Sieroce dole/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nikt nie mógł więcej tęsknić za dziećmi nad poczciwą Orchowskę. — Została ona w tych izdebkach, których nie było czasu uporządkować przed odjazdem Mieczysława, z sierotką czternastoletnią wziętą od sióstr miłosierdzia, i całe dnie przepędzała albo u franciszkanów w kościele, lub u siebie w domu. Niemając co robić, bawiła się zdziecinniała staruszka ustawiając sprzęty i pozostałości po dzieciach, porządkując wszystko jakby się ich spodziewała z powrotem... Czasem przypominając Lusię i Mieczysława, siedziała w oknie, płacząc. Kilka razy probowała dojść do swej wychowanicy, lecz zrazu ubogo ubranej nie dopuszczono do pani, a gdy bardzo naglić i upominać się zaczęła, po długich targach służący ją wprowadził do pokoju. Przy pani wszakże znalazła niedostępną służącą, a wkrótce potem nadszedł dr. Varius i pozostał już aż do pożegnania staruszki, tak że z Lusia rozmówić się, wypytać jej na osobności, zbliżyć się poufale nie mogła... Jak przyszła, tak powróciła ze łzami. Od Ludwiki przyniesiono jej parę razy to przysmak jaki, to mały podarek, lecz to jej nie zaspakajało, były to dowody pamięci i serca — ona chciała wiedzieć jak było Ludwice, jak się ona w nowym domu, z tym starym mężem czuła i czy nie była bardzo nieszczęśliwy. Szczęścia nawet nie marzyła dla niej staruszka, modliła się o spokój w domu i zachowanie od utrapień nad siły.
Dr. Varius z całą swą uprzejmością przerażał ją chłodem, Lusi twarz znajdowała, wpatrując się, mizerną i smutną. Chciała wiedzieć co robi — czy się nie nudzi, czy potrafi przyzwyczaić i nawyknąć — a tak trudno było się do niej dostać.
Mieczysław też przyrzekł był dać jej znać co się z nim dzieje i oznajmić o sobie, a list żaden dotąd nie przychodził.
Znając Ludwiki pobożność, Orchowska domyślała się że do kościoła najbliższego chodzić musi, i kilka razy w różnych godzinach, poszła do św. Jana, spodziewając się ją tam zastać, zobaczyć a z wychodzącą pomówić. Nie zawiodła jej ta rachuba, gdyż w istocie Lusię spotkała, z nieodstępną jednak sługą, która jej towarzyszyła, na krok nie odstępując. Przy tej znowu ledwie parę słów przemówić było można, a Lusi odezwanie się dało do zrozumienia staruszce, iż bardzo dopytywać nie wypadało. Wszystkie więc środki wyczerpane zostały, a o biednem dziecku wiedziała tylko piastunka, że żyło i że nie chorowało. Wpatrując się w twarz tak dobrze sobie znaną, Orchowska czytała w niej przygnębienie, odrętwiałość, smutek ciężki, z każdym dniem zdawała się jej mizerniejszą.
Nieposkarżyła się wszakże, starała uśmiechać się do staruszki, a nawet udawać wesołość. — Strój i wszystko co miała z sobą dowodził zamożności domu — przynajmniej chleba nie zabraknie, mówiła stara, ale gorzkiż to chleb, gorzki!
Upłynęło tak parę miesięcy od wyjazdu Mieczysława, i Orchowska powoli obyła się z samotnością i smutkiem, pocieszając się tem że Lusię w kościele przynajmniej widywać mogła, gdy jednego poobiedzia dziewczynka przyszła oznajmić staruszce, że jakiś, jak go nazwała, panicz — chciał się z nią widzieć.
— Co tam za panicz ma być! jaki! spytała stara — czego on odemnie może chcieć — a to go puść, jeśli porządnie wygląda.
Dziewczę pobiegło — a tuż wszedł Martynian, na którego widok Orchowska powstała uradowana, bo jej dzieci przypomniał, i choć niedobre, ale lepsze w Babinie czasy. Martynian wyglądał blado, na czole miał znaczną bliznę jeszcze czerwoną, smutną twarz i żałobę grubą po matce.
— Mój ty miły Boże, zawołała staruszka, ręce składając — cóż też tu pan robisz? a dawno tu jesteś? a jakże się masz?
— Przyjechałem niedawno — i dowiedziałem się przypadkiem od kupca Borucha, że wy tu na starej kwaterze Micia mieszkacie, przychodzę was odwiedzić i zapytać jak się macie, rzekł chłopak, oglądając się do koła i wzdychając.
— Jak ja się tam mam, to i pytać nie warto, mój paniczu kochany — odparła stara, zwyczajnie drzewo skrzypiące... Kaszlę, płacze, modlę się i — tyle! — Nie ma naszych, nie ma! dodała płaczliwie.
— Nie ma — oglądając się powtórzył Martynian. — Moja pani Orchowska, ja bo was właśnie chciałem o nich popytać, wy coś więcej wiedzieć musicie, wy widujecie Lusię pewnie, a może Micio do was pisał.
Stara pokiwała głową i podsunęła mu krzesło.
— Gdzie ja tam co wiem! rzekła — Lusię kochaną czasem zobaczę w kościele, bo inaczej trudno, nie dopuszczą do niej, a jak się człowiek doprosi, to stary stoi na straży, żeby się szczerze rozmówić nie można.
— W jakim kościele? kiedy ona bywa? — spytał dziwnie przybyły.
Orchowska głową potrzęsła.
— Dalibóg nie powiem wam — rzekła. — Jeszcze byście tam chodzić zaczęli, a to niepotrzebna rzecz, panie Martynianie — dodała grożąc, niepotrzebna! I dla niej mogłaby być bieda, a tego nie pytać — i dla was się bałamucić nie przystoi. Kobieta zamężna.
