Sieroce dole/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Niepokój o przyszłość własną nie tyle może dręczył Mieczysława, który wiele ufał w przywiązanie Serafiny do siebie — jak los Lusi i pożycie jej z doktorem; tegoż dnia jeszcze potrafił wmówić w Serafinę, że potrzebuje sam odwiedzić siostrę, ażeby się od niej coś dowiedzieć o pierwszych dniach jej nowego życia... Nie bez trudności wyrobił sobie pozwolenie oddalenia się na godzinę i pobiegł wprost do mieszkania doktora.
Nie mógł jednak dostać się, jak chciał, do samej pani, kamerdyner zameldował go Variusowi — a ten pośpieszył uprzejmie bardzo na przyjęcie, z tą wesołością grzeczną, zimną, która niedopuszcza ani poufałości, ani szczerości i zbywa ogólnikami. Doktór zdawał się w najlepszym humorze i zupełnie szczęśliwy.. Zaledwie przemówili kilka słów, zaproponował ażeby poszli do żony. Miała ona pokoje i służbę, to jest straż osobną... Najwykwintniejsze wymagania przechodziło to co ją otaczało... nie brakło nic co do przyjemności i rozrywki służyć mogło, przepyszny fortepian Erarda, książki, kwiaty... fraszki ubierały to więzienie, ale czuć było w niem kraty... Mieczysław ani na pięć minut nie mógł sam na sam być z siostrą, doktór go bawił, odpowiadał za milczącą... tłumaczył wszystko — pokazywał że jej na niczem nie zbywało, troszczył się o to czegoby jeszcze zapragnąć mogła.
Ludwika w istocie, według wyrażenia Serafiny, podobną była do posągu, siedziała blada, milcząca, uśmiechała się bez wesela, odpowiadała nieśmiało — mówiła jakby bez myśli...
Mieczysław oznajmił jej o śmierci ciotki — słysząc to — poruszyła się żywiej.
— Biedna ciocia — biedny wuj! zawołała, lecz wzrok jej padł na Variusa i głosu zabrakło. Mieczysław w kilku słowach opowiedział o swej bytności w Babinie, o pani Łowickiej i stryju Piotrze — nie odezwała się już z pytaniem, nie odezwała się nawet, dobrze słysząc co mówił. Brat uważał iż z trwogą jakąś nie patrząc, oglądała się na męża... czuła go przy sobie i drętwiała. Nie przeszkadzało to Variusowi być jak w najlepszym humorze...
— Szanowny profesorze — odezwał się Mieczysław, wiem jak pan zawsze masz wiele zajęcia, nie baw że mnie i pozwól mi chwilę zostać z siostrą.
— Ja! ja nie mam żadnego zajęcia teraz — odparł gorąco Varius — ja porzuciłem wszystko, aby się szczęściem mojem napawać. Nie robię nic — bardzo miło mi być z wami — dla czegóż chcesz się mnie pozbyć.
— O! bynajmniej — rzekł Mieczysław, lecz sądziłem...
— Jestem zupełnie wolny! zawołał Varius, praktyki się wyrzekłem, redakcyą encyklopedyi medycznej odstąpiłem komu innemu... nie robię nic...
Pomimo najusilniejszych starań, z Lusi wyrazu prawie dobyć nie było podobna... Doktór poprosił ją, ażeby spróbowała fortepianu, wstała sztywnie, poszła, otworzyła go, usiadła grać, zagrała. Spytała, czy ma grać jeszcze... i wstała, wracając jak automat na miejsce, które zajmowała. Było coś przerażającego w tej niemej, bladej postaci, nie skarżącej się mimo bólu, nie otwierającej swej duszy, tłumiącej nawet wyraz swojego wzroku, aby tajemnicy nie wydał.
Mieczysław bawił jak mógł najdłużej, używał najrozmaitszych środków, aby módz przemówić po cichu i otrzymać jakąś odpowiedź, nie udało mu się to i musiał pożegnać siostrę, a wyjść przeprowadzony aż na wschody przez Variusa, wynosząc ztąd najboleśniejsze wrażenie.
