Skarb z Franchard/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział iii.

Adoptacya.

Madame Desprez, zwiąca się chrześcijańskiem imieniem Anastazyi, przedstawiała nader miły typ kobiecy: tęga brunetka, o nadzwyczaj zdrowym wyglądzie, z chłodnemi, gładkiemi policzkami, spokojnemi ciemnemi oczyma i rękoma, których ani sztuka, ani natura nie zdołałaby poprawić. Należała ona do tego rodzaju osób, po których wszelaka przeciwność prześlizguje się, jak letni obłok, co najwyżej i w najgorszym z wypadków ściągnęłaby przez jedno mgnienie swe gęste brwi w pionową zmarszczkę, ale po chwili jużby to przeszło. Miała w sobie wiele pogody zadowolonej mniszki, choć bardzo mało z jej pobożności, gdyż Anastazya była wysoce światowego usposobienia: lubiła ostrygi i stare wino, a nawet nieco śmiałe żarty, oddaną zaś była mężowi więcej w swoim własnym, aniżeli w jego interesie. Była niewzruszenie dobroduszną, ale nie miała najlżejszego pojęcia o jakiemkolwiek zaparciu i samopoświęceniu. Mieszkać w tym miłym, starym domu, z rozciągającym się po za nim zielonym ogrodem i grządkami ślicznych kwiatów przed oknem, jeść i pić jaknajsmaczniej, pogawędzić od czasu do czasu z sąsiadką maleńki kwadransik, nie nosić nigdy gorsetu, ani wciętej sukni, wyjąwszy gdy jechała za sprawunkami do Fontainebleau, mieć zawsze świeży zasób pieprznych romansów pod ręką, wreszcie być żoną doktora Desprez i nie mieć żadnego powodu do zazdrości, były to rozkosze, wypełniające po brzegi czarę jej życia. Ci, co znali doktora za jego kawalerskich czasów, gdy był (również) naszpikowany tyluż teoryami, co teraz, ale innego rodzaju, przypisywali jego obecną filozofię studyom, jakie miał sposobność czynić nad Anastazyą. Jej to pół-zwierzęcą szczęśliwość starał się on wyrozumować w system racyonalistyczny i może bezwiednie naśladował.
Madame Desprez była prawdziwą artystką w sztuce kuchennej i przyrządzała kawę prawdziwie po mistrzowsku. Miała bzika na punkcie porządku i zaraziła nim doktora. Każda rzecz musiała stać na swem miejscu; wszystko co się dało wyglansować, świeciło się wspaniale; a kurz był rzeczą wygnaną z jej królestwa. Alina, jedyna służąca państwa Desprez, nie miała nic innego do roboty, tylko wycierać i czyścić. Tak więc doktor Desprez żył w swym domu, niby tuczone cielę, w cieple i wygodzie, aż się dusza radowała.
Posiłek południowy był wyborny. Znalazł się zawsze na stole dojrzały melon, jaka ryba rzeczna w niezrównanym sosie bearneńskim, fricassé z tłustej kury i półmisek szparagów, a na deser owoce. Doktor wypijał pół butelki plus jedną szklankę, żona pół butelki minus tę samą ilość, co było małżeńskim przywilejem, doskonałego Côte-rôtic, stojącego już siedm lat w piwnicy. Następnie podawano czarną kawę i flaszkę Chartreuse dla pani, gdyż doktor nie uznawał i nie znosił podobnych dekoktów; poczem Alina oddalała się, pozostawiając zaślubioną parę rozkoszy wspomnień i trawienia.
— Bardzo to szczęśliwa okoliczność, moja ukochana — zauważył doktor — ta kawa jest wyśmienita, bardzo szczęśliwa okoliczność, wogóle biorąc. Anastazyo, błagam cię, obejdź się bez tej trucizny choć dzisiaj, tylko ten jeden dzień, a stawiam w zastaw moją reputacyę, że wnet odczujesz błogie tego skutki.
— Cóż to za szczęśliwa okoliczność, mój przyjacielu? — zapytała Anastazya, nie zwracając uwagi na protest, który się powtarzał codziennie.
— Że nie mamy dzieci, moja piękna — odpowiedział doktor. — Rozmyślam nad tem coraz więcej, w miarę, jak lata płyną i z coraz większą wdzięcznością dla tej władzy, co rozdaje podobne strapienia. Twoje zdrowie, kochanko, mój spokój naukowy, nasze małe przysmaczki kuchenne, jakby to wszystko na tem ucierpiało, jakby niezawodnie musiało zostać poświęconem. I dla kogo? Dzieci są ostatniem słowem ludzkiej niedoskonałości. Zdrowie ucieka przed ich widokiem. Krzyczą one, moja droga; zadają drażliwe pytania; chcą, żeby je karmić, umywać, wychowywać, ucierać im nosy, a potem w odpowiednim czasie łamią nam serca, jak ja łamię ten kawałek cukru. Para takich skończonych egoistów, jak my, powinna strzedz się potomstwa, jak niewierności.
