Skarb z Franchard/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział viii.

Zapłata filozofa.

Następnego poranku doktor, widmo samego siebie, powrócił z Paryża pod opieką Kazimierza. Zastali Anastazyę i Jana-Maryę, siedzących razem przy kominku. Desprez, który zmienił strój, w jakim był wyjechał, na gotowy garnitur z lichego materyału, potrząsnął ręką, wchodząc i opuścił się w milczeniu na najbliższy fotel. Pani zwróciła się wprost do Kazimierza.
— Co się stało? — zawołała.
— A cóż — odpowiedział ten ostatni. — To, co wam wciąż powtarzałem. Tym razem jesteście oskubani na czysto. Musicie się z tem pogodzić i radzić sobie, jak umiecie. Dom także? ech! co? macie pecha, na honor!
— Czyżbyśmy byli, czyżbyśmy byli zrujnowani? — wyjąknęła.
Doktor wyciągnął ku niej ramiona.
— Zrujnowani! — zawołał. — Jesteś zrujnowaną przez twego nieszczęsnego małżonka.
Kazimierz przyglądał się uściskowi, jaki potem nastąpił, przez swój monokl, następnie obrócił się do Jana Maryi:
— Słyszysz? — rzekł — zrujnowani! Żegnajcie smaczne kąski, wygodny domie i tłuste kotlety! Przychodzi mi na myśl, przyjacielu, że najlepiejbyś uczynił, pakując swe manatki. Niema tu już nic do zyskania. — I mrugnął nań znacząco.
— Nigdy! — zawołał Desprez, zrywając się z miejsca. — Janie-Maryo, jeżeli mnie chcesz opuścić teraz, gdy jestem biedny, możesz odejść; dostaniesz twoje sto franków, jeżeli pozostało mi tyle, ale jeżeli zgodzisz się zostać — tu doktor rozpłakał się — Kazimierz ofiaruje mi posadę pisarza. Pensya niewielka, ale wystarczy dla nas trojga. Dość już, że straciłem majątek, czy mam jeszcze stracić syna?
Jan-Marya płakał gorzko, ale nie przemówił słowa.
— Nie lubię chłopców, którzy płaczą — mruknął Kazimierz — a ten tu ciągle się mazgai. Słuchaj, wynieś się stąd na chwilę. Mam do pomówienia w interesach z twym panem i panią, a te czułości lokajskie mogą się rozegrać potem, gdy odjadę. Marsz! — i otworzył drzwi.
Jan-Marya wysunął się, jak przyłapany złodziej.
O dwunastej w południe siedzieli wszyscy przy stole, oprócz Jana-Maryi.
— Hę? — odezwał się Kazimierz. — Poszedł, widzicie. Zrozumiał w pół słowa.
— Nie myślę, wyznaję — powiedział doktor — nie myślę bronić go, ani usprawiedliwiać jego nieobecności. Dowodzi ona wielkiego braku serca, co martwi mnie niewymownie.
— Braku obyczajów — poprawił Kazimierz. — Serca nie miał nigdy. Cóż chcesz, Desprez, nic łatwiejszego dla sprytnego nicponia, jak wystrychnąć cię na dudka. Twoja nieznajomość ludzkiej natury i ludzkich spraw przechodzi wszelką wiarę. Jesteś oszwabiony przez pogańskich Turków, oszwabiony przez dzieci włóczęgów, oszwabiony na prawo i lewo, z góry i z dołu. Zawdzięczasz to zapewne swej wyobraźni. Dziękuję mym gwiazdom, że nie posiadam jej wcale.
— Przepraszam — odpowiedział Desprez, zawsze pokornie, ale ożywiając się na myśl teoretycznego rozróżnienia, które mu się nasuwało — przepraszam cię Kazimierzu. Posiadasz, nawet w wysokim stopniu, wyobraźnię kupiecką. Brak to właśnie tej ostatniej we mnie, zdaje się, że jest to słaba moja strona, spowodował te wszystkie powtarzające się ciosy. Dzięki swej kupieckiej wyobraźni finansista przewiduje los swych papierów, poznaje mający się zapaść dom...
— Właśnie — przerwał Kazimierz — nasz przyjaciel, chłopiec stajenny, zdaje się, nie jest jej także pozbawionym.