Pocieszało go jedno, były to początki, był to prolog, był to wstęp jeszcze... walka się nie rozpoczęła, walka serc i uczuć... Któż wie? Lusia z niej mogła wyjść jeszcze zwycięzko... Czas mógł zmienić ten stosunek... Dziś jednak był to widok niewypowiedzianego smutku i goryczy...
Korzystając z chwili wolnej, pobiegł jeszcze na Franciszkańską ulicę pomówić z Orchowską, a że godzina przechodziła, śpiesznie wrócił do Serafiny, oczekującej już z pewną niecierpliwością...
Na zapytanie o Lusię, Mieczysław odpowiedział westchnieniem milczącem.
Serafina nie pytała go już więcej.
Chociaż we dwoje tylko mieli być na herbacie i wieczerzy, ze zbytniem staraniem o wygódki i przysmaki zastawiono na stół. Mieczysław wiedział, że ona sama wielkiej do tego nie przywiązywała wagi, wszystko to było dla niego. Któż wie? może z tą myślą głęboką, aby go sybarytą uczynić aby mu praca stała się ciężką a niesmaczną. Mieczysław nie zrozumiał tego, nie posądził ją o to... wdzięczen był za niebezpieczną pieszczotę... dowodzącą tylko przywiązania... pamięci... Stół przybrany, świecący... pełen łakoci... starczył-by na kilkanaście osób... Serafina powiedziała mu, że go chce po trudach, niewygodach i głodzie babińskim okarmić.
— Ale ja tak nawykłem do jaknajprostszego życia — rzekł Mieczysław — że się wybornie kawałkiem chleba, choćby suchego, zaspokajam...
— Tak było, gdy tego potrzebowałeś, ale dziś, czemuż sobie masz odmawiać przyjemności, a mnie rozkoszy ofiarowania ci, co tylko świat ma najlepszego! Zastrzegam sobie to prawo karmienia mego ptaka... tem... co najdoskonalsze, najwyszukańsze... najmilsze...
— Ja się popsuję na tem — rzekł Mieczysław.
— Tyleś może wieczorów zamiast wieczerzy kończył akademicką kawą i bułką, że teraz do łakoci masz prawo — odezwała się Serafina.
Odgadła w istocie, bo i on i Lusia musieli nieraz poprzestać na tym napoju.
Rozmowa już nie tknęła nic, coby ich choć na chwilę mogło przeciw sobie postawić. Serafina była czułą, serdeczną, wesołą i melancholiczną naprzemiany.
Mieczysław słodkiej pokusie dał się uwieść i pochwycić, rozmarzony, dosiedział tak do późna, a o medycynie mowy już nie było... Serafina oddała mu papiery, żądając, ażeby ślub odbył się jak tylko mógł najprędzej.
— Nie mamy żadnych formalności do spełnienia, ja wyprawy robić nie potrzebuję, wesela wyprawiać nie będziemy... wziąwszy się pod ręce, pójdziemy do kościoła i wrócimy szczęśliwą parą ludzi. Dlaczegóż zwlekać? Każdy dzień drogi...
Późno już Mieczysław wyrwał się nareszcie wracać do domu, z rozkazem stawienia jutro na śniadanie. Wyszedłszy upojony, a mimo to smutny jakiś, zamyślony powoli dowlókł się do swojej studenckiej izdebki i mieszkania. Stara Orchowska, czekając nań, nie spała jeszcze. Dziwne uczucie tęsknoty owładnęło nim, gdy po pustych przeszedł się izdebkach. Oprócz obrazka Matki Boskiej, Lusia nic ztąd nie zabrała. Stało wszystko jak było, gdy ona tu mieszkała, ubogi jej fortepianik z rozłożonemi nutami, przerwana u krosien robota, powiędłe kwiatki na oknie. Pusto i zimno było bez niej jak po umarłej... wiało żałobą...
