Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Syn marnotrawny Tom II
|
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | Redakcya Biblioteki Warszawskiéj |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Józefa Bergera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Dawni znajomi ledwie teraz mogli doktora Melliniego poznać w człowieku zżółkłym, wychudłym, gniewnym, nieprzystępnym, a często jakby nieprzytomnym. Losy nieszczęśliwéj Pepity tak nań podziałały, iż przed czasem postarzał a raczéj zgrzybiał. Nie chciał nawet już praktyki, odsyłał chorych, opryskliwie mówiąc pacyentom, że sam doktora potrzebował.
Wszystko mu się nie wiodło, ani ów doktor Biernacki, ani żaden z młodzieży nie potrafił pozyskać serca Pepi i zatrzéć w pamięci jéj wojewodzica.
Czekała ciągle na niego, przygotowywując się do wesela. Jakaś tajemnicza ręka nadesłała jéj list bezimienny, opisujący życie narzeczonego w stolicy, romans jego ze stolnikową, przebywanie u niéj i kończyła życzeniem, aby Pepi zapomniała o bałamucie, który jéj nie był wart.
Po odebraniu tego listu, Pepi zamknęła się u siebie, napisała kartkę do wuja, wyszła nazajutrz, niby tylko do przeciwległego kościołka Ś. Michała i nie powróciła. Około południa dopiéro, Mellini niespokojny, wbiegłszy do jéj pokoiku, znalazł list do siebie i natychmiast w pogoń się puścił do Warszawy.
Pepi miała około sześciu godzin do wyprzedzenia go, tak że Mellini, mimo największego pośpiechu, przybył do stolicy, nie wiedząc gdzie jéj szukać, już naówczas, gdy dziewczę, wróciwszy z Królikarni, błądziło samo, nie wiedząc co z sobą zrobi, po Krakowskiém Przedmieściu.
Myślą jéj było szukać klasztoru jakiegoś i zamknąć się w nim.
Doktor, szukający mieszkania wojewodzica, spotkał ją nawpół obłąkaną w ulicy. Zobaczywszy go, rzuciła mu się na szyję i nic nie mówiąc, płakała długo. Ledwie nieledwie Mellini potrafił ją uprosić, aby się dała na spoczynek gdzieś zaprowadzić, a cały wieczór spędził na dowodzeniu, iż miała obowiązki względem niego i powinna była z nim powrócić do domu.
Więcéj podobno niż argumenta pomogło jakieś zdrętwienie i apatya, w którą popadła Pepi. Dała się więc wziąć, dała zawieźć, ale gdy się zbliżyli do Lublina, zapragnęła powrócić nie do nowego domu przy ulicy Grodzkiéj, w którym jéj przygotowania ślubne przykre robiły wrażenie, ale do dworku na Winiarach. Zgodził się na to Mellini. Znowu więc całe dawne gospodarstwo potrzeba było instalować po staremu. Pepi zamknęła się w swoim pokoiku, i przepędzała całe dnie samotnie, chodząc po nim lub w jakiémś marzeniu półsenném. Trudno jéj było powrócić do życia. Strańska odwiedziła ją z początku z kondolencyą przychodząc, Pepi zamknęła jéj usta, nie dała mówić, nie chciała słuchać skarg, w ostatku na zaproszenie do niéj, potrząsnęła głową odmawiając wręcz: łatwo się było domyśleć dlaczego.
Tak przechodziły tu dnie smutne, a Mellini zgryziony tém się tylko pocieszał, iż na naturę ludzką zmienną i działaniu czasu oprzeć się niemogącą, rachował.
Pepi nie chciała już ani brać lekcyi śpiewu, ani dotknąć klawicymbała, nie mogła się wziąć do żadnéj roboty, z myślami swemi chodziła dnie całe. Strańska, sama wielce pobożna, ciągnęła do kościoła, lecz dawszy się wziąć Pepi, siedziała w nim nieporuszona, nie mogąc się modlić — i płakała. Nic nie pomagało.
Jednego wieczora, gdy tak chodziła po swéj izdebce, a Melliniego w domu nie było, cień jakiś przemknął się jéj przed oknami, którego ruch i kształt ją przeraził. Pobiegła do drzwi aby je zamknąć, lecz zapóźno: otworzono je gwałtownie i wojewodzic stanął przed nią.
Na widok jego Pepi przybrała postawę tak dumną i groźną, iż, choć nie odezwała się ani słowa, dosyć jéj było, by za próg wyrzucić zuchwalca.
Ręką drżącą pokazała mu na drzwi.
Wojewodzic blady, z twarzą już nie szydersko się uśmiechającą, ale ponurą i zasępioną, jakąś zarazem spokojną i beznamiętną, stanął w progu.
— Nie przychodzę ani się usprawiedliwiać, ani prosić o przebaczenie — rzekł. Chociaż jestem napozór winnym, w sumieniu czuję się czystym. Chcę pannę Pepi pożegnać: tak! pożegnać raz jeszcze i na zawsze. Wybieram się w bardzo daleką drogę, z któréj się zwykle nie powraca.