— W istocie — odparła i zaśmiała się. — Jak to podobne do ciebie dworować sobie z tego, na co nie możesz nic poradzić.
— Moja droga — rzekł doktor uroczyście. — Mogliśmy byli adoptować.
— Nigdy! — zawołała pani. — Nigdy, doktorze! przynajmniej za moją zgodą. Gdyby dziecko było mojem własnem ciałem i krwią, to co innego. Ale ładować sobie na ramiona skutki czyjejś nieroztropności? nie, mój drogi przyjacielu, na to mam za wiele rozsądku!
— Właśnie — odpowiedział doktor. — Mamy go oboje. I tem bardziej rad jestem twej roztropności, ponieważ... ponieważ. — Spojrzał na nią bystro.
— Ponieważ co? — spytała z niejasnem przeczuciem niebezpieczeństwa.
— Ponieważ znalazłem odpowiednią osobę — rzekł doktor stanowczo — i chcę ją adoptować dziś po południu.
Anastazya patrzyła nań jak po przez mgłę.
— Straciłeś zmysły — rzekła, a w głosie jej drgnęło coś, niby zapowiedź burzy.
— Bynajmniej — odparł — władam niemi doskonale. A oto dowód: zamiast starać się upozorować moją zmienność, wolałem, aby cię z góry przygotować, uwydatnić ją jeszcze silniej. Poznasz po tem, spodziewam się, filozofa, który ma niewysłowione szczęście nazywać cię swą małżonką. Fakt jest, że w rachubach swoich nie liczyłem się z trafem. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę mego rodzonego syna. Otóż, przeszłej nocy znalazłem go. Nie trwóż się niepotrzebnie, moja droga. Niema w nim ani kropli mojej krwi, o ile mi wiadomo. To jego umysł, kochanie, jego umysł nazywa mię swym ojcem.
— Jego umysł? — powtórzyła z cichym śmiechem, środkującym pomiędzy szyderstwem, a atakiem hysterycznym. — Jego umysł, doprawdy! Henri, czy to jest idyotyczny żart, czy zwaryowałeś? Jego umysł. A cóż mój umysł?
— Słusznie — odpowiedział doktór, wzruszając ramionami — trafiłaś w samo sedno. Będzie on, niestety, wyjątkowo antypatycznym dla mej zawsze ślicznej Anastazyi. Nigdy go ona nie będzie mogła zrozumieć; nigdy on jej nie zrozumie. Poślubiłaś zwierzęcą stronę mej natury, moja droga, ale to moja duchowa strona czuje swe pokrewieństwo z Janem-Maryą. Tak dalece, że, aby być zupełnie szczerym, ja sam patrzyłem nań z pewną obawą. Pojmiesz łatwo, że oznajmiam ci prawdziwe nieszczęście. Powstrzymaj twe łzy, Anastazyo — przerwał głosem pełnym czułej troskliwości — nie płacz po jedzeniu, zepsujesz sobie na pewno trawienie.
Anastazya opanowała się.
— Wiesz, jak chętnie ustępuję ci zawsze — powiedziała — we wszystkich rozsądnych rzeczach. Ale co do tego punktu...
— Moje drogie kochanie — przerwał doktor z żywością, śpiesząc zapobiedz odmowie — kto życzył sobie opuścić Paryż? Kto kazał mi wyrzec się kart, opery, bulwarów i moich towarzyskich stosunków i tego wszystkiego, co stanowiło moje życie, zanim cię poznałem? Czy byłem wierny? Czy byłem posłuszny? Czy nie znosiłem mego losu wesoło? Mówiąc uczciwie, Anastazyo, czy mam prawo do pewnych zastrzeżeń z mej strony? Mam, i ty wiesz o tem. Zastrzegam sobie syna!
Anastazya spostrzegła swą klęskę, zmieniła natychmiast taktykę.
— Złamiesz me serce! — westchnęła.
— Ani trochę — odparł. — Będziesz się czuć nieco nieswoją w ciągu pierwszego miesiąca, zupełnie tak samo, jak ja, gdy po raz pierwszy przywieziono mię do tej lichej wiosczyny. Potem twój przedziwny rozsądek i niezrównany temperament zwycięży i widzę cię już zadowoloną, jak zawsze, i czyniącą twego męża najszczęsliwszym z ludzi.
