Skarb z Franchard/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział iv.

Wychowanie filozofa.

Po odbytej w ten sposób szczęśliwie installacyi adoptowanego chłopca stajennego, życie w domu doktora potoczyło się znowu swoim zwykłym, cichym i jednostajnym trybem. Jan-Marya porał się około powozu i konia w ciągu rana; czasami pomagał w gospodarstwie; czasami spacerował z doktorem, aby czerpać mądrość u samego źródła, a wieczorami wtajemniczanym bywał w tajniki nauki języków martwych. Zachował swoją szczególną pogodę umysłu i obejścia; rzadko kiedy co zbroił; ale czynił tylko bardzo średnie postępy w naukach i czuł się zawsze trochę obcym w domu.
Doktor był wzorem regularności. Całe przedpołudnie pracował nad swą wielką książką: »Farmakopea porównawcza, albo historyczny słownik wszelkich lekarstw«. Dzieło to, jak dotąd, składało się przeważnie ze skrawków papieru i szpilek. Po ukończeniu miało zapełnić wiele szacownych tomów i połączyć rozległą erudycyę starożytniczą z zawodową użytecznością. Ale doktor kochał się w literackim wdzięku i malowniczości; dowcipna anegdota, ciekawy rys obyczajów, moralne określenie, albo dźwięcznie brzmiący epitet miały niezawodne pierwszeństwo przed rzeczywistym naukowym dokumentem. Nie wiele brakowało, a doktor byłby napisał swoją »Farmakopeę porównawczą« wierszem! Artykuł »Mumia« na przykład, był już zupełnie wykończony, mimo że reszta dzieła nie postąpiła jeszcze po za literę A. Artykuł ów był bardzo obszerny i zajmujący, pisany z zacięciem i barwnie, dokładny, pełen erudycyi, słowem artykuł literacki; ale zaledwie mógłby on podać jakie wskazówki praktykującemu doktorowi naszych czasów. Żona ze swoim kobiecym sprytem pochwyciła te braki i wykazywała je z niewzruszoną szczerością; doktor był trochę drażliwym na punkcie swych mumii i odczuwał czasem aluzyę dość dotkliwie.
Po obiedzie i należytej przerwie na trawienie, wychodził na spacer, czasem sam, czasem w towarzystwie Jana-Maryi, gdyż pani wolałaby raczej wszelkie utrapienie, niż pieszą przechadzkę.
Była to, jak już powiedziałem, bardzo czynna osoba, nieustannie zabiegająca koło materyalnych wygód, i gotowa zdrzemnąć się nad książką, skoro tylko nie miała nic do roboty. Nie było w tem zresztą nic złego, ponieważ nigdy nie chrapała i nigdy nie traciła właściwej sobie pogody i miłej cery w czasie snu. Przeciwnie, wyglądała jak prawdziwe uosobienie rozkosznego i apetycznego dobrobytu i budziła się spokojnie, z całą przytomnością swych władz. Obawiam się, że była ona w wysokim stopniu zwierzęciem, ale bardzo miłem zwierzęciem. Tak więc nie wiele zajmywała się Janem-Maryą; ale sympatya, jaka się wywiązała między nimi pierwszego wieczoru, pozostała niezachwianą. Od czasu do czasu ucinali z sobą przypadkową pogawędkę, przeważnie o różnych sprawach gospodarskich, czasami ku wielkiej konsternacyi doktora, wybierali się razem do tej świątyni poniżającego przesądu, jaką był kościół wiejski, a dwa razy na miesiąc jeździli w swych najpiękniejszych odświętnych sukniach do Fontainebleau i wracali obładowani sprawunkami. Słowem, jakkolwiek doktor wciąż był święcie przekonany, że dzieli ich nieprzejednana antypatya, stosunek obojga był tak serdeczny, przyjacielski i poufny, jak tylko pozwalały na to ich odrębne usposobienia. Lękam się wszakże, że w głębi duszy pani pogardzała miłosiernie i litowała się nad chłopcem. Gatunek jego cnót nie imponował jej bynajmniej. Lubiła ona całkiem inny rodzaj chłopców. Ideałem jej był zwinny, ugrzeczniony, śmiały, trochę swawolny młodzian, z czapką w ręku, gotów lecieć na skinienie, zgadujący myśli z oczu. Lubiła trochę gadatliwości, wdzięku, jaką małą słabostkę, zapowiedź drugiego doktora Desprez. Przytem, było to jej niezłomnem przekonaniem, że Jan-Marya jest tępy na umyśle.