Mieczysławowi zrobiło się żal tych dni, które tu spędził w troskach, w niedostatku, ale razem, zgodnie, pracując i pocieszając się nawzajem... Los własny i siostry widziany z tego kątka ubogiego, wydawał mu się jakimś snem przykrym, a strasznym. Oboje napozór mieli warunki ziemskiego szczęścia, a jednak szczęście to, nawet w oczach starej piastunki nie tak wyglądało, jakby ona była pragnęła, nie tak jak je Mieczysław marzył.
Zamiast dobić się go o własnych siłach, zdobyli je wygrywając na loteryi losu... bajeczną sumę — w fałszywych papierach...
Lusia poszła jak ofiara... on... on się dał wziąć zwątpieniu, wdzięczności, pokusie jakiejś, której natury sam nie rozumiał. Kochał Adolfinę gorącą miłością lat młodych... jakaż była miłość dla tej kobiety drugiej, do której się też przywiązał, i przy której rozmarzał się, sam wstydząc może niezrozumiałej namiętności?
Znał ją od lat kilku, a jednak nie mógł powiedzieć, by jasno widział w jej sercu, tak jak nic nie znał z jej przeszłości, pierwszy raz począł myśleć o tem. Rozmowa poranna i wieczorne pieszczotliwe słowa, wracały mu na pamięć... jak zagadki do rozwiązania. Pytał się siebie kto ona? jaka jej władza? czem go pociąga ku sobie? jakiemi uroki działa nań? Znajdował w sobie tylko nieokreślone pragnienia, których rozbierać się lękał.
Nie wiedział prawie kto ona? Znał ją w salonie, dobrą, miłą, usłużną i uprzedzającą.. po za tem był tylko niechętnie usposobiony mąż stary, a nieznośny, tyran... życie w męczarniach i lata puste wdowieństwa... Ile razy o przeszłość potrącił, odpowiadano mu milczeniem, była zakryta jakby całunem żałobnym... Przypadkiem dowiadywał się tylko o podróżach odbytych, o osobach znanych Serafinie, o pozrywanych mnogich stosunkach. Dla czego? nie tłumaczono nigdy. Była osamotnioną dziwnie, a czy świat od niej, czy ona odstąpiła od niego, to pokrywało uparte milczenie; w tych sferach, w których żyła Serafina, znała niegdyś wszystkich, teraz nikogo. Mieczysław mimowolnie pytał się siebie, dlaczego? Jakiś przestrach go obejmował, gdy wszystko to rozważał, było coś tajemniczego w Serafinie, w jej obejściu, w mowie, w życiu, w samej jej dobroci nawet... gorączkowej i jawnej, w czułości nadskakującej i popisowej. Pytał się siebie, czem, oprócz młodości i łagodności, mógł zasłużyć na tę miłość tak wielką, a tak się narzucającą... Z niewielu oznak, czuł że Serafina miała charakter energiczny, pogardę opinij, coś despotycznego w sobie. Czasem nadzwyczajną znajdował w niej przebiegłość. Słowem był to jeszcze sfinks z kobiecą twarzą, uśmiechnięty... by może wywabić w skwarne piaski i pustynie...
Orchowska dawno już spała i miasto spoczywało w ciszy, gdy po tych dumaniach w pustym saloniku, Mieczysław przeszedł do swej izdebki studenckiej. Tu także przeszłego życia żywe były ślady. Porozrzucane książki, których do rozprawy potrzebował, raptularze notat, preparata, kości, narzędzia chirurgiczne...
— Byłem wówczas szczęśliwszy! — rzekł w duchu — a przyszłość mgłami zakryta... a z drogi choćby błędnej, już nie czas zawracać. Alea jacta est!
Spał jeszcze, gdy go pukanie do drzwi rozbudziło, wszedł Boruch z bardzo nizkim ukłonem i twarzą rozpromienioną... powinszowanie śmiało mu się na ustach.