— Wiesz, że nie umiem ci nic odmówić — rzekła z ostatniem drgnięciem oporu — nic, coby mogło uczynić cię szczęśliwszym. Ale czyż to cię uszczęśliwi? Czy jestes pewnym tego, mój mężu? Znalazłeś go, powiadasz, zeszłej nocy! Może to być najgorszy z nicponi!
— Nie zdaje mi się — odrzucił doktór. — Ale nie sądź, abym był tak nierozważny i adoptował go na poczekaniu. Jestem, pochlebiam sobie, człowiekiem, znającym wybornie świat. Mam wszelkie możliwości na widoku i plan mój zastosowany jest do wszystkich. Biorę malca, jako chłopca stajennego. Jeżeli będzie urwiszował, szemrał, jeżeli będzie chciał nas porzucić, poznam, że się omyliłem; nie uznam go za syna i przepędzę na cztery wiatry.
— Nigdy nie uczynisz tego — rzekła żona — znam twoje dobre serce.
Wyciągnęła doń rękę z westchnieniem; doktor uśmiechnął się, biorąc ją i podnosząc do ust. Wygrał sprawę daleko łatwiej, niż się spodziewał, gdyż po raz to już może dwudziesty doświadczył skuteczności swego niezawodnego argumentu, wzmianki o powrocie do Paryża. Sześć miesięcy, spędzonych w stolicy, dla człowieka z przeszłością i stosunkami doktora, oznaczało niechybną i zupełną ruinę. Anastazya ocaliła resztki majatku, przytrzymując męża jak najściślej na wsi. Sama nazwa Paryża przejmowała ją strachem, i pozwoliłaby raczej doktorowi założyć menażeryę w tylnej części ogrodu i nawet przyjąć chłopca stajennego, aniżeli dopuścić, aby kwestya powrotu do miasta wróciła pod dyskusyę.
Około czwartej po południu biedny linoskok wydał ostatnie tchnienie; ani razu, od pierwszego ataku, nie wróciwszy do świadomości. Doktor Desprez był obecnym przy jego ostatnich chwilach i oznajmił, że farsa skończona. Potem ujął Jana-Maryę za ramię i wyprowadził go do ogródka przy zajeździe, gdzie znajdowała się wygodna ławka nad rzeką. Tu usiadł sam i posadził go przy sobie po lewej stronie.
— Janie-Maryo — rzekł z wielką powagą — świat ten jest niezmiernie wielki, a nawet Francya, która stanowi tylko malutki jego kącik, jest za przestronnem miejscem dla tak małego chłopca, jak ty. Na nieszczęście pełno tu zabiegliwych, przeciskających się, rojących ze wszech stron ludzi, a niestety! zbyt mało piekarni dla tylu głodnych ust. Twój pan umarł. Nie potrafisz zarobić sam na życie dla siebie. Nie chciałbyś kraść? Położenie twoje zatem nie jest zbyt godnem zazdrości? Jest ono, jak w danej chwili, krytycznem. Z drugiej strony widzisz we mnie człowieka jeszcze nie starego, choć już w pewnym wieku, cieszącego się dotąd młodością serca i umysłu, człowieka nauki, który umiał się nieźle urządzić wśród trosk tego świata, utrzymuje dobry stół, i słowem, ani jako przyjaciel, ani jako wróg nie jest do pogardzenia. Ofiaruję ci wikt i ubranie, i będę ci dawał lekcye wieczorami, co będzie niezrównanie stosowniejszem dla chłopca twego pokroju, niż nauka wszystkich księży w Europie, razem wziętych. Nie obiecuję ci żadnej pensyi, ale skoro tylko zechcesz mię porzucić, znajdziesz drzwi otwarte i dam ci sto franków na drogę. Natomiast, posiadam starego konia i powóz, który nauczysz się bardzo prędko czyścić, oboje utrzymywać w porządku. Nie śpiesz się z odpowiedzią i przyjmij moją propozycyę, lub odrzuć ją, jak ci się podoba. Tylko to jedno pamiętaj, że ja nie jestem żadnym sentymentalistą, ani miłosierną osobą, i jeżeli czynię ci tę propozycyę, to dlatego, że mam w tem swoje własne widoki, że spostrzegam wyraźnie jakąś korzyść dla siebie. A teraz, namyśl się.
— Będę bardzo rad. Nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Dziękuję panu z całego serca i będę się starał być użytecznym — powiedział chłopiec.
— Dziękuję ci — rzekł doktor serdecznie, powstając równocześnie i ocierając pot z czoła, gdyż przechodził męki czyścowe, póki rzecz znajdowała się w zawieszeniu. Odmowa po scenie południowej wystawiłaby go w śmiesznem świetle przed Anastazyą.
