Tajemnica Tytana/Część druga/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.
Opowiadanie Plantapota.

Nie będziemy próbowali opisywać naszym czytelnikom sceny, jaka nastąpiła po ostatnich słowach Jakóba Lamberta.
Są wzruszenia tak wielkie, są radości tak głębokie, że je można zrozumieć, ale opisać; nie podobna w obec takich wzruszeń i takich radości powieściopisarz winien przyznać się do swojej nieudolności i złożyć pióro, gdyż z pewnością przy największym wysiłku pozostanie bardzo dalekim od rzeczywistości i da czytelnikowi bladą tylko kopię obrazu bez siły i wyrazu...
Lucyna zapomniała o strasznym dramacie, którego była jedynym świadkiem; zapomniała o okropnej tajemnicy. którą poprzysięgła zachować... oddała się cała swojemu szczęściu i wdzięczności dla tego, którego za swego ojca uważała, i miłości swojej dla Andrzeja de Villers...
Upojenie i szał młodego człowieka łatwo odgadnie każdy i komentować go niepotrzeba.
Jego sytuacya moralna podobną była wielce do sytuacyi skazanego, który przekonany, że dąży do piekieł niezmierzonych boleści, ujrzał nagle przed sobą otwarte drzwi raju szczęśliwości...
Piotr Landry, po raz pierwszy od śmierci swojej drogiej żony, doznawał niczem niezamąconego szczęścia. Nie żałował poświęcenia spełnionego kiedyś z niewymownym bólem serca, w chwili tak dla siebie bolesnej i strasznej. W duchu nawet dziękował sobie, że się na nie zdobył, gdyż dzięki temu poświęceniu właśnie, córka jego miała być zupełnie szczęśliwą... Byłby chętnie całował ślady stóp Achilesa Verdier, tego człowieka którego dnia poprzedniego nazywał sknerą, kamiennem sercem, egoistą, a który teraz zdawał mu się najdoskonalszym obrazem dobroci boskiej, która zstąpiła na ziemię.
Jakób Lambert nawet, do pewnego stopnia, dzielił ogólną radość. Śmierć człowieka, który posiadał jego tajemnicę, i który mógł go zgubić, była dlań ulgą rzeczywistą. Teraz, był już pewny, milczenia Lucyny. Wiedział przy tem dobrze, że biorąc za zięcia Andrzeja de Villers, pozostanie zupełnym panem tej ogromnej fortuny zdobytej przez niego za cenę pierwszej zbrodni, a której wolne posiadanie zapewniła mu druga zbrodnia.
Otóż, ten majątek, dla Jakóba Lambert, jak wiemy był więcej niż życiem!...
Nie zadziwią się wcale czytelnicy nasi, jeśli powiemy, że nikomu z tych czworga osób nie przyszło nawet na myśl spać się położyć na resztę nocy wszyscy czuli doskonale, że sen nie skleiłby ich powiek...
Nadedniem Andrzej de Villers opuścił zakład i wyruszył w drogę pierwszym pociągiem kolei żelaznej. Jechał z sercem przepełnionem niewypowiedzianą rozkoszą — jechał uściskać swoją matkę, prosić jej o błogosławieństwo, uzyskać jej przyzwolenie na małżeństwo, które, aż do tej pory wydawało mu się snem niepodobnym do ziszczenia... Jednem słowom jechał z myślą że za dni kilka będzie wracał, i że potem już będzie życie całe szczęśliwym, Lucyna była z nim w tej podróży towarzysząc mu duchem ,życzeniami i miłością bezgraniczną.
Piotr Landry odprowadził go aż na dworzec kolei i ściskając mu rękę na pożegnanie rzekł:
— Już teraz nie ja sam będę oczekiwał pana z niecierpliwością panie Andrzeju!... Wracaj pan prędko!...
Pozwólmy teraz szczęśliwemu młodzieńcowi drżyć, pędzić do Bretanii z piorunującą szybkością pociągu kuryerskiego pędzącego po szynach całą siłą pary, a sami wróćmy do zakładu, gdzie ważne i nie przewidziane wypadki wydarzyć się jeszcze miały.
Ale najprzód powiedzmy dwa słowa o zawodzie jakiego doznała pani Blanchet; zawodzie wielkim, strasznym i gorzkim, skoro się dowiedziała, że jej doniesienia i szpiegostwa przeciw Andrzejowi de Villers wielce jak się zdawało dopomogły do przeszkodzenia w sprawię oddania ręki Lucyny nienawistnemu kassyerowi.
Gdy jej o tem powiedziano, kilkakrotnie zmieniła się na twarzy z zawiści, gniewu i oburzenia. Z żółtej, stała się zieloną, potem czerwoną jak burak, a nareszcie fjoletową, a wszystko to razem złożyło się ostatecznie na wyraz wściekłości i osłupienia.