— Biedny, kochany chłopiec — rzekła raz — jaka szkoda, że jest taki głupi.
Nie powtórzyła już tego nigdy po raz drugi, albowiem doktor rzucił się, jak dziki byk, oskarżając ją samą o tępość pojęcia, opłakując swój nieszczęsny los, który skojarzył go tak niedobranie z oślicą, i, co wzruszyło Anastazyę niewypowiedzianie więcej, wystawiając na szwank przez swą gestykulacyę całość porcelany stołowej. Ale pocichu pozostała mimo to przy swej opinii i gdy czasami Jan-Marya siedział nieruchomy, blady, ale bynajmniej nie nieszczęśliwy nad jakiem nieskończonem zadaniem, chwytała pierwszą sposobną chwilę w nieobecności doktora, zbliżała się do wychowańca, obejmowała go za szyję i wyrażała mu całe swe współczucie. — Nie trap się — mówiła — ja także nie jestem wcale mądra, ale zaręczam ci, że nie sprawia to najmniejszej różnicy w życiu.
Zapatrywania doktora były naturalnie trochę odmienne. Szanowny ten gentleman nie nużył się nigdy dźwiękiem swego własnego głosu, który, mówiąc szczerze, brzmiał dość mile dla słuchu. Doktor miał teraz słuchacza, który nie był tak cynicznie obojętnym, jak Anastazya, i który czasem dodawał mu bodźca najtrafniejszemi uwagami. A przytem, czyż nie wychowywał on chłopca? Wychowanie zaś, przyznają to wszyscy filozofowie, jest najfilozoficzniejszą z powinności. Cóż może być bardziej niebiańskiem dla biednego rodzaju ludzkiego, jak wykształcić głupiutkie pacholę na świadomego, dzielnego obywatela państwa? Wówczas, w rzeczy samej, drogi życia stają się drogami rozkoszy. Nigdy doktór nie czuł się bardziej uszczęśliwionym ze swych zdolności. Filozofia płynęła gładko i potoczyście z jego warg. Był on tak zręcznym dyalektykiem, że umiał sprowadzić własny nonsens, gdy się czuł wyzwanym, wstecz do jakiego pierwiastku sensownego i dowieść, że był to tylko kwiat, wieńczący jego system. Wyślizgiwał się ze sprzeczności, jak ryba, i pozostawiał ucznia, pogrążonego w bezmiernym podziwie dla niezgłębionej mądrości Rabbi’ego.
Mimo to, na dnie serca doktor był mocno rozczarowanym niezbyt świetnym rezultatem swego najsystematyczniejszego wychowania.
Chłopiec, wybrany przez tak bystrego spostrzegacza dla swoich jawnych zdolności i prowadzony po ścieżkach nauki przez tak filozoficznego kierownika, powinien był z samej natury rzeczy czynić daleko widoczniejsze postępy. Tymczasem Jan-Marya był dość tępym w niektórych rzeczach, nieprzeniknionym w innych, a jego łatwość zapominania była równą jego łatwości wyuczania się. Dlatego doktor wolał swe perypatetyczne prelekcye, których chłopiec słuchał z uwagą, które zdawały się go bawić i z których często korzystał.
Różne i liczne były pogawędki, jakie miewali z sobą; lecz zdrowie i umiarkowanie stanowiły najpospolitszy przedmiot rozpraw doktora. Do tych ostatnich wracał on zawsze z upodobaniem.
