Warta (Orkan, 1926)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Warta
Pochodzenie Warta
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
WARTA.

Dla nas dzieci, których uwaga obracała się z musu koło tego, co chałupę z zewnątrz poruszało, jednym z ważnych, najbardziej zapamiętanych z onych lat z domu rodzicielskiego momentów była spadająca z nienacka „warta“.
Spadała w pewnych odstępach, nieodwołalnie, jak konieczność. Nic też nie miała w myślach dzieci wspólnego z onemi radosnemi momentami, a również w pewnych odstępach czasu zjawiającemi się: jak organista z opłatkami lub ksiądz po kolędzie.
— Wartę przynieśli! — wzbudzało w chałupie rozgruch.
To, co dzieci, a i starsi zwali oną „wartą“, był to znak: naprzód róg wołowy, potem krótka, drewniana trąba, a gdy tę stracono — zwyczajnie wyciosany z drzewa półkrążek z rączką, niby ciosek, na którym wyrżnięte było literami niezgrabnemi: WARTA.
Posyłany okółką po wsi, znaczył, gdzie go ostatnio podano, że z pod tego numeru mają iść na wartę. Zwyczajnie dwa numery sąsiadujące ze sobą razem pełniły wartę.
Znak ten, mistyczny krążek w kształcie półmiesiąca, mający władzę tajemną wywoływać na noc ludzi z chałup — choćby na dworze nie wiem co: deszcz, pluta, zawierucha — wzbudzał naturalnie cześć trwożną, niemal lęk w umysłach dzieci. A spadał jeszcze na dopłatek zwyczajnie wtedy, gdy najwięcej zajęć we dnie, abo jesienią wieczorami, gdy ludzie docna zmozoleni pracą, gdy nikto nie miał czasu ni ochoty na noc z chałupy iść. Słuchać jednak trza było — bo „warta“.
Tak żyło z nią jedno pokolenie, drugie — i dziś niewiele, słyszę, w stosunku onym się zmieniło.
Oto przychodzi na noc do chałupy Błażej, spracowany, z lasu. Siada ciężko na progu, ani się rozobuć nie ma siły. Myśli jeno o tem, by wieczerzę zjadłszy, wyciągnąć kości na barłogu.
A tu powiada żona:
— „Wartę“ pod wieczór przynieśli.
Poziera Błażek na dzieciska po ławach śpiące:
— Ten ze szkoły przyszedł — to sie za bydłem ulatało — już ani wieczerzy nie doczkali. Jak ich tu budzić? Trza bedzie samemu iść...
Bez szemrania zaobuwa zpowrotem kierpiec, który jął rozzuwać — skłapnął, co mu żona ustroiła — zaodział się i poszedł. Przecie — „warta“.
Obrócił się po sąsiadowe chłopczysko, który już, zebrany, czekał. Wietrzno, ćma, ani drogi uznać — a do wójta przez potoki, wertepy pół mili.
Prawie wójt miał iść spać, późno z powiatu wróciwszy, kiedy się „warta“ doń zameldowała.
— Kto? Jak? Co? Warta?... Aha, Błażej... A ten czyj?
— Sąsiadów.
— Dobrze. Nie kręćcie sie, nie bałamućcie po nocy, ino zatrąbcie, raz, drugi i idźcie spać.
— Kie trąby nima.
— No to sie i bez tego obejdzie. Z Panem Bogiem.
Wyszła warta od wójta — przeszła wsią do góry i nadół — wreszcie, wróciwszy pod wójta osiedle, gdy wiater jął doimać godnie, spełniwszy swój obowiązek, poszła spać do szopy. O przedświtaniu bowiem trza się zerwać, by na czas zdążyć do domu do pracy.
Wartę w gminie wprowadzono — pamiętnika niema — gdy był szpichlerz gminny, kasa: — trza było wartować. Dziś ani kasy, ani znaku ze szpichlerza — a warta ostała.
Rozumiećby jeszcze można, że na wypadek ognia, pożaru, warta mogłaby się przydać. Ale weźmy wieś daną, położoną w roztoce, ciągnącej się na mile pomiędzy górami, rozrzuconą osiedlami po skrytych potokach, zachodzącą załomami poza wysokie gronie... choćby całe osiedle gdzieś gorzało — z drogi od wójta nie ujrzy.
— Czegoż więc wartują?
— Wójta — ktoś złośliwy powie.
Ale cóż — taka ustanowa. Wartę raz ustanowiono — wieki przeszły — i naród chodzi, ani mruknie.
Przeciw innym nakazom dużo ma do powiedzenia. Naprzykład: kazują na drogi...
— Coż im z temi drogami? Czy my w podatku na nie nie płacimy? Każ sie te piniądze podziewają? Kto je zjada? Trudno już na chłopa wszystko... Dość zapłacisz, to jeszcze rób. Wymiarkowania żadnego. Djascy nadali aj nadali — kiedyż sie to skończy?
— Ja ta — powiada drugi — drogami nie jeżdżę. Niech ten naprawia, co je psuje. Na żydków, konwisarzów daćby opłatę...
Albo przychodzi nakaz z gminy: — opał do szkoły dostarczyć...
— Coż to — na szkołę nie łożymy? A to na to, na owo. Ja słyszał, jak do bużetu kładli. Już sie tam i opał zmieścić winien. Wtożby doreszty wytrzymał! Czy to chłop ino o tem ma myśleć, coby nauczycielowi ciepło było?
— Hej. Ty woź drzewo, dostarczaj, a nauczyciel bedzie ręce grzał i śmiał sie.
— Djabli z temi ciężarami...
I — zdarzy się — wójt musi sam drogę naprawić, nauczyciel sam drwa rąbać... Bo naród czasu nie ma — i nawyrzekawszy na „ciężary“, wkońcu nic nie zrobi.
Jeno przy „warcie“ nikt słowa nie piśnie, nie rozumuje. Chodzi święcie i „wójta wartuje“.
„Warta“ być musi. Dzieciom już w krew weszła — i stała się obowiązkiem, musem. Nic to, że sens straciła — a może właśnie dlatego.
Świat przeminie, a „warta“ ostanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.