czule po wyjściu doktora, który ślub chciał mieć za indultem w przyszłym już tygodniu, bez świadków przy zamkniętych drzwiach, w ustronnym kościele — na co się zgodzono.
— Lusiu — rzekł, całując ją w czoło — wiesz kto przyjechał? to cię może rozerwie. Jest Adolfina.
W pierwszej chwili Ludwika tak była pogrążoną w myślach, że zdawała nie przypominać sobie kto była Adolfina — potem spojrzała na Micia i odezwała się: — Z mężem?
— Tak, z mężem.
— Widziałeś go?
—Nie
— dodał Mieczysław — ja mam bardzo wiele do czynienia, ale, ty, dziecko moje, pojedziesz może się z nią zobaczyć u p. Serafiny.
Lusia potrząsnęła głową. — Jak każesz?
— Życzysz sobie?
— Nie wiem, jestem zmęczona! taka zmęczona, tak mnie wszystko męczy...
— Ale to cię rozerwie.
— Sądzisz? chcesz? — spytała znowu.
— Ja ciebie się pytam.
— Ja nic teraz nie wiem — posępnie rzekła Ludwika, padając na krzesło.
Mieczysław, strwożony nieco, już jako lekarz musiał radzić rozrywkę.
— Trzeba żebyś jechała — odezwał się.
— A ty?
— Ja — mam robotę — zostanę! odpowiedział, spuszczając oczy. — Jedź, jedź.
Ludwika posłuszna poszła po kapelusz i chustkę, pożegnała brata milcząc, zawołała Orchowską i znikła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być oświadczeniu.