— Ależ siostra cioteczna i żebym jej nawet zobaczyć nie mógł, zdaleka, przerwał Martynian — moja pani Orchowska, czyż to grzech?
— A grzech! grzech! i patrzeć nawet — zawołała stara — oczy paść, serce sobie krwawić i złe myśli tuczyć — po co to? Co się stało, to nie wróci, darmo.
Westchnął Martynian.
— Nic nie pomoże, mówiła Orchowska — tak Bóg zarządził, trzeba się poddać Jego woli. Choć Lusia biedna mizerna, ale jej się tam dobrze dzieje, bogaty człek i nie skąpi dla niej.
— A o Mieczysławie nic nie wiecie?
— Tak jak nic — mówiła stara — wyjechali zaraz po ślubie. Chodziłam się tam parę razy dowiedzieć na Wolną ulicę do ich mieszkania, ludzie powiadają że tylko pani sama pisała, że na zimę powrócić mają. Ależ Mieczysławowi tam dobrze, opływa jak pączek w maśle, i to dobra jak anioł kobieta.
Martynian słuchał ze zwieszoną głową.
— Zabawicie wy tu? — spytała stara.
— Ja tu będę mieszkał — rzekł Martynian — ojciec mi tego nie broni. On tam sobie za mnie gospodaruje, a ja trochę świata chciałem zobaczyć. Wzięłem z sobą Paczoskiego, nająłem mieszkanie, co mam lepszego do roboty?
— Onoby się to znalazło — rzekła stara — a po cóż wam koniecznie tu siedzieć? Po co? Wam tu nie bardzo zdrowo. Na co to kłamać i ludzi durzyć, serce sobie ino psuć będziecie, boście nie po co, tylko dla Lusi przyjechali, a to nicpotem...
Spuścił głowę obwiniony — i milczał. Orchowska się ulitowała i westchnęła.
— Żal mi cię, paniczu kochany — ale w kobiecie zamężnej się kochać... obraza Pana Boga.
— Moja Orchowska — rzekł chłopak — wszakżem ja się w zamężnej nie zakochał — kochałem ją gdy wolną była, trudno to z serca wyjąć co w nie wrosło.
— A po co to złe ziele żywić? — zaczęła, stara kiwając głową; chwast trzeba wyplenić Jak ty tu będziesz siedział, paniczu kochany, nigdy się grzesznej myśli nie pozbędziesz. Po co ci tu mieszkać?
— Jać nie dlatego tu przybyłem.
— A, co mi to mówisz! ofuknęła stara, po co jeszcze kłamstwo dodawać do tego, co już z siebie niedobre. Nie przyjechałbyś ty tu, żeby nie ona? A i jej nietrzeba nowej biedy dodawać! Mąż stary będzie zazdrosny, choćby nie było czego... ona może trochę serca do was miała, to się jej niepotrzebnie przypomni....
— Mów sobie co chcesz, moja Orchowska, gwałtownie wybuchnął chłopak — ja jej nigdy kochać nie przestanę.
— A na wsibyś jej nie mógł kochać? spytała stara.
Martynian zamilkł i począł się przechadzać po pokoikach, zaglądając w każdy kątek.
— Mój Boże! — zawołał — tu się wszystko po niej zostało, jak było...
I chwytał roboty, całował, a łzy mu w oczach stały. Orchowskiej żal go było i zamilkła.
— Już ja o nic nie proszę, dodał — tylko mi nie odmawiajcie żebym czasem mógł tu przyjść ich sobie przypomnieć, o nich z wami pomówić.
— Ja wam tam drzwi nie zamknę — szepnęła Orchowska, a ino, wolałabym żebyście jechali do domu.
— Tego ja nie uczynię, stanowczo odezwał się Martynian — darmo mnie nie namawiajcie.
Zabawiwszy jeszcze chwilę, chłopak wyszedł, a stara żegnając go, swoje zawsze napróżno powtarzała, żeby do Babina powracał. Martynian miał stałe postanowienie zamieszkania w mieście — bądź co bądź, chciał przynajmniej widzieć ją zdaleka. Spodziewał się że gdy Mieczysław wróci, u nich ją może spotka; zamierzał też do kościoła do którego chodziła dojść, i do niego uczęszczać, któż wie? możeby mu do domu Variusa dostać się nawet udało? Poetyczna ta miłość młodzieńcza więcej zresztą nie wymagała, nad ukradkowe spojrzenia, półsłowa, westchnienia, — będąc pewną że one ją nakarmić potrafią. Paczoski którego z sobą zabrał Martynian, nie mógł pochwalać tych grzesznych młodzieńca zachcianek; powaga jego nauczycielska na otwarte im pobłażanie nie dozwalała — mimo to tolerował uczucie wzniosłe i nie mógł się obronić od admiracyi w uczuciu swem tak stałego sentymentu. Szanował w ogóle wszelką miłość i sam kochał się milcząco w pannie Dramińskiej, o czem jednak ani ona, ani żywa dusza nie wiedziała.
Martynian wyszukał sobie i pedagogowi dawnemu, a dziś przyjacielowi i powiernikowi, mieszkanie w pośrodku miasta, bardzo piękne, z widokiem w ulicę, z ogródkiem; urządził je wytwornie i postanowił tu pozostać jak tylko będzie mógł najdłużej; ojciec się jedynakowi nie przeciwił, gdyż cześć jaką miał dla rozumu żony, przeniósł teraz na syna.