Dwa słowa, Pepi — i wszystko się skończy....
Pepi cofnęła się parę kroków ku oknu, nie raczywszy nic odpowiedzieć. Spojrzała nań z pogardą i dumą. Chciała być obojętną, ale pierś jéj poruszała się silnie i drżała cała.
Wojewodzic wszedł do pokoiku... wchodząc zatoczył się jak pijany, i padł na krzesło, włosy poprawiając machinalnie. Pot zimny kroplami mu się lał z czoła.
— Dwa słowa, Pepi — rzekł poważnie. Mogłaś mnie osądzić przeniewiercą spotkawszy z tą kobieciną, któréj ja anim nie kochał nigdy, ani o niéj myślał. Była mi potrzebną, pomagała do uwolnienia ojca. Ale tłómaczenie wyda ci się fałszywém jak ja; to téż nie przywiązuję do niego wagi: mówię, abyś wiedziała o tém.
Uznałaś mnie za to winnym śmierci, a potém pogardziłaś i sztylet, który miał służyć do ukarania mnie, rzuciłaś mi pod nogi...
Prawdziwy włoski i bardzo ładny sztylet — dodał szydersko — szkoda go było zostawić tak na ziemi. Podniosłem go i odnoszę... a, żebyś była przekonaną jak mi zawsze miło spełnić każdą wolę twoję... patrz!
To mówiąc dobył sztylet i podniósłszy rękę, ze śmiechem gorzkim i dzikim, wbił go sobie w pierś: — krew trysnęła. Pepi, która stała u okna nie spoglądając na niego, odwróciła głowę gdy rękę podnosił; rzuciła się ku niemu i, niemogąc już zapobiedz silnie wymierzonemu razowi, osłabiła go przynajmniéj. Wyrwała mu natychmiast z piersi żelazo, rzuciła je, i na ramionach jego z krzykiem zawisła.
Głos ten wszystkich z całego domu ściągnął, zbiegły się kobiéty, posłano naprzeciw doktora: Pepi klęcząc, cisnęła rękami pierś zranioną, aby krew utamować...
Wicek choć ciężko ranny, szczęściem nie wbił sobie sztyletu, jak wymierzył, między żebra; silnie schwycona ręka ośliznęła się po kości z żelazem, a krew wylana miała zmazać winę...
Gdy Mellini nadbiegł zdyszany, bo mu sługa drogę zabiegła, dając znać o przypadku, pierwszą rzeczą dlań było rozerwać suknie i ranę opatrzeć. Szczęściem, cudem, niebezpieczną nie była. Pepi raz jeszcze ocaliła mu życie.
Na tém samém łóżku, na którém go złożono niegdyś napół żywego, porąbanego przez palestrantów, spoczął teraz znowu, a zamiast felczera siadła Pepi doglądać chorego.
W kilka dni potém uspokojony Mellini, przyszedł rano do chorego, z miną wypogodzoną.
— Zmiłujcie się już, pobierzcie się i niech raz temu koniec będzie. Cosa fatta capo ha.
Jak sobie z życiem potém radzić będziecie, nie moja rzecz. Pepi może dokaże tego, że się asindziéj ustatkujesz, albo się wreszcie wyleczy z wielkiéj miłości, co zawsze na dobre wyjdzie.
— Ja wprawdzie — rzekł wojewodzic — nie wybrałem się tu żenić ale miałem umrzeć i uwolnić cię raz na zawsze od wszelkiéj troski... Stało się lepiéj, więc wesele chyba privatissime odbędziemy, bez wszelkiego występu i ceremonii.
— Ale, choćby oto w tym pokoju — zawołał Mellini — byle znowu jakie bałamuctwo nie stanęło na przeszkodzie.
— Potrzebuję błogosławieństwa ojcowskiego — rzekł wojewodzic.
— Hm! — rzekł doktor — nie jestem przeciwko żadnemu błogosławieństwu, chociaż jako lekarz nie mam wielkiéj ufności w jego siłę, ale zawsze jestto specyfik łagodzący i uspakajający. Z tém wszystkiem mnieby się zdawało, że czy je asindziéj weźmiesz na czczo, (to jest przed ślubem) czy po nim — wyjdzie na jedno...
Mellini tak się nowych komplikacyi lękał, że z pomocą pani Strańskiéj skłoniwszy księdza definitora od Dominikanów, aby ślub dał, z zaledwie przygojoną raną wojewodzica do ołtarza poprowadził. Świadkami było dwu doktorów, bo i Biernacki, na wyjezdném już do Krakowa, musiał spełniać ten dla siebie nie miły obowiązek, i dwu palestrantów. Wieczorem w bocznéj kaplicy, połączył państwa młodych ks. definitor, a w dworku przygotowana wieczerza na kilka osób, wcale ślubnych godów pozoru nie miała.