— Widzi jaśnie pan, jaki ze mnie dobry prorok, nie darmo Boruch... wszystko co ja przepowiedziałem spełniło się do litery... Niech pan zdrów używa! Czego już można więcej żądać? Bogactwo, młoda żona... grafina! Siostra za milionowego doktora poszła. Państwu Pan Bóg wyraźnie błogosławi...
Micio słuchał, smutno mu to w uszach brzmiało...
— A kiedy pański ślub? — spytał natarczywie Boruch.
— A! nie wiem jeszcze... nie mówmy o tem.
— Czemu my nie mamy mówić o tem — odparł żyd — ja panu jednę rzecz powiem tylko... Żydzi wszystko wiedzą, to ich fach, ja pana proszę, niech pan ślub weźmie prędko...
— Dlaczegóż!
— Ach! to nie ma nic! ale niech pan jego prędko bierze... to zawsze bezpieczniej. Co ma być, czemu nie ma być zaraz?
Mieczysław uderzony tą radą, napróżno usiłował wydobyć z Borucha przyczynę. Żyd nie chciał jej powiedzieć, powtarzając tylko ciągle:
— Ja panu radzę, niech pan jego prędko bierze...
Z tem wyszedł.
Tegoż dnia papiery zostały złożone, formalności przyrzeczono spełnić w dniach kilku, indult miał być wyzyskany i w następną niedzielę ślub prywatnie w kaplicy miał się odbyć. Wiadomości o terminie Serafina oczekiwała bardzo niespokojna, dzień był dla niej zaodległym jeszcze... Przygotowań nie było żadnych. Orchowska miała pozostać w dawnem mieszkaniu, do którego nawykła, z sierotką służącą, wziętą dla niej u sióstr miłosierdzia. Bardzo ją to ucieszyło.
W ciągu tych kilku dni, spędzonych w wyszukanych pieszczotach i sybarytyzmie szczególnym, Mieczysław był ciągle jak upojony, myśli zebrać nie mógł, czuł się nieswoim... Kilka razy poszedł do Lusi... zastał ją zawsze tak, jak pierwszą razą... z niezmienionym twarzy wyrazem, z tym samym smutkiem... Doktora z tą samą wesołością i natręctwem. Ani słowa nie przemówili do siebie na osobności, nie było podobna się jego pozbyć, ani jej odprowadzić. Mieczysław chciał ją wziąć z sobą do Serafiny, doktór, nie mając nic do czynienia, poszedł z nimi. Tam nawet, ile razy brat się zbliżał, i on się jakoś znajdował tuż, tak, że w końcu Mieczysław nadaremnej wyrzekł się próby.
Serafina była dlań dobrą, czułą, zgadującą myśli jego i pragnienia... W tem życiu — mówił sobie — zasnąć można na wieki, ale sen taki przyjemny!
W niedzielę rano Mieczysław, jak zawsze, przyszedł na śniadanie, zastał Serafinę chodzącą po salonie, zarumienioną, z wypalonemi policzkami, z błyszczącemi ogniem, jakby zgasłego gniewu, oczyma... Gdy wszedł, usiłowała być wesołą — nie potrafiła... siadła przy nim, wzięła jego rękę i szepnęła:
— Prawda? ty zawsze dla mnie będziesz dobrym? ty mi zawsze wierzyć będziesz? ty nie zwątpisz nigdy o mnie?
Mieczysław był mocno zdziwiony, jej się łzy kręciły w oczach... wstała, poszli do stołu.
— Od ślubu — rzekła — pojedziemy do Lusi, aby ją pożegnać... potem zaraz w drogę... nie zajeżdżając do domu... nigdzie. Jam tu przebyła długie lata tęsknoty niewypowiedzianej... chcę o nich zapomnieć, chce innego nieba... Na tem jeszcze widzę obłoki, które choć przeszły... któż wie! powrócić mogą.
— A! nie wrócą! — rzekł Mieczysław, upojony łzawym jej wzrokiem i poruszony tym smutkiem.
— To od ciebie zależy! — szepnęła Serafina — od ciebie...