— Młody człek, mówił — to wiadomo, powinien się na świecie przetrzeć, z ludźmi poznać... co ma tu na wsi gnić... To dla nas hreczkosiejów dobre, a dla niego na nic... Na to mu żałować nie będę — Burzym stary uczynił mu tę uwagę pocichu że w mieście znajdzie Ludwikę i bałamucić się będzie — Babiński ręką tylko rzucił.
— No, co tam, co tam! ja o tem nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Zamąż poszła, niech jej mąż pilnuje, a mnie co do tego... Zresztą też ona nie jedna w mieście, prędzej mu co w oko wpadnie, to się zwolna wykuruje z tych tam amorów... Gdyby nie moja żona, kochana, droga — dodał — jabym był jemu tej Lusi nie bronił — śliczna i miła i rozumna to dziewczyna, ale jejmość, świeć jej Panie — nie lubiła jej — co się stało — to się stało... Nie on pierwszy ani ostatni... Chodzą różne rzeczy po ludziach... Co ja mu będę bronił? ma on rozum.
Skończyło się tedy na wyjeździe i zamieszkaniu.
W pierwszych dniach Martynian się rozpatrywał tylko, poszedł do Orchowskiej, biegał po kościołach, dowiedzieć się nic nie mógł, ani Ludwiki zobaczyć, nie zrażał się tem jednak wcale. Paczoski ze swej strony, przybywszy z ukochaną Władysławiadą, wykończał ją jeszcze i szukał dla niej troskliwie pomieszczenia. Parę wyjątków udało mu się w czasie posuchy umieścić w Dzienniku i temi napawał się nieustannie; pierwsze to były płody jego Muzy odbite czcionkami drukarskiemi i miały dlań urok niewypowiedziany. Przypatrywał się fizyognomii wierszy, ich postawie, po kilka razy na dzień lubował w piękności świeżej jeszcze, piękniej wyglądającej w tej szacie nieśmiertelności. Gnębiły go tylko trzy potężne błędy drukarskie, poprawione wprawdzie własnoręcznie przez autora, umieszczone w korekcie, a oburzające go przeciw wszystkim zecerom... Gdyby to od niego zawisło było, nie wahałby się przysądzić winowajcom najstraszniejsze kary... Śledzi teraz tylko rychło li chórem zanuci prassa cała pochwały poematu, zjawi się mecenas, popłyną wezwania, aby w imię sprawy literatury i piśmiennictwa krajowego, dłużej nie taił przed światem tak olbrzymiego dzieła. Niestety! — nikt się nie odzywał — a co gorzej... nikt — jak się przekonał — nie czytał tych najpiękniejszych epizodów z jego poematu... Takie są poetów losy!
Jeden poczciwy Martynian niektóre ustępy umiał już na pamięć — i nie dziw — nie miał bowiem nic lepszego do czynienia. Słuchał Paczoskiego albo po ulicach się błąkał, czekając czy los szczęśliwy nie dozwoli mu gdzie spotkać Ludwiki. — Chodził on i pod jej oknami, ale te zawsze były zamknięte i nikt z nich, oprócz jednej mocno ospowatej służącej, nie wyglądał. — Biedny poczciwy Martynian, wierny uczuciu swemu, zachodził też do Orchowskiej, ale ta choć rozmawiała z nim chętnie, objaśnić go nie chciała. Wpadł tedy na szczęśliwy pomysł śledzenia dokąd ona chodzi na nabożeństwo, będąc pewien że tak samo pragnie widzenia Lusi — zrazu znajdował ją u franciszkanów zawsze, aż jednego dnia poszła do ś. Jana. On za nią... Na mszy tej rannej bywała Ludwika ze służącą. Martynian ani śmiał zbliżyć się do niej — zdaleka tylko wpatrywał się w bladą twarzyczkę, uszczęśliwiony że nareszcie wiedzieć będzie gdzie jej szukać. — Ludwika, wychodząc, dopiero rzuciwszy okiem po kościele przypadkiem postrzegła kuzyna, zbladła bardzo i śpiesznie, jakby się lękała aby się do niej zbliżył, wybiegła z kościoła. Dawno już Martynian nie był tak szczęśliwy! to też u drzwi obfitą ubogich obdarzył jałmużną i doczekawszy się Orchowskiej, pozdrowił ją wesoło.
— Widzi pani Orchowska, rzekł, że kto szuka ten znajduje.
— Tak! tak, przerwała stara, kto szuka biedy, ten ją znajdzie... Ruszyła ramionami. Żebyś sobie sam tylko biedy szukał, nicbym nie mówiła — ale i tej nieszczęśliwej gotóweś przyczynić kłopotu. — Mąż zazdrosny, koło niej szpiegów pełno, jak cię tu zobaczą... doniosą to jej i do kościoła pójść nie dadzą.
Martynian wysłuchał tych wyrazów przekonywających obiecując sobie, że będzie bardzo ostrożnym i nie da poznać po co tu przychodzi. — Tego dnia i Paczoski ucieszył się lepszym wychowańca humorem, choć przyczyny dobadać się nie umiał... Nie dalej jak nazajutrz chłopak pobiegł o zwykłej godzinie do kościoła, siedział w nim aż do końca nabożeństwa — lecz niestety! nie spotkał już Lusi... Tak samo i dni następnych napróżno przesiadywał u św. Jana. — Czwartego czy piątego dnia udał się znowu do Orchowskiej... Stara otworzyła mu drzwi, mrucząc.
— Jużeś mi pan spłoszył moje dziecko, rzekła; jak was zobaczyła, do kościoła tego chodzić przestała!
Chłopak miał twarz posępną i zbolałą.
— Zawzięłeś bo się tu siedzieć.. fukała Orchowska — niewiedzieć dlaczego, siebie i drugich męcząc... jechałbyś do domu.
