Sobótki (Orkan, 1926)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Sobótki
Pochodzenie Warta
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
SOBÓTKI.

Na Galicowej Grapie
Sobótek dziś nie palą:
Na wojnę poszli chłopcy,
Na odpór prociw Moskalom...

Tak mi się czasu wojny zaczęła Duma o Galicy — niedokończona.
Staliśmy wonczas naprzeciw Moskali. (Jakże to widzi się dawno!)
Poszła z Podhala wszystka młodzież, skrzyknięta hasłem nakaźnem na obronę dziedzin — któż, myślimy, będzie tam sobótki palił?
Zresztą paliły się nam co noc sobótki przeraźne — gdyśmy z onym pułkiem czwartym dążyli przez Lubelskie, Siedleckie, podlaską ziemię, ku Litwie. Płonęły wsi, miasteczka, stogi zbóż — szliśmy w okolu pożarów. Co noc wynosiły się pod strop niebios grozą zażegłe łuny. (Jakże to dawno!)
A w on czas podjesienny mobilizacji — gdy ziemią poszedł wstrząs? Kopacze na zagonach prostowali zgięte grzbiety, patrząc na łyskające drużyny, zdziwieni:

„Coz sie to hań świeci,
E coz sie to hań łyska?“
— „Dyć to nasi hłopcy
Złożyli ogniska“.
„Cyz to o tym casie
Sobótki palują?“
— „Z-edyć to hań w Polsce
Wojnę uchwalują“...

Uchwalili wojnę w Polsce, krótką — niedługą. Zapał serdeczny niósł. Przecież to w pacierzu polskim: „O wojnę powszechną ludów prosimy Cię, Panie...“
Znoszono, co kto miał. A młodzież najżywotniejsza ofiarowała, co miała — mało-niewiele — swe życie.
Poszły oddziały szare... Krzywopłoty — Laski — Konary — Mołotków — Rafajłowa — Jastków — Koszyszcze — Rokitna... Wejście do Warszawy. Później Szczypiórno — Huszt — Murmań... Dramatu polskiego ciąg dalszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie palono sobótek przez lat kilka na Grapie Galicowej.
Aż ci podorastała młodzież nieletnia (życie! życie!) — i tej wiosny, tych Zielonych (jak zielonych!) Świąt, gdym akurat w Poroninie na urlopie bawił, zapłonęły po górach ognie sobótkowe.
Ledwo zapadło słońce za wał Gubałówki i ponikły z wierzchołków Tatr oblaski zorzy zachodu — gdy na widnych wyniesieniach poczęły wykwitać światła. Na zboczu Grapy, na Zubsuchem, na poronińskich działach, na oddalnych, nocą leśną omroczonych Reglach, na wszystkich okólnych wzgórzach roznieciły się ognie ruchliwe. W zapadającym już zmierzchu korowody świateł idą — rozdzielają się, łączą, kreślą zakola, elipsy — dziwne sprawiając oczom misterje.
Pamięć zbaczuje „pogańskie“ (jakże nieodległe!) czasy — gdy święte ognie płonęły po górach: obchodzono w weselu święto Kupały. Musiało to być w czasie, gdy wiosna z latem się mija, — gdy Rodzanica obejmuje swoje panowanie, by je oddać pod jesień Marzannie. Tańczono koło ogni święte wesela tańce — hukano bogu pieśni-zaklęcia odczynne — a kiedy ognie przygasały, a na pomroczy nieba wyjawił się srebrzysty półkrąg Swarożyca i osnuł poświatą ziemię: szły pary młode w drżeniu serc szukać w wilgotnych zadrzewiach, w cieniu spróchniałych pni świecącego tajemniczo kwiatu paproci...
Przyszedł Kościół i wytłumaczył, że ognie winno się palić na Ducha Świętego Zesłanie, jako, że Duch Święty objawił się w postaci płomieni nad skupionemi głowami apostołów. Ze Rodzanica, Wielka Dziedza, jest Rodzicielką, Matką Boga. Że Marzanna czy Szwantya Marza jest nikt inny jak Święta Maryja. I tak to się powoli — po latach — ludzie prości nauczyli „wierzyć“. Z dawnych „pogańskich zabobonów“ pozostały w tradycji sny jakieś, mgliste przypomnienia — takiem to dziś odbicie Sobótek.
— Cicho! śpiewają.
Od jednych ogni ku drugim niesą się śpiewki tęskliwe.
Lecą wyznania śpiewne, odpowiedzi. Odpowiadają dziewczęta chłopcom — i naodwrót. Śpiewają pasterskie sprawy, znane lub słyszane.

— Kiedych cie uwidział
W zielonej ubocy,
Zamiłowały sie
W tobie moje ocy.
— Wtedy ja cie, wtedy,
Janicku, poznała,
Kiedyś owce zganiał
A ja wołki gnała...

Wierzchem idzie korowód pochodni. Gdzieś tam bucha ognisko wysokie.
Tatry tają w mglistej omroczy oddali.
Poświata półksiężyca osnuwa ciche osiedla.
Skądś dobiega żałosne zawodzenie skrzypiec, dyszą basy. Gdzieś przy ognisku tańcują.
Potworzyły się chóry dziewcząt i osobne chłopców. Rozśpiewała się noc. Jeno głosy dziewcząt mocne, pełne, niesą się daleko — a chłopców głosy słabsze, głosy niedorostków i bardziej jeszcze zgasłe inwalidów. — Niemasz tych, co śpiewowali: — Leżą kędyś w Karpatach, w piachach Wołynia, w Alpach włoskich, w pustaciach serbskich, w Rumunji... a ci, co jeszcze żyją: na drogach obcych, dalekich się tłuką.
I oto mimowoli myśl nawraca ku temu samemu. Ku tym sobótkom strasznym, które zajęły świat.

„W każdym momencie jedno tkwi:
Pożarem płonie świat.
W każdym momencie jedno brzmi:
Brata uśmierca brat.
Nic myśleć, jak to, przez godzin ciąg:
Pali się świat — mordercą brat,
Wojna jest wkrąg!“...(L. Marek.)

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszły, oddaliły się lata wojny, z której, jak wyspa z potopu krwawego, wyłoniła się, pokoleniami wytęskniona, Polska...
Zdawałoby się, że wróciła też sobótkom, na wolnej ziemi palonym, radość weselna. Że z wierchu na wierch — od ogni do ogni — nieść się będą wyzwolone, oddechem wolnych piersi spotężnione, odkrzyki orle, pieśni życia, ba, już nie pieśni — płomienie!
Nic z tego spodziewania... Gdy przyjdzie czas Zielonych Świąt, jako i dzisia przyszedł, zapalają się sobótki tu owdzie po wierchach, jako to po zwyczaju, lecz śpiewów mało skąd słychno ni hukania — wnet z wieczora gasną nikłe ognie — wszystko przydusza mrok.
Jakiś przygniot duszący nad ziemią tą niepodległą zawisł...

Na Galicowej Grapie
Sobótki wprawdzie palą —
Ale dusze pogasły —
Smęt je przygniótł skrzyżalą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.