Skarb z Franchard/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział vii.

Upadek domu doktorstwa Desprez.

Ddoktora nie został jeszcze zaszczycony opisem, a jest już wielki czas uzupełnić ten brak, ponieważ dom sam jest jednym z aktorów w naszem opowiadaniu i przytem takim, którego rola ma się już ku końcowi. Dwupiętrowy, o ścianach barwy gorąco-żółtej, pokryty wyblakłemi, o czerwonawym odcieniu dachówkami, na przemian z warstwami mchu, wychodził jedną ścianą na ulicę i stał w rogu posiadłości doktora. Był obszerny, przewiewny i niewygodny. Duże, grube belki rzeźbione były tu i owdzie w niewybrednej roboty desenie; poręcz schodów rżnięta w sztuczne arabeski; gruby filar drewniany, którego zadaniem było podtrzymywać sufit nad pokojem jadalnym, nosił jakieś tajemnicze znaki po swej ciemniejszej stronie. Były to runy, jak twierdził doktor. Nie omieszkiwał on nigdy, kreśląc legendową historyę domu i jego właścicieli, wspomnieć szeroko o skandynawskim szkolarzu, który je pozostawił. Podłoga, drzwi i belki tworzyły wielką rozmaitość kątów, każdy pokój pochylał się pod innym. Szczyt dachu skłaniał się ku ogrodowi, na kształt wieży pochyłej, a jeden z poprzednich właścicieli podparł budynek z tej strony grubym filarem z drzewa, niby dźwignią u żórawia. Z tem wszystkiem dom zdradzał liczne oznaki upadku: z takich domów szczury zwykły się wynosić przed katastrofą, i tylko jego niezrównana jasność, szyby okien wyczyszczone i lśniące, nieskazitelnej czystości ściany, błyszczący mosiądz klamek, ganek uwoniony girlandą pachnących kwiatów; tylko wygląd, przypominający czyściutkiego, uśmiechniętego weterana, siedzącego ze swemi szczudłami w słonecznym kąciku ogrodu, czyniły go domem mieszkalnym dla ludzi, lubiących wygodne życie i komfort. Przy mniej troskliwym lub niedbałym doglądzie, spadłby szybko na ostatni szczebel ruiny. Takim, jakim był, lubiła go cała rodzina i doktor nie czuł się nigdy bardziej natchnionym, niż gdy opowiadał jego zmyślone dzieje i kreślił charakterystyczne postacie jego kolejnych właścicieli, poczynając od kupca hebrajskiego, który odbudował jego ściany po zburzeniu miasta, i tajemniczego rytownika run, aż do długo-głowego i brudno-rękiego Boera, od którego nabył go sam za bardzo drogą cenę. Żeby trwałości jego mogło cośkolwiek zagrażać, to doktorowi nigdy nie przyszło na myśl. Co stało przez stulecia, mogło przetrwać jeszcze trochę dłużej.
W istocie zaś tej szczególnej zimy, po znalezieniu i straceniu skarbu, państwo Desprez mieli troskę zgoła innego rodzaju na sercu. Jan-Marya najwidoczniej nie był sobą. Miewał napady gwałtownej ruchliwości, czynił wówczas nadzwyczajne wysiłki dla przypodobania się swym przybranym rodzicom, mówił więcej i szybciej i podwajał pilność w naukach. Ale w przerwach między tymi okresami pozornego ożywienia ulegał przystępom melancholii i cichego zadumania, i wtedy bywał wprost nieznośnym.
— Milczenie — moralizował doktor — widzisz, Anastazyo, do czego prowadzi milczenie? Gdyby chłopiec był należycie ulżył swemu sercu, małe rozczarowanie z powodu straty skarbu, drobna przykrość, jakiej doznał wskutek nieuprzejmości Kazimierza, byłaby już dawno zapomniana. A tymczasem dręczy go to, jak choroba. Chudnie, apetyt ma zmienny i wogóle mizernieje. Poddaję go najściślejszej dyecie, używam najbardziej podniecających środków, wszystko daremnie.
— Czy nie zdaje ci się, że go za nadto opychasz lekarstwami? — zapytała Anastazya z mimowolnem drżeniem.
— Ja?! — zawołał doktor. — Ja przeładowuję go lekarstwami? Anastazyo, zwaryowałaś!