Potem przerwała nagle.
— Po co obłoki wspominać w dniu, w którym ma zaświecić słońce?
Podała mu rękę, którą pocałował... Pierwszy raz jakoś usta jego i oczy trafiły na czarną obrączkę...
— Cóż to za smutny znak żałobny? — zapytał.
— Ale! prawda! — zawołała gwałtownie i rumieniąc się cała — to jeszcze pamiątka dziecinna, ale, precz z nią, precz!
To mówiąc, ściągnęła z palca i rzuciła od siebie. Czarny pierścionek potoczył się daleko, wirował, kręcił i padł gdzieś pocichu.
Serafina się zamyśliła... Zaczęto mówić o wyborach do podróży.
Wieczór tego dnia był bardzo piękny, niebo pogodne, ludność miejska roiła się w ulicach. Około piątej godziny wyjechała kareta do kościoła. Ułożonem było tak wszystko, żeby ślub odbył się przy jaknajmniejszej liczbie świadków, w zamkniętej kaplicy. Lusia z d-rem Variusem, dwóch dobrych towarzyszów Micia z uniwersytetu i jakiś staruszek, który bywał u pani Serafiny, pokorna figurka, usłużna, mieli być wpuszczeni tylko.
Powozy zajeżdżały z boku. Wszystkie te dziwaczne nieco ostrożności sama pani mieć chciała wykonane... I wszystko też spełniło się jaknajściślej, wedle programu. Ksiądz staruszek, ten sam który Ludwice ślub dawał, przystąpił do ołtarza... przemówił krótko, zamienił pierścionki, stułą związał ręce, pomodlił się, pobłogosławił...
W czasie ślubu Lusia, z twarzą skrytą w chustkę, płakała głośno, a łkania jej chwilami głuszyły aż cichą księdza mowę. Serafina, widać było, jak drżała cała niewysłowiona jakiemś wzruszeniem. Mieczysław odpowiadał głośno, ale i w jego głosie czuć było jakiś postrach przyszłości.
Że w czasie ślubu jedna świeca w ołtarzu zagasła, to tylko zakrystyan uważał.
Dziwniejsza stała się rzecz inna, której wytłumaczyć sobie było trudno. Liczba osób przytomnych ślubowi ściśle została oznaczona; zakrystyan wpuszczał je z pewnemi formalnościami; tymczasem za słupem w głębi kaplicy znalazł się jeszcze jeden ciekawy świadek, bo to o takich natrętów nietrudno.
Nikt go z razu nie widział, dopiero gdy ślub już był rozpoczęty, wysunął się z za kolumny i stanął na widoku tak, ażeby odchodzący od ołtarza pominąć go i niepostrzedz nie mogli. Był to mężczyzna lat średnich, o wiele starszy od Mieczysława, bardzo pięknej męzkiej postawy, słusznego wzrostu, twarzy arystokratycznej z wyrazem i dumnym i zimnym a sarkastycznym, brunet z oczyma czarnemi, nieco łysy, ubrany nadzwyczaj starannie, w rękawiczkach blado lila, w bucikach lakierowanych, z laseczką w ręku o złotej gałce... Batystowa chusteczka cieniuchna wyglądała mu z zapiętego na piersiach surduta, który leżał na nim jak ulany. Miał coś wojskowego w układzie, trzymał się prosto... patrzył z góry, a obrzęd któremu był przytomnym, zdawał się dlań być nie obojętnem widowiskiem... bo bladł, rumienił się, poruszał i niecierpliwił niemal jego trwaniem. Mało kto tam na niego uważał. Dr. Varius tylko, któremu się lekko skłonił, oddał powitanie równie grzecznie.