Ledwie nieledwie udobruchać mu się udało staruszkę i gniew jej uśmierzyć i z łez jej, smutku i wzdychania domyślał się że coś o życiu Ludwiki wiedzieć musi, ale niełatwo z niej co było wydobyć, bo na Martyniana, jako na człowieka grzeszne mającego myśli, zapatrywała się ze zgrozą — i o Ludwice nic z nim mówić nie chciała. Silił się biedny napróżno... i poszedł tym razem z niczem. — Gdy tak znowu błąkał się po mieście, nie umiejąc sobie wyszukać drogi którąby się do zaklętego domu mógł zbliżyć, jednego dnia w ulicy spotkał powóz a w nim zdało mu się widzieć znajome twarze... Mijając go kobieta wychyliła się i ręką nań skinęła. Była to pani Adolfina Dramińska z mężem, a przybywająca, dla porady lekarzy. — Na jej twarzy nawet znać było chorobę i znękanie... oczy tylko niebieskie, żywe dawnym ogniem błyszczały... Martynian podbiegł ku nim
— Wszak pan tu podobno mieszkasz? zapytała go Adolfina...
— Tak jest...
— A! to dobrze... siadaj z nami, jedziemy do hotelu, objaśnisz nas i pomożesz w wielu rzeczach.
— To łaska Boża żeśmy Babińskiego w ulicy spotkali! westchnął mąż — wiele nam to oszczędzi kłopotu. —
Posłuszny Martynian, rachując że i jemu się to na coś przydać może, siadł i towarzyszył do gospody.
Już gdy Dramiński zajmował się rozpakowywaniem i dyspozycyą obiadu o który mu bardzo chodziło — Adolfina wzięła go na bok.
— Pan tu jesteś dla Lusi? przyznaj się, rzekła...
— Ależ pani... nie widziałem jej zblizka ani razu.
— A z daleka?
— Raz w kościele.
— Więc Mieczysława niema? nie wrócili?
— Zdaje mi się że nie.
— Powinni być lada chwilę. Ja jestem chora, mam w nim zaufanie, spodziewam się że mi porady swej nie odmówi.
— Niech pani weźmie dra Variusa, toć przecie najsławniejszy ze wszystkich... zawołał Martynian.
— Tak, uśmiechnęła się Adolfina — radbyś żebym może ciebie po niego posłała, żebyś się tam mógł wkręcić i choć westchnąć u jej progów!
Martynian spuścił oczy.
— A, pani, rzekł — ja nie tego żądam, chciałbym wiedzieć tylko co się z nią dzieje! Raz ją tylko postrzegłem w kościele, bladą, łzawą, uciekła odemnie. Orchowska powiada że otoczona jest szpiegami, że nikt tam nie ma przystępu. Ja tu siedzę już długo a nic nawet dowiedzieć się nie potrafiłem! Pani byś była aniołem...
— Będę aniołem, smutnie odpowiedziała Adolfina — bo mi cię żal, dobry, poczciwy, wierny pierwszym swym uczuciom Martynianie — ale cierpliwości. Jeśli ja się co dowiem, przyniosę ci, jej będę mówić o tobie... będę wam służyć... bo mi serdecznie żal obojga... a ja wiem co serca ból...
Martynian, całując ją w rękę, spojrzał na twarz wymizerniałą pani Dramińskiej, która mu się litościwie jakoś uśmiechała.
— A! pani! byłabyś dobroczyńcą... zbawcą... zawołał żywo — nie idzie o mnie... lecz któż wie co się z nią dzieje! Ta niewola, ci szpiegowie, to zamykanie jej. Ona tak strasznie blado i biednie wygląda...
— Jak ja? spytała Adolfina..
— Nie wiem — zdaje mi się że gorzej jeszcze... rzekł Martynian... pani łatwo będzie jako kobiecie, jako pacyentce dostać się do tego domu... zawiązać stosunki z nimi.
— I dawać ci o niej wiadomość — dokończyła Dramińska — a jej o tobie... to się rozumie... Zato pan będziesz trochę Dramińskiego mojego bawił, wodził i uczył go gdzie ma jeść i pić. Ja tu muszę czekać... a nie chcę żeby mi się dobre moje człeczysko nudziło... Zobaczysz jaki to serdecznie poczciwy ten Dramiński i poprzyjaźnisz się z nim — on samotności nie lubi, weźcie go, w swoję opiekę.
Martynian najszczęśliwszym był że miał się kim zająć i za taką zapłatę jaką mu Adolfina obiecywała, — która daleko wyrozumialszą była od starej Orchowskiej, nie poczytując jego miłości za tak wielki grzech...
Zapoznali się tedy bliżej z Dramińskim, któremu jedno to na świecie dolegało że kochana Dolfinka jego ciągle była stękająca, chora i nieco z tego powodu kapryśna.
— Już niech sobie tu posiedzi, mówił, niech się podkuruje, wody pije, kąpiele bierze, czy co tam sobie te doktory wymyślą, a żeby raz była zdrową i wesołą. Niech weźmie Variusa, niech poprosi Mieczysława, choćby trzech czy czterech... a trzeba raz żeby ją uzdrowili. W oczach mi, o tak, marnie schodzi i ginie. — Mizerna aż strach. A potem może ją miasto rozerwie.
Martynian nie tylko sam na usługi się stawił, ale Paczoskiego wziął, który był najszczęśliwszym że swemu ideałowi, a choćby mężowi ideału mógł się na co przydać... Zyskiwał na tem do poezyj natchnienie i tegoż wieczora napisał w Horacyuszowskim rodzaju, wiersz do Lydyi, poczynający się od wyrazów:
O gwiazdo moja, na dni szarych niebie...