— Prowadzę cię — mawiał — po zielonych łąkach. Mój system, moje przekonania, moje lekarstwa zawierają się w jednem zdaniu: unikaj nadużycia. Błogosławiona natura, zdrowa, umiarkowana natura, nie znosi i wyplenia wszelkie nadużycia. Prawo ludzkie naśladuje w tym względzie, acz z wielkiej odległości, jej rozrządzenia; a my powinniśmy starać się wspierać wysiłki prawa. Tak, chłopcze, musimy być prawem dla siebie samych i dla naszych sąsiadów, lex armata, zbrojne, nieubłagane, tyraniczne prawo. Jeżeli ujrzysz jaką cherlającą ludzką ruinę, zażywającą tabakę, wytrąć jej pudełko z ręki! Sędzia, jakkolwiekby się tak wyrazić, jeden z objawów choroby, mniej wydaje mi się szkodliwym, niż doktor. Przedewszystkiem doktor, doktor i smrodliwe pomyje i śmiecie jego apteki. Świeże powietrze w pobliżu lasu sosnowego dla wielkiej obfitości żywicy, czyste, naturalne wino i rozmyślania nie zarażonego sofisteryą umysłu wobec dzieł natury, oto są, mój chłopcze, najskuteczniejsze środki lekarskie i najlepsze pociechy religijne! Ufaj tylko im jednym! Słuchaj! Oto biją dzwony w Bourron (wiatr wieje z północy, będzie pogoda). Jak czystym i powiewnym jest ich dźwięk! Jak harmonijnie koją się nerwy i duch milknie, zniewolony, w cichym zachwycie. I zauważ jak lekko i cicho bije serce! Twój nieoświecony doktor nicby nie dostrzegł w tych wrażeniach, a jednak sam czujesz, że stanowią one część zdrowia. Czy pamiętasz twoją ciuchonię[1] tego poranku? Dobrze, ciuchonia jest także dziełem natury. Jest to w gruncie rzeczy tylko kora drzewa, którą moglibyśmy sami zbierać, gdybyśmy mieszkali, w tej miejscowości, gdzie to drzewo rośnie. Jakiż to cudowny świat! Jakkolwiek jestem skończonym ateistą, z przyjemnością składam moje świadectwo światu! Spojrz na te przeróżne lekarstwa i przyjemności niekosztujące ani grosza, a tak szczodrze rozsiane po naszej drodze! Tam, w końcu ogrodu, płynie rzeka, nasza kąpiel, nasz staw rybny, nasz naturalny system drenowania. Mamy studnię w podwórzu, która szle nam perlącą się wodę z samego jądra ziemi: czysty, chłodny, a zmieszany z małą ilością wina najzdrowszy napój w świecie! Powiat słynie ze swej zdrowotności. Uskarżają się wprawdzie na reumatyzm, ale ja sam nigdy nie doświadczyłem najlżejszej jego przypadłości. Powiadam ci, a sąd mój oparty jest na najchłodniejszym, najjaśniejszym procesie rozumowym, jeżelibyśmy ja lub ty zapragnęli kiedykolwiek opuścić ten przybytek rozkoszy, byłoby obowiązkiem, owszem przywilejem naszego najlepszego przyjaciela przeszkodzić nam w tem, choćby kulą rewolwerową!
Pewnego pięknego dnia czerwcowego siedzieli obaj na wzgórzu po nad wioską. Rzeka o wodach tak błękitnych, jak niebo, połyskiwała tu i tam pomiędzy listowiem. Nieznużone ptaki krążyły nieustannie i migały w locie około wieży kościoła w Gretz. Zdrowy powiew szedł z lasu i szmer niezliczonych tysięcy szczytów drzewnych i niezliczonych milionów i milionów liści zielonych przelatywał powietrze, napełniając ucho subtelnem brzmieniem, pośredniem pomiedzy cichym szeptem a śpiewem. Zdawało się, jakoby w każdem najdrobniejszem źdźble trawy ukrywał się konik polny, a pola rozbrzmiewały wesołą muzyką, brzęcząc w oddali i zbliska, jak dzwoneczki sanne królowej wróżek. Z wyniosłości wzgórza, na którem siedzieli, oko obejmowało daleką przestrzeń równiny, wysadzonej topolami, z jednej strony, słaniające się szczyty leśne z drugiej, a Gretz samo w pośrodku, garść dachów. Pod roztoczonym łukiem błękitu wioseczka wydawała się tak malutką, jak cacko. Nie chciało się wprost wierzyć, aby ludzie mogli tu mieszkać i znajdować dość miejsca, by się poruszać i dość powietrza, by oddychać w tak szczuplutkim kąciku ziemi. Myśl ta nasunęła się chłopcu, może po raz pierwszy, i wyraził ją słowami:
— Jak to się wydaje małem! — westchnął.