Czas mijał, a zdrowie chłopca pogarszało się widocznie. Doktor narzekał na pogodę chłodną i burzliwą. Przyzwał zresztą kolegę z Bourron, powziął doń nagłą sympatyę, wysławiał jego zdolności i niebawem sam znalazł się w kuracyi; w razie najlżejszej niedyspozycyi on i Jan-Marya mieli obaj swoje lekarstwa i musieli je zażywać w różnych porach dnia. Doktor pilnował ściśle godziny z zegarkiem w ręku.
— Przedewszystkiem akuratność — mawiał, odmierzając dozy i rozpływając się nad zaletami mikstury, a jeżeli chłopiec się nie poprawiał, doktor nie miał się wcale gorzej.
W »Dzień prochowy«[1] Jan-Marya był wyjątkowo przygnębiony. Pogoda była ponura i wietrzna, olbrzymie, postrzępione płaty chmur żeglowały szybko po nad głowami, nagłe, oślepiające błyski słońca zatapiały całą wieś, a po nich rozpościerały się na przemian gęste ciemności, lub mżył biały, drobny deszcz. Od czasu do czasu wicher podnosił głos i wył. Drzewa kładły się, kurcząc, po łąkach, a ostatnie ich liście rozwiewały się wokoło, jak pył.
Doktor dzielił czas pomiędzy chłopca i pogodę i czuł się w swym żywiole: miał bowiem teoryę do wykazania. Siedział z zegarkiem w ręku i barometrem przed sobą, oczekując na szturmy orkanu i notując ich wpływ na puls ludzki.
— Dla prawdziwego filozofa — dowodził z rozkoszą — każde zjawisko w naturze jest zabawką.
Przyniesiono mu list z poczty, ale ponieważ właśnie wtedy zerwał się ponownie wicher, doktor wsunął list niefrasobliwie do kieszeni, podał takt Janowi-Maryi i za chwilę obaj na wyścigi liczyli uderzenia swych pulsów, jak gdyby szło o zakład. Z nadejściem nocy wiatr przeszedł w huragan. Szturmował do wioski ze wszystkich stron, jakby z bateryj armatnich. Domy drżały w posadach, trzeszcząc głucho. Gorejące głownie z ogniska spadały na podłogę. Ludzie nie mogli spać z przerażenia i hałasu i siedzieli z pobielałemi twarzami, nasłuchując.
Dopiero około północy rodzina doktora Desprez udała się na spoczynek. Po wpół do pierwszej, gdy burza dosięgła szczytu, doktor ocknął się nagle z niespokojnego snu i siadł na łóżku. Jakiś łoskot brzmiał mu ciągle w uszach, ale czy pochodził on z tego świata, czy też ze świata snów, nie umiał sobie zdać sprawy. Rozległ się nowy ryk wichru. Towarzyszył mu chwiejny, zataczający się ruch całego domu i wnet potem doktor usłyszał suchy szczęk dachówek, spadających, jak katarakta, do strychu po nad jego głową. Nie namyślając się chwili, ściągnął Anastazyę przemocą z łóżka.
— Biegnij! — krzyknął, wciskając jej w ręce jakieś okrycie. — Dom się wali! do ogrodu!
Nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, w mig znalazła się na dole. Nigdy przedtem nie posądzała siebie o taką zwinność. Doktor tymczasem z szybkością wprawnego skoczka, nie zważając na strzykanie w goleniach, wziął się energicznie du budzenia Jana-Maryi, wyrwał Alinę z jej dziewiczych snów, chwycił ją za rękę i zleciał po schodach do ogrodu, wlokąc za sobą dziewczynę, jeszcze niezupełnie rozbudzoną.
Jakby wiedzeni wspólnym instynktem zbiegowie, spotkali się w ogrodowej altanie. Właśnie blada twarz księżyca, przedarłszy się przez chmury, oświetliła ich cztery postacie, stojące bezładnie i osłonięte przed wiatrem w strzępy powiewnej draperyi, nie bez dotkliwej potrzeby więcej zupełnego przykrycia. Na ten upokarzający widok, Anastazya otuliła się szczelniej w fałdy nocnego negliżu i wybuchła głośnem łkaniem. Doktor pobiegł pocieszyć ją, ale odtrąciła go z przestrachem. Widziała w każdym świadku całą niejako uosobioną publiczność i zdawało jej się, że ciemności spoglądają na nią tysiącem żywych, czujnych oczu.