Następnego dnia wypocząwszy nieco, pani Adolfina Dramińska udała się do Variusów.. Mąż jej pozostał w domu, bo nie czuł się tam potrzebnym, zawezwał Paczoskiego do szachów. Martynian też siedział, czekając na powrót posła.
Pobyt u Variusów wydał mu się niezmiernie długim; biegał do okna ciągle i niespokojnie poglądał... na ostatek, gdy już trzeciego mata dawał Dramiński poecie — usłyszano turkot powozu i pani Adolfina weszła... Ale nim się rozebrała, nim się z nią widzieć było można i pomówić. Martynian stał długo przededrzwiami. Już i Dramiński nawet zniecierpliwiony od warcabnicy wołał:
— Serce moje — a cóż tam powiedzieli? co? Wyszła Adolfina zmęczona i padła na kanapę.
— A! zawołała — Varius nie chce mnie leczyć — powiada że od czasu jak się ożenił, wyrzekł się praktyki, aby domowego szczęścia używać — śliczne szczęście... Lusia wygląda jakby suchoty miała... ani z niej dobyć słowa... siedzi, oczy wlepione w ścianę, nie wie co do niej mówią... aż się serce ściska. Ten stary paskudnik ani krokiem jej nie odstępuje. Nie mogłam się o nic spytać, pomówić, od serca ją uścisnąć.
— No — proszę, rzekł Dramiński — to nieznośny człek, bo i ją męczy, i siebie.
— Umyślnie siedziałam nieco dłużej — dodała Adolfina — myślałam że choć na chwileczkę go odwołają, albo on przecie zrozumie że nas same powinien zostawić. Gdzie! tam,[1] grzeczny, słodki, czuły nie odstąpił nas na krok. Dowiedziałam się tylko że Mieczysław z żoną powraca dziś lub jutro, pisali do Lusi... myślę więc wziąć Micia za ordynaryusza, a on, jeśli chce, niech sobie jakiego lekarza przybierze.
— A bardzo dobrze! bardzo dobrze! mówią że doskonały z niego doktór — ozwał się Dramiński, a razem dobry nasz przyjaciel i człowiek z sercem. Przynajmniej zaufać mu będzie można. Najlepiej na niego poczekać.
Adolfina zarumieniła się, słuchając co mąż mówił i szepnęła potem:
— Dziś lub jutro przyjadą — przyznam się żem też ciekawa tego młodego małżeństwa.
— Przynajmniej ona nie choruje, rozśmiał się mąż — a jakby zachorowała, ma nadwornego doktora pod bokiem.
Z tego dowcipu swego śmiał się Dramiński długo, roztargniony pojechał konikiem fałszywie, stracił wieżę i wziął mata. Paczoski był szczęśliwy że się przed ideałem z taką popisał brawurą.
Głośne to opowiadanie dla Martyniana jednak nie starczyło. Korzystając z hałasu jaki ten mat wywołał, począł rozpytywać pocichu.
— Lusia istotnie wygląda jak z krzyża zdjęta, a raczej jak na krzyżu przybita, powiedziała mu Dramińska — nie mogłam z nią trzech słów pomówić swobodnie. Jednakże bardzo zręcznie ułożyłam tak, że mąż nie słyszał, zejście się jutro. Przyznam się panu — dodała, żeby mnie tak mąż trzymał w niewoli, tobym go na złość oszukiwała. Dowiaduj się pan o powrót Mieczysława i daj nam znać gdy przyjadą. Martynian pożegnał Adolfinę i pobiegł postawić straże, któreby mu natychmiast oznajmić mogły o powrocie Mieczysławowstwa. Tego dnia jednak, choć byli spodziewani i służba miała rozkaz przygotować wieczerzę i herbatę, do późnej nocy ich nie było. Martynian miał tylko zręczność przekonać się na jak świetnej stopie dom był utrzymywany... widział nowe liberye, świetną stołu zastawę i wszystkie wspaniałe przybory, któreby książęcemu domowi wstydu nie uczyniły.
Rano jeszcze było, gdy na Franciszkańskiej ulicy zjawił się Mieczysław. Przybyli bowiem po północy, o czem Martynianowi znać nie dano. Orchowska we drzwiach wychowańcowi aż do nóg przypadła, wlepiając w niego oczy ciekawe a osłabłe. Pociągnęła go potem do okna, ażeby mu się lepiej przypatrzeć. Mieczysław zmienił się, zdawało się że utył, ale był jakby nalany i blady, ogień jego oczów wygasł, świeżość młodzieńcza przekwitła, czoło miał pofałdowane, cerę chorobliwie wydelikaconą i białą, woskową. Dwa miesiące klimatu do którego nie nawykł, zapewne tak na naturę północną podziałać musiały. Uściskał staruszkę serdecznie, obejrzał się po izdebce smutnie, tęskno... wydało mu się może dziwnie że tu z siostrą żyć mogli.
Nawet po strojuby go Orchowska nie była poznała; dawniej nosił się bardzo skromnie, teraz suknie miał wyszukanym krojem, eleganckie, ogromną szpilkę turkusową w chustce, dewizki jakieś kosztowne, pełno pierścieni na palcach... Przykro się starej zrobiło, która sobie w duchu rzekła: — Żeby on to sobie był sam zapracował, a to wszystko z jej łaski.
Mieczysław począł się dopytywać o Lusię, staruszka mu niewiele powiedzieć mogła, niebardzo zasmucić go chciała — ale też nie skłamała nic.
— Kobiecina mało się na świat pokazuje, rzekła — a to czasem do kościoła — a jeszcze tu licho Martyniana przyniosło. Zobaczyła go raz w kościele, i do kościoła teraz pójść się boi!
Micio się strasznie oburzył na chłopca, że śmiał znowu się tak narzucić.
— Ja go ztąd wyforuję! — zawołał.