— Tak — odparł doktor — małem teraz. A jednak było to niegdyś warowne miasto; kwitnące, rojne od mieszczek w drogich furtrach i ludzi zbrojnych, kipiące życiem; z strzelistemi wieżami, o ile wiem, i obronnemi basztami wzdłuż szańców. Tysiące kominów przestawało się dymić na odgłos dzwonu wieczornego. Szubienice stały u jego bram tak gęste, jak strachy na wróble na polu. Podczas wojny uderzały oń szturmy po zarzucanych drabinach, strzały padały, jak liście, obrońcy przeskakiwali śmiało w zapale bitwy po przez most zwodzony i każda strona wykrzykiwała swe hasło bojowe, składając się bronią. Czy wiesz, że mury grodu rozciągały się aż do Komandoryi? Tak opiewa tradycya. Niestety, jak dawno ta świetność rozpadała się w gruzy i nie pozostało z niej nic, oprócz tych paru spokojnych słów, które obijają się o twe uszy, miasto zaś samo skurczyło się w tę małą wioskę pod nami. Potem przyszły angielskie wojny, posłyszysz jeszcze o tych Anglikach, głupi naród, któremu czasem zdarzy się niechcący uczynić coś dobrego, i Gretz zostało zdobyte, złupione, spalone. Są to dzieje wielu miast, ale Gretz nie podniosło się już nigdy, nie zostało nigdy odbudowanem; gruzy jego stały się materyałem budowlanym, który posłużył wzrostowi jego współzawodników, i kamienie Gretzu wznoszą się teraz wzdłuż ulic miasta Nemours. Cieszy mnie, że nasz stary dom pierwszy podniósł się po klęsce i gdy miasto przestało istnieć, on zapoczątkował wieś.
— Ja także cieszę się z tego — powiedział JanMarya.
— Powinienby on zostać świątynią najskromniejszych cnót — ciągnął dalej doktor, napawając się z rozkoszą własnemi słowami. — Może jedną z przyczyn, dla których kocham tak bardzo moją małą wioskę, jest to, że posiadamy z nią podobne dzieje. Czy mówiłem ci, że byłem niegdyś bogaty?
— Nie przypominam sobie — odpowiedział Jan-Marya. — Nie sądzę, żebym zapomniał. Przykro mi, żeś pan stracił majątek.
— Przykro! — zawołał doktor. — Nie, widzę, że zaledwie rozpocząłem twoje wychowanie. Słuchaj, czy wolałbyś żyć w starem Gretz, czy w nowem, wolnem od niepokojów wojennych, w otoczy zielonych pól, bez hałasu, paszportów, rabunku żołdactwa i brzęku dzwonu wieczornego, któryby kazał nam gasić światła i posyłał do łóżek o zachodzie słońca?
— Sądzę, że wolałbym nowe Gretz — odpowiedział chłopiec.
— Właśnie — rzekł doktor — i ja także. I dlatego też wolę moją obecną średnią zamożność, niż dawne bogactwo. Złota mierności! wołali przedziwni mędrcy starożytni. Podzielam najzupełniej ich zachwyt. Czyż nie mam dobrego wina, smacznego jedzenia, orzeźwiającego powietrza pól i lasów do przechadzki, domu, zachwycającej żony, chłopca, którego kocham, jak syna? Tymczasem, gdybym pozostał bogaty, byłbym z pewnością zamieszkał w Paryżu, znasz Paryż, Paryż i raj[2] nie są to terminy zamienne. Ten miły szmer wiatru, płynącego pomiędzy liśćmi, zmieniony w zgrzytającą Babel ulicy, idyotyczny połysk asfaltu zamiast cichego kobierca zielonych łąk i szarych pól, nerwy rozstrojone, trawienie wadliwe, wyobraź sobie podobne położenie! Spostrzegasz już następstwa; umysł jest podniecony, serce bije nierównomiernie, i człowiek przestaje być sobą. Badałem namiętnie sam siebie, jedyne zajęcie godne filozofa. Znam mój charakter, jak grajek zna otwory swego fletu. Gdybym wrócił do Paryża, zrujnowałbym się przez karty, ba, idę dalej, rozdarłbym serce mojej Anastazyi przez me niewierności.