Nowe błyski, nowy trzask! Dom zadrżał w posadach i właśnie w chwili, gdy księżyc śćmiły ponownie ciężkie, czarne chmury, przeraźliwy huk, tryumfujący zwycięzko po nad ogłuszającym wyciem wichru, obwieścił upadek budynku. Za chwilę cały ogród rozbrzmiał odłosem rozlatujących się na wszystkie strony dachówek.
Jeden z tych pocisków otarł się o ucho doktora, drugi ugodził bosą nogę Aliny, która natychmiast przeraziła noc wrzawą swych jęków i krzyków.
Tymczasem cała wioska została zaalarmowaną: światła błysnęły w oknach, rozległy się okrzyki i nawoływania, na które doktor odpowiadał, walcząc godnie z wiatrem i Aliną. Ale ta perspektywa pomocy przejęła Anastazyę jeszcze gwałtowniejszym strachem.
— Henryku, ludzie idą! — wrzasnęła w samo ucho mężowi.
— Spodziewam się — odpowiedział.
— Za nic w świecie! Wolałabym raczej umrzeć! — jęczała.
— Moja droga — rzekł doktor z naganą — jesteś wzburzona. Dałem ci kilka sztuk ubrania. Co z niemi zrobiłaś?
— Och! nie wiem. Musiałam je gdzieś rzucić, Gdzież one są? — łkała.
Desprez począł macać w ciemności.
— Przepysznie! — mruknął. — Moje szare welwetowe spodnie. To doskonale zaradzi twej biedzie.
— Daj mi je! — wrzasnęła dziko, ale skoro je tylko wzięła do rąk, wahanie ją ogarnęło. Stała chwilę w milczeniu, a potem cisnęła odzież na powrót doktorowi. — Daj je Alinie — rzekła — biedna dziewczyna!
— Nonsens — powiedział doktor. — Alina sama nie wie, co się z nią dzieje. Alina odchodzi od przytomności ze strachu, bądź co bądź, jest ona tylko chłopką. Otóż ja także zaczynam obawiać się o następstwa takiego przeziębienia dla osoby twych domowych obyczajów. Moja troskliwość i twoja dziwaczna skromność wskazują obie ten sam środek zaradczy, pantalony.
Trzymał je w pogotowiu.
— To niemożliwe! Niepodobna! Nie rozumiesz — mówiła z godnością.
Tymczasem pomoc była tuż.
Okazało się niepodobnem wejść od ulicy, gdyż brama zarzuconą była gruzami i chwiejąca się rudera groziła wciąż zawaleniem. Ale pomiędzy ogrodem doktora i sąsiednim po prawej stronie znajdowało się to bardzo malownicze i pomysłowe urządzenie, wspólna studnia. Drzwi od ogrodu doktora były przypadkowo niezasunięte i teraz przez ten sklepiony otwór brodata twarz mężczyzny i ręka, trzymająca zapaloną latarnię, przeniknęły do świata wietrznej ciemności, gdzie Anastazya ukrywała swe strapienia. Światło latarni padło na nią i ześliznęło się po trawie pomiędzy opadłemi gałęziami jabłoni, ale latarnia i pałająca w jej świetle twarz, stały się środkowym punktem światła. Anastazya rzuciła się gwałtownie w tył, uciekając przed światłem.
— Tędy! — krzyczał człowiek. — Czy jesteście wszyscy cali?
Alina, wiszcząc, biegła ku przybyszowi, i została natychmiast przerzuconą głową naprzód po za mur.
— Teraz, chodź ty, Anastazyo, na ciebie kolej — wołał mąż.
— Nie mogę — odpowiedziała.
— Czy mamy wszyscy umierać z przeziębienia, pani? — zagrzmiał doktor Desprez.
— Możesz iść! zawołała. — O, idź, idź sobie! Ja tu pozostanę; nie jest mi wcale zimno.
Doktor wiął ją za ramię z westchnieniem.
— Czekaj! — wrzasnęła. — Nałożę je.
Wzięła znowu nienawistne pantalony do rąk, ale odraza, jaką w niej wzbudzały, przemogła wstyd.
— Nigdy! — zawołała, drżąc, i rzuciła je daleko w ciemną przestrzeń.