— Oj, wątpię — rzekła stara — to uparta natura, jak wszystkie jedynaki i pieszczochy...
Od Orchowskiej, gdy godzina była już przyzwoitsza, pobiegł Mieczysław do doktora. Był on na lekkcyi i zwykle nikogo nie wpuszczano ani do pani, ani do pana, taki był rozkaz, dopóki nie wrócił. Lusia jednak posłyszała głos brata, odważyła się złamać przepisy i wybiegła go uściskać, bez tchu, przejęta, zapomniawszy co ją za to czekać może. Słudzy nie mogli się jawnie pani swej sprzeciwić. Mieczysław wszedł. W pokoju znalazła się nieodstępna ospowata służąca, ale niezważając na nią, brat z siostrą wyszli do sali, gdzie ona nie mogła gonić za nimi. Co najwięcej stanęła za drzwiami.
Oboje spojrzeli na siebie w milczeniu. — Mieczysław znalazł ją strasznie wychudłą, ona jego dziwnie a chorobliwie utuczonym, w oczach obojga nie świeciła żadna iskierka ochoty do życia.
— Jakże ci jest — mów mi? zawołał Mieczysław — jak ci z nim? Mizerniejesz? Czy się nudzisz? czy cię zamyka?
— Ale nie — odparła Lusia — jest mi... jest mi dobrze, ani on dla mnie złym nie jest. Nie zamyka mnie, ja sama chodzić nie chcę, nie lubię towarzystwa, ono mnie męczy. Nie nudzę się, mam w domu robotę, fortepian, książki — cóż chcesz? Za tobą mi było tęskno, a zresztą życie, toć życie. Jakże się wam podróżowało? — dodała.
— Nam, nie bardzo dobrze — rzekł Mieczysław — Serafina teraz mniej jest wesołą i swobodną niż bywała — musi to pochodzić ze stanu jej zdrowia. Przytem za granicą nudziły nas różne dawne spotykane znajomości, szczególniej niejaki hrabia Buller, którego znajdowaliśmy na każdym kroku... Zdaje mi że się dawniej kochał w Serafinie... Nie mogliśmy się go pozbyć i dlatego trzeba było powracać, bo tu przynajmniej nie mamy obowiązku przyjmować go i możemy mu zamknąć drzwi nasze. Biedna Serafina tak się tem męczyła, że to nam podróż zatruwało. Nigdym jej tak zniecierpliwioną i nerwową nie widział, drażniła ją najmniejsza rzecz... gniewała się nawet czasem na mnie.
— Jakto? ona na ciebie?
— A tak! rozśmiał się Micio — ale to nigdy nie trwało długo.
— Musiałeś wiele dla nauki skorzystać?
Micio ruszył ramionami.
— A! bardzo mało niestety! rzekł cicho — trudno to było — opuścić Serafinę żeby biegać po szpitalach. Bała się zaraźliwych chorób — a przytem nierada była gdym występował jako doktór. Musiałem trochę pana udawać.
— Wiesz kto tu jest? nagle zawołała Lusia — od wczoraj czy dawniej przyjechała chora Adolfina — czeka na ciebie.
— Jakto na mnie? — przerwał zdziwiony Mieczysław.
— Chce koniecznie ażebyś ją leczył.
Micio ruszył niecierpliwie ramionami.
— Ale ja prawie już lekarzem nie jestem, i jeszcze nim nie byłem, nie mógłbym się podjąć w żadnym razie, potem Serafina mi roli lekarza przyjąć nie dozwoli — naostatek ja się tego podjąć nie mogę.
— Zmiłuj się, przynajmniej wybierzcie lekarzy, pokierujesz, ona doprawdy ma się źle — odezwała się.
— A dr. Varius?
— On nie leczy nikogo od czasu jak się ożenił, spuszczając oczy, odezwała się Lusia — odmówił — Adolfina tu była.
Mieczysława czoło zachmurzyło się — począł chodzić po pokoju zniecierpliwiony i niespokojny.
— Mój Boże, zawołał — przyjechałem myśląc odpocząć, a znajduję same troski i zawikłania. Adolfina, Martynian... brak tylko hr. Bullera do tej kolekcyi. Wreszcie twoje zdrowie — Lusiu.
— Ale ja zdrowa jestem, pokaszliwając, odezwała się Ludwika i zmusiła usta do uśmiechu — o mnie nie masz powodu troszczyć się wcale.
Zamilkła chwilkę.
— Czy widziałeś Martyniana? — spytała pocichu.
— A! nie! nie! ale go zobaczę i postaram się wypędzić do domu. Starej Orchowskiej nie dał pokoju, chodził tam stukać i wzdychać po pustych naszych izdebkach, całował sprzęty, zabierał liście zeschłe, słowem, biedak stracił głowę.
Słuchając opowiadania, Lusia zczerwieniała, serce jej biło i może nieco zwilżyły się oczy; nie odpowiedziała nic.
Mieczysław poszeptał z nią jeszcze i pożegnał. W progu śpieszący spotkał go dr. Varius, mierząc oczyma niespokojnemi i prawie zagniewanemi.
— A! jakżeście to weszli, p. Mieczysławie. Ludwika zrana nie przyjmuje, ona... ja jej przepisałem spoczynek.
Brat spojrzał z uśmiechem na szwagra.
— Zapominacie, kochany doktorze, że i ja choć trochę lekarzem jestem a razem bratem. Spodziewam się że moje odwiedziny przynajmniej zaszkodzić jej nie mogą. Trochę podrażniony wymówką, Mieczysław po tych kilku słowach oddalił się szybko. Varius chciał go wstrzymać, wymówił się potrzebą wracania do domu. Jakoż spóźnił się na śniadanie, niestety — pani Serafina piła już herbatę i powitała go w progu:
— A! proszęż cię! nigdy na godzinę się nie stawisz, herbata przeciągnięta, wszystko zimne, śniadanie szkaradne, ja sama jeść muszę, czego nie cierpię i co mi szkodzi. Tylem razy cię prosiła!!