Jednakże wina starego, ks. definitor, świadkowie, trochę pan młody, wypili parę gąsiorków. A co było najgodniejszém uwagi, to że pani Strańska, osoba poważna, szczególniéj gdy duchowni byli przytomni, namówiona do pokosztowania starego węgrzyna, mocno sobie podochociła.
Była w takim jakimś humorze, iż wesoło rozmawiając na uboczu z doktorem, wpół żartem mu oświadczyła, że mimo wstrętu do małżeństwa, gdyby on się starał o nią, dalipanby wyszła za niego. Osłupiał doktor, podziękował jednak, ale od téj pory trzymał się od niéj zdaleka, i mówił cicho: „osoba niebezpieczna.”
Wojewodzic list naprzód wyprawił do ojca, na który jaka nadeszła odpowiedź, nikt nie wiedział. Jak skoro doktor osądził że jechać mogą, państwo młodzi natychmiast się puścili do Warszawy.
Przyjęcie wojewody zrazu nieco sztywnego i jakby zafrasowanego, było serdeczne. Nadzwyczajna piękność synowéj, jéj powaga i wdzięk wprędce go za serce ujęły. Zapomniał, że była doktora siostrzenicą i że na zapytanie: kto ją rodzi? nie mógł dać zaspokajającéj odpowiedzi.
— Kobiéta śliczności, i co się zowie pięknie wychowana, a charakter, klękać i bić czołem! mosanie — mówił stary...
Żeby człowiek nie wiedział, iż przodków niéma, królewnąby ją można sądzić.
Toż samo wrażenie uczyniła wojewodzicowa, gdy się poraz pierwszy pokazała w teatrze. Król był w loży i został nią zachwycony.
— Wojewodzic ma dobry gust, kobiéta jak z włoskiego obrazu zdjęta, Rafaelowska Madonna!
Unosili się wszyscy. Chciano piękną, młodą panią pociągnąć w towarzystwo i zawieźć do zamku; lecz wojewodzic, po naradzie z ojcem, oświadczył iż na wieś wyjeżdżają.
Choć się więc podróż zwlekła, wizyt nie oddawano.
Dnia tego, gdy wojewodzicowa raz pierwszy ukazała się w loży, była na spektaklu i piękna Dosia z matką, otoczona licznym dworem wielbicieli: można sobie wystawić jak ztamtąd na wojewodzicową patrzano.
Stolnikowa na kilka dni przedtém, opuściła Warszawę, udając się do Eger, dokąd i kasztelanic podobno wyruszył...
∗
∗ ∗ |
Na tém skończym opowiadanie nasze, nie sięgając głębiéj w życie wojewodzica, który się wprawdzie znacznie zmitygował i spoważniał, ale przestać być sobą nie mógł. Co piękna Pepi miała w życiu do zniesienia z nim, do nas już nie należy. Była téż energicznym charakterem zbrojną do walki i umiała jéj podołać. Jak w pierwszych dniach żaden blask w stolicy nie olśnił jéj, żadna wrzawa nie zmieszała; tak późniéj przygody życia znalazły przygotowaną zawsze do odparcia ciosów i gotową na wszystko, co spaść mogło na nią.
Pani eks-wojewodzina, po ukończeniu rozwodowéj sprawy, niebawem wyszła zamąż za niemłodego bardzo kasztelana, wprzódy jeszcze asystując do ołtarza matce, która się téż za bogatego cudzoziemskiego kupca uszlachconego wydać umiała.
Małżeństwo to było nieszczęśliwe, gdyż okazało się, że kupiec którego głoszono bogaczem, w istocie blizkim był bankructwa i rachował na starościnę, starościna zaś liczyła na niego. Małżeństwo w przeciągu kilku tygodni rozprzęgło się, gdyż małżonek zniknął, a starościna zgryzłszy się, zachorowała i umarła. Lepiéj powiodło się wojewodzinie, bo przeżyła drugiego męża i odziedziczyła po nim znaczną fortunę. Synek, jedynak, nadzwyczaj troskliwie wychowany, do którego zawsze kilku guwernerów było w domu, tak ją zajmował, że zamąż już wychodzić nie myślała.
Starosta Daliborski, który się zawiódł fatalnie na swych rachubach, zerwawszy z piękną Dosią, zwrócił gdzieindziéj opiekę, serce i nadzieje. Niemłoda już wdowa księżna *** powierzyła mu swe interesa, które tak gorliwie prowadził, iż połowa dóbr księżnéj przeszła na jego imię. Zmuszony był je nabywać ratując swą klientkę; czyniło mu to największą przykrość, lecz poświęcić się musiał, raz wziąwszy to brzemię na siebie. Zmarł, pańską pozostawiając fortunę, z późnego ożenienia zostawując syna i córkę, którzy już do złotéj księgi wielkich rodzin należeli.
Fortuna kołem się toczy, mówili ojcowie nasi!