W chwili, gdy państwo młodzi już odeszli, pomodliwszy się, od ołtarza — mężczyzna zadrżał i chciał niby krok zrobić, ale się jeszcze powstrzymał. Serafina podniosłszy oczy, zobaczyła go, zbladła, pochyliła się nieco, stanęła, lecz w tejże chwili, obejrzawszy na suknię długą, jakby ta jej zawadzała, odzyskała rumieniec i uśmiech. Postąpili kilka kroków. Mężczyzna ruszył się przeciwko nowożeńcom, uśmiechając tak złośliwie, tak ironicznie, jakby im miał scenę jakąś wyprawić. Mimo to, po ukłonie, odezwał się tylko do Serafiny.
— Szczęśliwy traf prawdziwie sprowadził mnie tu w tej chwili, bym państwu pierwszy mógł złożyć moje najszczersze życzenia. Avouez, madame, j’ai la main heureuse, car j’arrive il ya á peine une heure. Niechże mnie pani raczy przedstawić mężowi swemu.
To mówiąc, zwrócił się z wyszukaną jakąś grzecznością do Mieczysława i podał mu końce palców. Serafina głosem zrazu słabym, potem trochę zmienionym, odezwała się.
Mr. le comte Buller...
Ale wyrzekłszy to, majestatyczna, dumna, przybrawszy wyraz energiczny, pociągnęła za sobą Mieczysława, i mimo że ów hrabia Buller stał uparcie pośród drogi, zmusiła go do ustąpienia z niej, kiwnęła tylko głową i odzyskawszy przytomność zupełną, skierowała się do drzwi. Powóz czekał otwarty — Buller pośpieszał jakby jeszcze coś chciał mówić, lecz drzwiczki się zamknęły... i państwo młodzi pojechali do mieszkania Variusów. — Hr. Buller który wprzódy zdaleka był przywitał doktora, zbliżył się teraz do niego z wielką uprzejmością.
— Kochany doktorze — zawołał — cóż to za niespodzianki mnie tu spotykają... Pan żonaty... a śliczna nasza Serafina za mąż idzie... i ja wcisnąwszy się — przypadkiem... do kaplicy, na jej ślub trafiam... A! to przedziwne! Wszak to moja dobra dawna, miła znajomość! Jakżebym rad choć kilka słów z nią pomówić i poznać tego młodego pana. Oni dziś słyszę zaraz wyjeżdżają za granicę... a podobno będą u was... pozwólże mi na chwileczkę i sobie złożyć uszanowanie i do nich się zbliżyć. Czuję żem natrętny — lecz żeby też pani Serafinie ręki nie uścisnąć!...
Niepodobna było tak grzecznemu hrabiemu odmówić. Dr. Varius wprawdzie dosyć markotno zamruczał coś, a że powóz właśnie zaszedł, posadził go przy żonie, sam zajął miejsce na przedzie — pojechali.
Po salonie przechadzali się państwo młodzi, a Serafina chodziła milcząca i jakby zburzona, ciągle rękę przykładając do palącej skroni, gdy w progu ukazał się hrabia Buller. Zdawało się że pani Mieczysławowa skamieniała, lecz to i pół minuty nie trwało; rozjaśniła się jej twarz przymuszonym uśmiechem... pełnych tajonych gniewów, któremi oczy ciskały. Hrabia Buller zbliżał się z tą grzecznością salonowego bywalca, z temi ruchy wyłamanemi, które są wyłączną cechą ludzi bardzo dobrze wychowanych, co się uczyli gimnastyki, tańca i ukłonów.
Dr. Varius uszczęśliwił mnie, dozwalając jeszcze powtórzyć państwu moje powinszowania i życzenia... odezwał się, spoglądając z kolei to na Serafinę, to na Mieczysława. Je suis vraiment heureux! Quelle chance! Przejeżdżam tu dzisiaj — wypadkiem... idę mimo kościoła — wypadkiem i wypadkiem trafiam na ślub pani!
Serafina słuchała z dumą jakąś i chłodem.
— Prawda, rzekła, że też wypadki nader dziwnie się złożyły... Tak dawno nie miałam przyjemności widzieć hrabiego...
Des siècles! odparł Buller, mnie przynajmniej wiekiem się to nieprzeżytym wydało, mnie com za szczęśliwszych czasów był u pani gościem tak natrętnym.