W głosie, w tonie tyle było szorstkości i zniecierpliwienia, coś tak przykrego razem, że Mieczysław, jak zwykle w podobnych wypadkach, uznał za najlepsze nie odpowiadać wcale i siadł do swej filiżanki nie mówiąc słowa, chłodny, obojętny.
— Gdzieżeś był?
— Musiałem odwiedzić Lusię.
— Tak rano?
— Byłem u Orchowskiej.
— Tak! i dla Orchowskiej porzuciłeś mnie w chwili, gdy ja tak nie lubię być samą...
— Widziałem się z Ludwiką...
— Jak się ma Lusia?
— Nielepiej, nielepiej, rzekł Mieczysław chmurnie; stan jej, który mnie od niejakiego czasu zatrważał, prędzej się pogorszył, niż polepszył. Spokojna, zrezygnowana, ale — nie jestem z niej kontent.
— Czasem ci się przywiduje — a ty tę siostrę tak kochasz — rzekła Serafina z wyrazem dziwnym.
— W istocie kocham ją, jak jedyną siostrę swoję.
— A! to wiem, — kwaśno przebąknęła żona.
Zamilkli.
— Zapewne wiesz i o drugiej chorej od której odebrałam właśnie karteczkę, jest tu Adolfina, która uroiła sobie podobno że ty ją musisz kurować.
Błysnęły oczy pani Serafiny.
— Ale ja na to nie pozwolę — zawołała, mam już dosyć tej medycyny! Kochałam niegdyś bardzo tę Adolfinę, od niejakiego czasu nie poznaję jej i wstręt we mnie obudza. Szczególniej z tobą jest tak śmiała.
— Myśmy się wychowali razem...
— Tembardziej powinna unikać, bo mi się zdaje że się w panu trochę kochała, a może i pan w niej.
Mieczysław zaśmiał się sucho.
— Cóż za humor dziś, Serafino? co za podrażnienie?
— Ale bo się wszystko spiknęło na mnie, żeby do niecierpliwości przyprowadzić. Ze śniadaniem musiałam czekać, potem pić i jeść sama, wszystko szkaradne... potem bilecik Adolfiny śmieszny... nareszcie ty, zimny, obojętny, chmurny.
— Nie śmiałem się zbliżyć po wymówkach, rzekł Mieczysław.
Serafina porwała się od stołu, rzuciła serwetę i nic nie mówiąc, wyszła. Mieczysław wypił prędko herbatę i zszedł na dół do swego pokoju.
Na takiej teraz stopie było już młode małżeństwo. Powoli przyszło do tego. Jakim sposobem anielskiej dobroci Serafina stała się tak zgryźliwą i kwaśną, wytłumaczyć trudno. Mieczysław zawsze był dla niej czułym, grzecznym, uprzedzającym... a nigdy prawie nie obeszło się bez jakichś wymówek. W poufalszem życiu raziło ją, z jego strony, wiele niedostrzeżonych odcieni w obejściu się, których znosić nie mogła. Między innemi nie dopuszczała najmniejszej wzmianki o medycynie, o przeszłości, czyniąc z nich tajemnicę... rumieniła się i gniewała, gdy Mieczysław mimowolnie z nauką się wydał. W ciągu podróży, gdy ratując kogoś na drodze, krew puścił, długo mu tego darować nie mogła. Niewolno mu było zaspokoić ciekawości, zmuszała do grania roli obojętnego turysty. Za to, nienawykły do życia zbytkowego, musiał się wdrożyć w obyczaje pańskie i rozpieścić wykwintnością, której dla siebie się lękał... Jakiś głos wewnętrzny przestrzegał go, że może być zmuszonym powrócić do surowszych obyczajów, nie chciał więc czynić sobie nałogów, któreby się stały ciężarem.
Te nawyknienia proste, gusta niewykwintne, gniewały prawie Serafinę. Chciała z niego uczynić owego sztucznego człowieka salonowego, którym Mieczysław być nie mógł i nie umiał. Ztąd nieustanne sprzeczki o drobnostki, kończące się zwykle objawami czułości; lecz zostawujące po sobie niezgluzowane ślady i wspomnienia.
Mieczysław już po tej walce dwumiesięcznej czuł się znużonym i umęczonym, spodziewał się wszakże, iż ona ustać musi, a Serafina, wróciwszy do domu, odzyska dawną słodycz charakteru i spokojność.
Z obu stron, jak się zdaje, zniecierpliwienie było równem, wdowa znajdowała męża zimnym, pedantycznym czasem, a nadewszystko, co najtrudniejsze było do przebaczenia — si commun. Tem imieniem zwała wielką Micia prostotę, szczerość i prawość. Oboje wszakże mieli nadzieję, iż się do siebie zastosować potrafią.
Przybycie Adolfiny, niegdyś najlepszej przyjaciółki, nie na rękę też było Serafinie, zaczynała ją podejrzywać o dawną miłość dla Micia, niezupełnie jeszcze wygasłą. Domysły te zrodziły się z pochwyconych słów Lusi, może z nieostrożnych wyrażeń i obejścia się Dramińskiej w ostatnich chwilach. Serafina zaczynała nienawidzieć Adolfinę.
Dzika ta myśl użycia Mieczysława do porady lekarskiej, jeszcze ją więcej oburzyła. Ona właśnie chciała zatrzeć wszelki ślad medycyny, pamięć o niej i wymódz na nim, ażeby się jej zrzekł zupełnie! Gotowała się też przy pierwszem spotkaniu dać uczuć Adolfinie całą niewłaściwość jej postępowania...