W mgnieniu oka doktor porwał małżonkę i uniósł ją ku studni. Tam stał człowiek z latarnią. Anastazya zamknęła oczy. Zdawało jej się, że wybiła ostatnia godzina. Jak została przeniesioną, tego sama nie wiedziała, ale gdy raz już znalazła się po drugiej stronie, zajęła się nią uprzejmie żona sąsiada i otuliła w ciepłą kołdrę.
Przygotowano łóżka dla obu kobiet, odzież rozmaitej wielkości dla doktora i Jana-Maryi. Przez resztę nocy, podczas gdy pani drzemała pomiędzy jednym a drugim atakiem histerycznym, małżonek grzał się przy ogniu i rozprawiał przed podziwiającymi go sąsiadami. Wykazywał im szeroko przyczyny wypadku.
— Latami całemi — tłómaczył — katastrofa wisiała w powietrzu. Jedna oznaka następowała po drugiej: wiązania się rozluźniły, cement pękł, stare ściany się pochyliły z wewnątrz; nareszcie, zaledwie trzy tygodnie temu, drzwi od piwnicy zaczęły się poruszać z trudnością w zawiasach. Piwnica — mówił, potrząsając poważnie głową po nad szklanką grzanego wina z korzeniami — to przypomina mi moje biedne winnice. Jawnem zrządzeniem Opatrzności Hermitaż był już prawie wypity. Jedną butelkę straciłem, jedną butelkę tego niezrównanego wina. Odłożyłem ją był osobno na ślub Jana-Maryi. Stało się, muszę zebrać znowu kilka takich butelek, będzie to zawsze pewien cel w życiu. Jestem już co prawda trochę posunięty w latach. Moje wielkie dzieło zostało zagrzebane pod gruzami mego skromnego dachu, nigdy go nie skończę, imię moje wiatr rozwieje. A jednakże widzicie mnie spokojnym, powiedziałbym, wesołym. Czy ksiądz wasz potrafi uczynić więcej?
O pierwszym brzasku świtającego dnia, całe towarzystwo powstało od ogniska i wyszło na ulicę. Wiatr opadł, ale pędził jeszcze przed sobą całą armię skłębionych chmur, powietrze kłuło, jak mróz i wszyscy obstąpiwszy ruiny w dżdżystym półświetle poranku, uderzali się w piersi i chuchali w ręce dla ogrzania. Dom zawalił się zupełnie, ścianami na zewnątrz, dachem ku środkowi, była to już tylko niekształtna kupa gruzów, z pośród których wystawało gdzieniegdzie samotne ostrze złamanej belki. Postawiono straż przy ruinach dla ochrony własności i cała kompania udała się do zajazdu Tentaillon, aby przekąsić nieco na koszt doktora. Butelka krążyła dość swobodnie, a zanim wstali od stołu, zaczął padać śnieg.
Padał przez trzy dni, a rumowisko, pokryte brezentami i strażowane przez szyldwachów, leżało nieruszane. Państwo Desprez zamieszkali tymczasem w hotelu państwa Tentaillon. Pani Desprez spędzała czas w kuchni, przyrządzając różne przysmaczki, z cudowną pomocą pani Tentaillon, lub siedziała przy kominku, pogrążona w głębokich medytacyach. Upadek domu obszedł ją zdumiewająco mało: cios ten odparował inny, i w myśli swej biedna kobieta toczyła na nowo bój spodni. Czy postąpiła dobrze? czy źle? Raz była już gotową pochwalić swą stanowczość, lecz za chwilę, z palącym rumieńcem daremnej skruchy odżałować nie mogła, że nie włożyła spodni. Żadna konjuktura w życiu nie kosztowała jej tyle wysiłku myśli. Wśród tego doktor rozmiłował się mocno w swojem nowem położeniu. Dwóch zapóźnionych letników przebywało dotąd w hotelu Tentaillon, niewolni więźniowie braku gotówki, niezbędnej dla załatwienia rachunku hotelowego. Byli obaj Anglikami, ale jeden z nich mówił dość płynnie po francusku. Był to wesoły, bystry chłopiec, z którym doktor mógł rozprawiać całemi godzinami, pewien, że zostanie zrozumianym. Niejedną też szklankę wysuszyli z sobą i niejedną przedyskutowali kwestyę.