Spojrzał z ukosa na Mieczysława, któremu i język i postawa i człowiek wcale się nie podobały. Znać to było na pochmurnej i znudzonej jego twarzy...
— Państwo jadą za granicę? <span class="n0kh" title="[Korekta] 'Hochzeit reise'" style=" display:none">Hochzei treiseHochzeit reise, miodowy miesiąc... mówmy lepiej miesiące — trzeba spędzać pod włoskiem niebem. — Ja także... może się tam znajdę.
Serafina nic nie odpowiadała.
— Pan pewnie po raz pierwszy odbędziesz tę kampanią włoską? — spytał Mieczysława.
— Nigdzie dotąd nie wyjeżdżałem z kraju — rzekł zimno zagadniony.
Po tym początku rozmowy, zmierzywszy dzikim wzrokiem, który ze słodyczą mowy nie zgadzał się wcale, oboje państwa młodych, Buller ustąpił nieco i poszedł się zaprezentować gospodyni domu. Czasu tego użyła Serafina, by się odezwać na ucho do Mieczysława.
— Najnieznośniejsza figura jaką w życiu znałam... nudził mnie dawniej częstemi odwiedzinami. Że też Varius nie miał tyle taktu, aby mu drzwi zamknąć przed nosem. Przyśpieszym wyjazd, bo ja go znieść nie mogę.
Ton jakim to mówiła, więcej niż treść uderzył Mieczysława; głosu tak gniewnego i groźnego, zdradzającego namiętną nienawiść prawie, nigdy jeszcze Mieczysław z jej ust nie słyszał — głos ten zdał mu się nie do niej należeć. Objawiał on jakiś charakter inny, wychodził z pod innego serca. Biedny mąż strwożył się tego chrypliwego, strasznego głosu kobiety gwałtownej i mściwej.
— Wyjedziemy jak tylko przyzwoicie będzie można — dodała. Patrz na mnie i nie oddalaj się.
— Chciałabym z Lusią pomówić.
Serafina puściła jego rękę i postąpiła kilka kroków zamyślona ku oknu. Mieczysław śpieszył do zapłakanej Ludwiki, chcąc skorzystać z tego, że przy niej Variusa nie było. Ledwie odszedł, Buller jakby tylko czekał na to, prześliznął się ku pani Serafinie — nie ustąpiła przed nim krokiem, twarz tylko jej stała się groźną i gniewną.
— Pani pozwoli — począł Buller.
Serafina podeszła ku oknu, mówiąc cicho.
— Nikczemniejszej napaści... niktby nie popełnił, godną jest was, panie hrabio.
— Pani wie, kto kochał mocno, nienawidzi okrutnie — zszedłem na to uczucie brzydkie ale naturalne... rzekł hrabia.
— Spodziewałam się tego, — zamącić chwilę szczęścia, to wielka rozkosz dla szatana i dla...
— Niech pani mi oszczędzi nazwiska, c’est sera tout ce que voudrez. Ja także przygotowany byłem na gniewy. Są dla mnie słodkie. Pomimo to będę miał przyjemność poznać tak miłego młodziana, męża pani, wszakże chirurg pierwszej klassy? i opowiem mu wiele ciekawych anegdot przeszłości.
Wszystko to mówił hrabia z takiemi grzecznemi formami, że zdaleka można było wziąć impertynencyą za komplimenta. Serafina z zaciętemi do krwi ustami powstrzymywała się od odpowiedzi, starała się wydać spokojną, ale drżała z gniewu.. Buller mówił ciągle.
— Kto tak jak ja blizkim był szczęścia — nie dziw że straciwszy je, mścić się musi. Zamieniłaś pani ową czarną na złocistą obrączkę, i zużytego kochanka na nowiusieńkiego młodego męża. W starych ludziach, co całe wykochali serce, zostaje tylko zemsty pragnienie, to należało obrachować. Jak cień będę ścigał panią.
Skłonił się i odszedł.