Doktor zamilkł, i śniadanie ciągnęło się dalej i skończyło głównie przy akompaniamencie niezbyt pocieszającej rozmowy szwagra. Ignorował on najzupełniej obu angielskich malarzy, udając, że nie spostrzega ich ukłonów, i rozprawiając swobodnie, jak gdyby się znajdował sam na łonie rodziny. A za każdem prawie słowem wypruwał ścieg po ściegu z wydętego balonu próżności doktora Desprez. Gdy sprzątnięto kawę, biedny doktor był tak gibkim i płaskim, jak obrus.
— Chodźmy zobaczyć ruiny — rzekł Kazimierz.
Wyszli na ulicę. Upadek domu, na kształt straty przedniego zęba, przeistoczył zupełnie widok wioski. Przez utworzony wyłom oko obejmowało wielką przestrzeń zasłanych śniegiem pól, wobec której miejsce samo zdawało się kurczyć i niknąć. Był to jakby pokój z otwartemi drzwiami. Szyldwach stał przy zielonej bramie, był czerwony z zimna, ale przywitał uprzejmie doktora i jego bogatego kuzyna.
Kazimierz oglądał rumowisko, próbował gatunek brezentów.
— Hm! — rzekł — mam nadzieję, że sklepienie piwnicy utrzymało się. Jeżeli tak jest w istocie, mój kochany bracie, zapłacę ci dobrze za twoje wina.
— Zaczniemy odkopywać jutro — rzekł szyldwach. — Nie należy się już obawiać śniegu.
— Mój przyjacielu — wygłosił Kazimierz sentymentalnie — poczekajcie lepiej, aż wam zapłacą.
Doktor zmarszczył brwi i począł ciągnąć dokuczliwego szwagra ku hotelowi Tentaillon. Tam było mniej słuchaczy i ci już wiedzieli o jego ruinie.
— Hallo! — zawołał Kazimierz. — Oto idzie chłopiec stajenny ze swym tobołkiem. Nie, patrzcie, wnosi go do zajazdu.
I w istocie widać było, jak Jan-Marya, przeszedłszy na drugą stronę ośnieżonej ulicy, wchodził do zajazdu państwa Tentaillon, uginając się pod ciężarem niesionego kosza.
Doktor zatrzymał się z nagłą, gwałtowną nadzieją.
— Co on może nieść? — rzekł. — Pójdźmy zobaczyć — i pobiegł z pośpiechem.
— Swoje manatki z pewnością — odpowiedział Kazimierz. — Wynosi się zawczasu, dzięki swej kupieckiej imaginacyi...
— Nie widziałem tego kosza od... od tak dawna — zauważył doktor.
— I nie zobaczysz więcej — drwił Kazimierz — chyba, że w istocie wmieszamy się w to. W rzeczy samej wymagam, byśmy kosz zrewidowali!
— Nie będziesz tego żądał — odparł Desprez niemal z łkaniem i rzucając wilgotne, tryumfujące spojrzenie na Kazimierza, począł biedz.
— Co go za licho ukąsiło? dziwne — myślał Kazimierz i ulegając ciekawości, poszedł za przykładem doktora i puścił się biegiem.
Kosz był tak ciężki i duży, a Jan-Marya tak znużony, że zabrało mu to wiele czasu, zanim zdołał wciągnąć go na górę do pokoju państwa Desprez. Właśnie złożył swój ciężar na podłodze przed Anastazyą, gdy przybiegł doktor, a tuż za nim podążał człowiek od interesów. Chłopiec i kosz przedstawiali oboje bardzo smutny widok, gdyż jeden przebył cztery miesiące pod ziemią w pewnej grocie po drodze do Achères, a drugi przebiegł około pięciu mil tak szybko, ile tylko miał siły w nogach, przytem połowę tej odległości pod przytłaczającem go brzemieniem.
— Janie-Maryo! — zawołał doktor głosem, który brzmiał zbyt seraficznie, aby go można było nazwać hysterycznym — to jest? to jest! — wołał. — O, mój synu, mój synu!
I usiadłszy na koszu rozpłakał się, jak małe dziecko.
— Nie pojedziecie teraz do Paryża — rzekł Jan-Marya nieśmiało.
— Kazimierzu — powiedział Desprez, podnosząc zalaną łzami twarz — czy widzisz tego chłopca, tego anielskiego chłopca? To on jest złodziejem. Ukrył on skarb przed człowiekiem, który nie był wart, by mu powierzono jego użycie; wraca mi go teraz, gdy jestem wytrzeźwiony i upokorzony. Takie są, Kazimierzu, owoce mojej nauki, a ta chwila jest nagrodą mego życia.
Tiens — rzekł Kazimierz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.