To było za wiele dla Jana-Maryi. Żeby dane miejsce mogło tak przeistoczyć najdoskonalszego z ludzi, to przechodziło jego wiarę. Paryż, zaręczał, był wcale miłem miejscem pobytu. »Ani też, gdy mieszkałem w tem mieście, nie czułem w sobie żadnej różnicy«, dowodził.
— Jak to — zawołał doktor. — Czyż nie kradłeś, gdy tam byłeś?
Ale chłopiec nie dał sobie nigdy wytłómaczyć, iż czynił co złego, gdy kradł. Nawet doktor nie pochlebiał sobie, aby tego dokazał. Wszakże ów gentleman nie był nigdy zbyt skrupulatnym, gdy mu zabrakło zbijającego argumentu.
— A teraz — kończył — czy zaczynasz rozumieć? Ci, co mnie zrujnowali, oddali mi tylko najprzyjaźniejszą usługę. Gretz stało się moją akademią, mojem sanatoryum, moim rajem niewinnych rozkoszy. Gdyby mi ofiarowano miliony, odrzuciłbym je: Tetro, Sathanas! Złe, przepadnij! Zapamiętaj sobie mój przykład: pogardzaj bogactwami, unikaj poniżającego wpływu miast. Hygiena, hygiena i mierny dostatek, oto niech będzie twoje hasło życiowe.
System hygieniczny doktora dziwnie odpowiadał jego własnym upodobaniom, a obraz doskonałego życia był wiernym opisem tego, jakie doktor sam prowadził w danej chwili. Ale łatwo jest przekonać malca, któremu zwłaszcza dostarczamy sami wszystkich faktów potrzebnych do dyskusyi. A przytem filozofia ta posiadała jedną przedziwną zaletę: entuzyazm samego filozofa. Nigdy jeszcze nie był nikt tak stanowczo zdecydowany czuć się, bądź co bądź, szczęśliwym w życiu. A jeżeli doktor nie był wielkim logikiem i nie mógł mieć pretensyi do wywierania przekonywającego wpływu na umysły, był z pewnością trochę poetą i posiadał czarujący urok, który mu ujarzmiał serca. Czego nie mógł dokazać swym zwykłym humorem pełnym promiennego podziwu dla samego siebie, to udawało mu się czasem w przystępach posępnej melancholii.
— Chłopcze — mawiał — unikaj mnie dzisiaj. Gdybym był przesądnym, prosiłbym cię nawet o wzmiankę w twych pacierzach. Oto czarna rozpacz miota mną. Zły duch króla Saula, czarownica Kupea Abudaha, osobowy dyabeł średniowiecznego mnicha jest przy mnie, jest we mnie — bijąc się w piersi. — Wady mojej natury dosięgają teraz swego szczytu. Niewinne przyjemności nęcą mnie napróżno. Płonę, pożądam, ginę z tęsknoty za Paryżem, za mojem ukochanem błotkiem. Patrz — ciągnął dalej, pokazując mu garść srebra — ogałacam się. Nie można mi powierzyć nawet sumy, jaką kosztuje bilet kolejowy. Weź to, zachowaj dla mnie, wydaj na trujące łakotki, rzuć w najgłębszą toń rzeki, pochwalę wszystko, cobyś mi nie uczynił. Ocal mnie przed tą częścią mnie samego, której się wyrzekam. Jeżeli ujrzysz, że się chwieję, nie wahaj się; jeżeli potrzeba, strzaskaj pociąg. Mówię, ma się rozumieć, pod postacią paraboli. Wszelka ostateczność byłaby lepszą dla mnie, aniżeli wpaść żywym w otchłań Paryża.
Niewątpliwie doktor bawił się temi małemi scenami, jako pewną waryacyą swej roli; przedstawiały one żywioł byroniczny w trochę sztucznej poetyczności jego egzystencyi. Ale dla chłopca, jakkolwiek czuł on w sposób niejasny ich teatralną przesadę, stanowiły one coś więcej. Doktor może trochę nie doceniał, chłopiec zapewne przeceniał rzeczywistą siłę tych pokus.
Pewnego dnia wielkie światło zabłysło w umyśle Jana-Maryi.