W tejże chwili, gdy Buller mówił przy oknie z Serafiną, Mieczysław się zbliżył do siostry.
— Lusiu, na Boga, rzekł śpiesznie — od twojego wesela nie mogłem do ciebie bez świadków przemówić ni słowa. Mów mi, zaklinam cię, jak bratu, — jestże ci życie znośnem? ten człowiek...
— Miciu, przerwała Ludwika — cóż ja ci powiem? Jam szła wiedząc co mnie czeka, a mogło mi być gorzej niż jest, choć nie wiem jeszcze jak będzie, gdy zostanę sama — sama! Wy jedziecie, o! wróćcie na Boga prędko. Tak pusto, tak pusto, tak mi straszno czasem.
Wszystko mam, dodała — wszystko, ale nie będę miała ani twojej ciepłej dłoni, ani Serafiny. Ale — Miciu! jakże się ona dziś zmieniła. — O! mój drogi! ona jest inną, ja jej się boję — straszna...
— To wrażenie.
— Coś złego miała w oczach.
— Lusiu! tak ci się zdawało...
— Miałżebyś i ty być skazanym? szepnęła Ludwika — ale za co?
— Widzę już, rzekł Mieczysław, jak Varius ściga nas oczyma i radby uciec od trzymającej go tam rozmowy, aby naszą przerwać. Dwa słowa, Lusiu, póki czas. Nie wiem dlaczego ci to mówię. Orchowska sama ze służącą, zostaje w naszem dawnem mieszkaniu, w przypadku, gdybyś jej potrzebowała, wiedz o tem.
Lusia uścisnęła brata.
— O! tyś dobry, o! tak najlepszy, choć Orchowska, choć ktoś jeden co nas kochał, bo nas nikt nie kochał oprócz niej, mój Miciu, ja nie wiem, może nikt! Nas kochali, tak (ja teraz nic nie wiem i nic powiedzieć nie umiem), nas kochali, jak dzicy kochają tych których jutro zjedzą.
Ludwika rzuciła się bratu na szyję, ale w tem nadszedł Varius.
— Moja droga Ludwiczko — zawołał, tylko bez tych zbytnich czułości! Ty wiesz, ja mówiłem, to ci szkodzi, nerwy trzeba trzymać na wodzy. Rozstanie z bratem smutne — ale Mieczysławowstwo powrócą prędko...
W tej chwili dostrzegł Mieczysław, że żona wołała go wzrokiem na ratunek od natręta; pośpieszył ku niej. Ujrzawszy go zbliżającego się, Buller powoli ustępować zaczął, poprawiając włosy i kręcąc do góry wąsa.
— Miciu — jedziemy! — zawołała stłumionym głosem Serafina — mnie się słabo robi — jedźmy, potrzebuję być z tobą — sama.
Dr. Varius, widząc ten ruch, pośpieszył niespokojny, zapraszając na herbatę, lecz Serafina szepnęła mu na ucho:
— Jest mi niedobrze, potrzebuję wypoczynku — daruj mi — jechać muszę.
To mówiąc, zbliżyła się do Lusi, aby ją ucałować. Ścisnęły się milczące, tłumiąc łzy. Mieczysław chwycił ją w ramiona i szepnął jeszcze:
— Pobłogosław mnie, jak ja ci błogosławię...
Buller chciał znać z jakiemś pożegnaniem przystąpić, Serafina minęła go, nie patrząc, z podniesioną głową i srogą twarzą. Wszyscy odprowadzili ich aż do powozu upakowanego już do podróży z pocztowemi końmi. Pierwsza rzuciła się do niego Serafina, skoczył Mieczysław za nią, drzwiczki się zamknęły, Lusia wyciągnęła ku nim ręce, szczęście że dr. Varius stał blizko, gdyż omdlała paść miała gdy ją pochwycił. Ale powóz już ruszył i za nim tuman kurzawy.
Buller spoglądał przez szkiełko z uśmiechem.
Une femme adorable! rzekł z westchnieniem do Variusa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.