— Anastazyo — rzekł doktor trzeciego rana — bierz przykład z twego męża i z Jana-Maryi. Wzruszenie podziałało skuteczniej na tego chłopca, niż wszystkie moje medykamenta; odbywa swą kolej stróżowania z widocznem upodobaniem. Co do mnie, widzisz mnie. Zaprzyjaźniłem się z Egipcyanami i mój Faraon jest, przysięgam, najmilszym z towarzyszy. Ty jedna tylko nie możesz przyjść do siebie z powodu domu, kilku sukni? Czemże to jest w porównaniu z »Farmakopeą«, pracą tylu długich lat, leżącą teraz głęboko pod kamieniami, zagrzebaną na zawsze w tej nędznej wiosce? Śnieg pada; otrząsam go z mego płaszcza! Naśladuj mnie. Dochody nasze będą naturalnie zmniejszone, przyznaję, ponieważ musimy odbudować dom; ale umiarkowanie, cierpliwość i filozofia zasiądą u naszego ogniska. Tymczasem oboje Tentaillon są uprzejmi i usłużni; stół, z twoimi dodatkami, ujdzie, tylko wino obrzydliwe; prawda, poszlę dziś po lepsze. Mój Faraon wypije z przyjemnością uczciwą szklaneczkę; aha! i przekonam się, czy posiada ten szczyt ludzkiej organizacyi: podniebienie! Jeżeli ma podniebienie, jest skończoną doskonałością?
— Henryku — rzekła, potrząsając głową — jesteś mężczyzną, nie możesz pojąć moich uczuć; żadna kobieta niezdołałaby wyrzucić z pamięci podobnego upokorzenia.
Doktor nie mógł powstrzymać drwiącego uśmieszku.
— Wybacz mi, kochanie — rzekł — ale prawdziwie dla filozoficznego umysłu wypadek ten wydaje się tak nieznaczną drobnostką. Wyglądałaś bardzo ładnie...
— Henryku! — zawołała.
— Dobrze, dobrze, nie powiem nic więcej — odparł. — Chociaż z pewnością, jeżelibyś się była zgodziła. Ale, ale — przerwał — a moje spodnie! Leżą pod śniegiem, moje ulubione spodnie!
I pobiegł szukać Jana-Maryi.
W parę godzin potem chłopiec wrócił do zajazdu z łopatą pod jedną pachą i dziwnym węzełkiem odzieży pod drugą.
Doktor wziął go żałośnie do rąk.
— Były — rzekł. — Czas ich minął. Wyborne pantalony, niema już was! Czekaj, coś jest w kieszeni — i wyjął ćwiartkę papieru. — List! aj, teraz przypominam sobie. Otrzymałem go owego poranku burzy, kiedy byłem zajęty subtelnemi badaniami. Jeszcze jest czytelny. Od tego biednego, kochanego Kazimierza. Jak to dobrze — zaśmiał się — że przyuczyłem go do cierpliwości. Biedny Kazimierz z tą swoją korespondencyą, swoją nieskończoną, tchórzliwą, bezrozumną idyotyczną korespondencyą!
To mówiąc, rozwinął starannie list, ale gdy się pochylił po nad nim, by odcyfrować pismo, nagła chmura zasępiłą mu czoło.
Bigre! — krzyknął, jakby tknięty iskrą elektryczną.
Potem list został ciśnięty w ogień, a czapka doktora w mig znalazła się na jego głowie.
— Dziesięć minut! Mogę jeszcze go złapać, jeżeli będę szybko biegł — krzyczał. — Nie, wszystko jedno, już za późno. Jadę do Paryża. Będę telegrafował.
— Henryku, co się stało? — wołała żona.
— Obligacye tureckie! — doleciało od znikającego doktora, i Anastazya i Jan-Marya pozostali naprzeciw siebie z mokremi spodniami.
Desprez pojechał do Paryża w drewnianych sabotach, krótkim spencerku, czarnej bluzie, w wiejskiej szlafmycy na głowie, z dwudziestoma frankami w kieszeni. Upadek domu było to głupstwo. Cały świat mógł się zawalić, a rodzina doktora nie byłaby pewnie bardziej osłupiałą ze zdumienia i zgrozy, niż w tej chwili.




  1. »Dzień prochowy«, Gunpowder-day, 6 listopada, rocznica spisku prochowego, uknutego przez katolików angielskich przeciwko parlamentowi angielskiemu, który zamierzano wysadzić w powietrze za panowania króla Jakóba I, Stuarta, 1610 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.