Nie długo na to czekała, bo w parę godzin potem Dramińska sama przybiegła do niej.
Już przy powitaniu poczuła Adolfina zmianę w przyjaciółce i jakby gotującą się burzę... Żywa i śmiała, nie ulękła się tego bynajmniej. Kilka słów obojętnych rozpoczęły rozmowę.
— Ale ty chyba chciałaś mi przykrość wyrządzić swoim żarcikiem — odezwała się gospodyni domu, wskazując bilet odebrany z rana. — Micia chcesz mieć lekarzem! On przecie wcale nim nie jest, wyrzekł się tej obrzydłej medycyny i ja mu nie pozwolę do niej powrócić.
— Jakto! to wy już jesteście na tym stopniu — zaśmiała się Adolfina — że ty nie pozwalasz, a on słucha?
— Chwytasz mnie za słowa, moja droga — mówiła dalej pani domu — przyznam ci się, że gdyby zachorowała Orchowska, możebym nie broniła mu zapisać dla niej recepty, ale wziąć w kuracyą panią Adolfinę Dramińską! o! o! to troszkę niebezpieczne dla mnie! Ja jestem stara... tyś młoda i... w dzieciństwie igraliście razem po zielonych łąkach, obawiałabym się przypomnień...
Adolfina się zarumieniła mocno.
— Moja Serafko droga! — rzekła — nie wiedziałam żeś już zazdrosna!... Pozwalam ci nawet mnie nie ufać, ale panu Mieczysławowi!
— Nikomu nie ufaj, nikt cię nie zdradzi! mówi przysłowie — szepnęła, trzęsąc główką, Serafina.
Rozmowa tak poczęta trwać nie mogła długo, obie były rozdrażnione, a choć pokrywały uśmiechami wewnętrzny gniew, gniewały się już na siebie.
Dramińska się przeszła po salonie milcząca, czując obrażoną, chwyciła płaszczyk leżący na krzesełku, narzuciła go na ramiona i sposobiła się do wyjścia. W tem usposobieniu dać jej odejść nie chciała gospodyni domu; czując się winną, pochwyciła ją za rękę.
— O! nie bierz że żartów na seryo! — zawołała — wcale nie jestem zazdrosną! chciałam cię tylko trochę podrażnić, aby ci zapłacić za list, który mnie zniecierpliwił. Jest-to jedyna rzecz przyprowadzająca mnie do gniewu, gdy Micia mi ta medycyna odbiera... brzydzę się nią. Proszę ciebie, mąż który ma z trupami, z chorymi... ze wszystkiemi obrzydliwościami do czynienia... merci!
— Przecieżeś go kochała wówczas, gdy najwięcej się niemi zajmował... i nie czyniło ci to wstrętu? — odparła Adolfina.
— Tak, kochałam go nie parceque, ale quoique... ale mówiłam sobie w duszy, że mi to musi porzucić — zawołała Serafina.
— Widzę tylko, żeś ty tu dyktatorem z władzą nieograniczoną — cicho ozwała się Dramińska — nie wiesz jak to niebezpieczne... W oczach świata poniżasz tego któregoś wybrała, odbierając mu wolę. Jakież do tego masz prawo!
— Moja miłość! — przerwała gwałtownie Serafina.
Adolfina, widząc że zamiast ukojenia, przyjaciółkę znowu do niecierpliwości przywiodła, po raz wtóry obwinęła się mantylką.
— A! droga moja — rzekła — dajmy temu pokój, po cóż się mamy sprzeczać! przepraszam cię... Cóż mnie do tego?...
Spojrzała na zegarek.
— Tak późno! a muszę spieszyć... do zobaczenia...
Podała rękę Serafinie, która tylko dodała, bez gniewu:
— A! o cóż? o cóż? czyżbyśmy my się na siebie gniewać mogły?
I wybiegła Dramińska z rumieńcami wypieczonemi tą rozmową.
— Biedny Micio — zawołała w duchu — biedny Micio! o nieszczęśliwych sierot dwoje! Mój Boże... Jeśli tak jest już dziś we dwa miesiące po ślubie, cóż będzie we dwa lata? On tak dobry i łagodny, a ona? Ale jakże ją zmieniło to szczęście?
Zdziwiona niezmiernie wracając do domu, spostrzegła w pokoju u męża zupełnie jej nieznajomego człowieka, który z nim żywą prowadził rozmowę. Było to dla niej zagadką, bo Dramiński niełatwo nowe znajomości robił, a stare jej wszystkie były wiadome. Przytem przybyła tu dla spoczynku i kuracyi i mąż przyrzekł jej, że się szczupłem kółkiem ograniczą.
Gość ten zdawał się należeć do arystokratycznych warstw społeczeństwa... ubiór, mowa i ruchy odrazu to dawały poznać.
— Pan hrabia Buller... mój aniele... niespodziane zetknięcie się w hotelu... chodziliśmy razem do gimnazyum w Mitawie. Kolega z jednej ławy!
Adolfina skłoniła się chłodno i skryła do drugiego pokoju...
— Chora biedna moja żona — dodał Dramiński — chodźmy ztąd do was, bo jej tu szumieć będziemy, a ja gdy jestem cokolwiek w lepszym humorze, strasznie głośno krzyczę...
Hrabia Buller właśnie przybył do miasta i stanął był obok Dramińskich, zeszli się dawni towarzysze w sali jadalnej, pierwszy Buller przypomniał się mężowi Adolfiny. Tak zawiązał się stosunek, który nie miał pozostać bez skutków.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że interpunkcja winna być Gdzie tam!