— Czy bogactwa nie mogłyby być użyte dobrze? — zapytał.
— W teoryi tak — odpowiedział doktor. — Ale doświadczenie uczy, że nikt tego nie robi. Wszyscy wyobrażają sobie, że będą stanowić wyjątek, jeżeli się przypadkiem wzbogacą. Lecz sam fakt posiadania obniża nasz poziom moralny. Budzą się nowe potrzeby i żądze, a niemądre zamiłowanie w wystawności niszczy samo jądro uciechy.
— A więc mógłbyś pan być lepszym, gdybyś posiadał mniej — rzekł chłopiec.
— Z pewnością nie — odpowiedział doktor, ale głos mu drżał, gdy to mówił.
— Dlaczego? — pytała niemiłosierna naiwność.
Doktor Desprez ujrzał nagle wszystkie kolory tęczy, wirujące mu w oczach, nieruchomy wszechświat zapadał się z nim razem.
— Ponieważ — rzekł po dłuższej przerwie, udając, że się namyśla — ponieważ urządziłem moje życie odpowiednio do mych obecnych dochodów. Nie jest dobrze dla ludzi w moim wieku, gdy się ujrzą nagle wytrąconymi ze swych przywyknień.
Był to mistrzowski wybieg. Doktor odetchnął ciężko i zachowywał przez całe popołudnie ponure milczenie. Co do chłopca był on zachwycony rozwiązaniem dręczącej go wątpliwości; dziwił się nawet, jak sam nie przewidział tak jasnej i rozstrzygającej odpowiedzi. Jego wiara w doktora była sama przez się wielkim skarbem. Desprez bywał czasem podchmielonym odrobinkę przy obiedzie, zwłaszcza po kilku lampkach wina reńskiego, do którego czuł wielką słabość. Rozwodził się wówczas nad gorącością swych uczuć dla Anastazyi i z rozpłomienionemi policzkami i luźnym, trochę niepewnym uśmiechem rozprawiał o najprzeróżniejszych przedmiotach, pozwalając sobie przytem na trochę mdłe i niedyskretne dowcipy. Ale przybrany chłopiec stajenny nie pozwolił sobie nigdy na żadną wątpliwą uwagę, tchnącą najmniejszą niewdzięcznością. Jest to niezaprzeczoną prawdą, że ktoś może być dla nas drugim ojcem, a jednak pić nieco za wiele, ale szlachetniejsze natury są zawsze powolne w uznawaniu takich prawd.
Doktor posiadał najwyłączniej serce chłopca, ale może przesadzał trochę swój wpływ na jego umysł. Zapewne Jan-Marya przyswoił sobie niektóre zapatrywania swego mistrza, ale muszę powiedzieć, że nigdy nie wyrzekł się przytem żadnego ze swoich. Przekonania istniały w nim z łaski Bożej, były one dziewiczym, nieobrobionym, surowym materyałem wewnętrznej decyzyi. Mógł dodać do nich drugie, ale nie mógł wyrzucić raz powziętych z myśli. Nie troszczył się też, czy doskonale zgadzały się pomiędzy sobą i nie znajdował żadnej przyjemności umysłowej w roztrząsaniu ich lub wykazywaniu za pomocą słów. Słowa były dlań równie czczą sztuką, jak taniec. Gdy był sam, uciechy jego były prawie wegetacyjnej natury. Wymykał się do lasu w kierunku Acheres i siadywał w otworze jakiej groty, wśród siwych brzóz. Dusza jego przeglądała wprost z jego oczu. Nie ruszał się, ani myślał. Światło słoneczne, przejrzyste cienie, poruszające się za powiewem wiatru, ostrza świerków, zdające się przebijać niebo, pochłaniały i przykuwały całkiem jego uwagę. Był on czystą jednością, umysłem całkiem abstrakcyjnym. Jeden nastrój przenikał go, nastrój, w którego powstaniu współdziałały wszystkie przedmioty zmysłowe, jak barwy tęczy stapiają się i znikają w białem świetle.
Tak więc, podczas gdy doktor upajał się słowami, adoptowany chłopiec stajenny rozmyślał w milczeniu.




  1. Roślina południowo-amerykańska.
  2. Gra słów »Paris and Paradise«, »Paryż i raj«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.