— Jaki gorący i parny wieczór, (niewątpliwie). Zawsze chciało mi się być rybą w lecie, Janie-Maryo, tu w Loing, niedaleko Gretz. Leżałbym sobie pod lilią wodną i słuchałbym dzwonów, które muszą dźwięczeć bardzo delikatnie tam w głębi. Toby dopiero było miłe życie! Jak sądzisz Janie-Maryo?
— Tak — odpowiedział Jan-Marya.
— Dzięki Bogu, nie brak ci wyobraźni — zawołał doktor, całując chłopca z właściwem sobie wylaniem, pomimo że postępowanie to zdawało się dekoncertować pacyenta prawie tak, jak gdyby był angielskim uczniakiem w tym samym wieku. — A teraz — dodał — zaprowadzę cię do mojej żony.
Madame Desprez siedziała w jadalni, osłonięta lekką szatą. Wszystkie żaluzye były spuszczone, a podłoga tarcicowa dopiero co skropiona wodą. Pani Desprez miała oczy wpół przymknięte, ale udawała, gdy weszli, że czyta jakąś powieść. Jakkolwiek była ona wielce ruchliwą i skrzętną niewiastą, lubiła wypocząć sobie czasami i obdarzoną była niezwykłą skłonnością do snu.
Doktor dokonał prezentacyi z całą uroczystością i dodał na zakończenie, ku wspólnej korzyści stron obu: — Starajcie się polubić, przez wzgląd na mnie.
— Jest bardzo ładny — rzekła Anastazya. — Czy chcesz mię pocałować, mój śliczny, mały chłopczyku?
Doktór, wściekły, odciągnął ją na stronę.
— Czy zwaryowałaś, Anastazyo! — rzekł. — Czy to ma być ów takt kobiecy, o którym słyszę bez końca? Niebiosa mi świadkiem, nie spotkałem się z nim nigdy w życiu! Postępujesz z mym małym filozofem, jak z dzieciakiem. Trzeba doń mówić z większym szacunkiem, powiadam ci. Nie chcę, aby go całowano i cackano się z nim, jak ze zwykłem dzieckiem.
— Zrobiłam to tylko, aby ci uczynić przyjemność, z pewnością — odparła Anastazya — ale będę się starała poprawić.
Doktor przeprosił ją za swe uniesienie.
— Ale pragnąłbym — ciągnął dalej — aby się czuł jak w domu pomiędzy nami. Staraj się, staraj poprawić, jeżeli wogóle kobiety zdolne są zrozumieć młodzież, ale rzecz prosta, nie! i ja tracę napróżno moje słowa. Trzymaj przynajmniej, o ile potrafisz, język za zębami i przypatruj się pilnie, jak ja postępuję; to ci posłuży za wzór.
Anastazya zastosowała się do rozkazu i przypatrywała się bacznie postępowaniu doktora. Zauważyła, że uścisnął chłopca trzy razy w ciągu wieczoru i udało mu się tak dobrze stropić i zawstydzić malca, że ten stracił niemal mowę i apetyt. Ale posiadała ona prawdziwy kobiecy heroizm w drobnostkach. Nietylko wyrzekła się taniej zemsty wykazania mężowi jego własnych błędów, ale starała się jak mogła zatrzeć ich przykre wrażenie wobec Jana-Maryi. Gdy po kolacyi Desprez wyszedł odetchnąć po raz ostatni świeżem powietrzem przed udaniem się na spoczynek, Anastazya podeszła do Jana-Maryi i wzięła go za rękę.
— Niech cię sposób postępowania mego męża nie dziwi i nie przestrasza — rzekła. — Jest on najlepszym z ludzi, ale przytem tak mądrym, że czasem trudno go zrozumieć. Oswoisz się z nim wkrótce, a wtedy pokochasz go, bo każdy musi go kochać. Co do mnie, możesz być pewny, że będę się starała uczynić cię szczęśliwym i nie będę nudzić cię wcale. Zdaje mi się, że będziemy najlepszymi przyjaciółmi, to jest ty i ja. Nie jestem bardzo mądra, ale mam bardzo dobre serce. Czy chcesz mię pocałować? — Nadstawiła mu policzek i wzięła go w ramiona, a potem rozpłakała się.
Doktór zastał ich, wchodząc, splecionymi we wzajemnym uścisku. Wniósł stąd, że żona jego znowu zawiniła, i zaczął właśnie strasznym głosem — Anastazyo — gdy ta ostatnia spojrzała nań z uśmiechem, wznosząc palce do góry. Dał więc pokój ździwiony, a tymczasem Anastazya zaprowadziła chłopca do przygotowanej dlań izdebki na strychu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.