— Widocznie ten głupiec stary zwarjował! — mruczała wdowa, po poruczniku straży ogniowej, w ten sposób — wylewając swą wściekłość na pana Villers.
Myślałam wczoraj, iż w uniesieniu, słusznego zresztą gniewu, natychmiast i bez żadnych innych formalności roztrzaska łeb temu nędznemu kassyerowi, temu intrygantowi, którym brzydzę się jak żmiją, temu łotrowi, który zręcznie okradł kassę; czego jestem tak pewną, jak miłości nieboszczyka Plancheta, a ten szaleniec zamiast się go pozbyć na wieki wieków amen, oddaje mu swoją córkę!... A! tego już za wiele!... Nędzny oficyalista, ni z pierza, ni z mięsa... ani to przystojny... ani dobrze ułożony... gbur i pewno złodziej... poślubia miljonerkę!... To niesłychana rzecz!... nic podobnego nigdy się nie stało od początku świata!... A przytem, niechże sobie kto wyobrazi, że ten głupiec Verdier, mógł wydać swoją sroczkę za takiego pana Maugirona, człowieka tak niezrównanie dystyngowanego...
No! jednem słowem za pana z krwi i kości, za takiego galanta, za takiego cukiereczka... to nie do darowania... Ręczę żeby się pan Maugiron poniżył tak dalece, i z tą miejską śmieciuszką ożenił dla posagu!... A jaki zaszczyt ztąd spłynąłby na teścia!... Ale to prosty handlarz?... niezrozumiał tego!... Człowiek małoduszny... nędzny spekulaut!... I dom cały i rodzina... jaki pan taki kram!.. wiem doprawdy czy mi tu pozostać wypada...
W ten sposób pocieszała się pani Blanchet, monologując w tym pięknym stylu przez długie godziny, w czem jej nikt nie przeszkadzał.
Nam się zdaje, że damy dowód szacunku dla czytelników naszych, jeśli pominiemy milczeniem dalszy ciąg jej skarg i złorzeczeń.
Od samego rana, Lucyna w długiej rozmowie, jaką miała z ojcem — tak musiemy jeszcze nazywać Jakóba Lambert — powiadomiła go o nieszczęśliwem położeniu, w jakiem się znajduje wskutek oskarżenia od dnia wczorajszego, Piotr Landry, w stosunku do robotników Maugirona.
Prosiła go, aby wdał się w tę sprawę i szlachetny pryncypał nie robił pod tym względem żadnych trudności.
To też gdy robotnicy zeszli się do zakładu na robotę, zawołał ich wszystkich i stanąwszy przed niemi wraz z Lucyną, opowiedział im w krótkości, lecz bardzo serdecznie i rozrzewniająco, powody dwóch wyroków, pod których surowość popadł ongi podmajstrzy, przedstawił im zarazem okoliczności zmniejszające winę. Przemówienie było gorące, i mogło posłużyć za niezbity dowód jego talentu oratorskiego. Piotr Landry, powracający z dworca kolei po odprowadzeniu Andrzeja, nadszedł właśnie w chwili, kiedy Jakób Lambert kończył swoją przemogę.
Mówka pryncypała odniosła natychmiast pożądany skutek.
Robotnicy cisnęli się około podmajstrzego, zdziwieni mocno, wzruszeni jeszcze więcej, a przedewszystkiem bardzo uradowani, i uścisnęli mu po kolei rękę, w dowód przyjaźni i szacunku.
Jeden z nich mianowicie, objawił swoją miłość w sposób bardzo rozrzewniający...
Był to ów sierota, uczeń dopiero, nie robotnik, prawie dziecko jeszcze, któregośmy już przedstawili czytelnikom naszym, opowiadając im ostatnie chwile stróża nocnego Plutona.
Chłopiec ten nazywał się Motyl. Pamiętają go pewno wszyscy.
Piotr Landry był zawsze dla niego bardzo życzliwym i prawdziwie po ojcowsku serdecznym. Motyl kochał go tak jakby był jego synem. Rzucił mu się na szyję, ściskał go i całował płacząc i szeptał mu do ucha:
— Gdybyście byli odeszli, panie Piotrze, byłbym i ja poszedł za wami... takiem już sobie postanowił i nikt by mnie nie potrafił zatrzymać w zakładzie... O nie! nikt!... Co nie... to nie!...
Te dowody miłości tak żywej i tak serdecznego przywiązania rozrzewniły Lucynę do łez.
Podmajstrzy też płakał gorącemi łzami, łzami rozkoszy i szeptał:
— Moi przyjaciele... moi drodzy przyjaciele... dziękuję wam z głębi serca... ale to za wiele... doprawdy za wiele!... Nie pogardzajcie tylko mną... kochajcie mnie trochę... oto wszystko o co was proszę, oto wszystko czego chciałbym módz spodziewać się, boć przecież byłem kiedyś zbrodniarzem, wielkim zbrodniarzem... i nie można mnie za to wynagradzać tak jakbym spełnił szlachetny czyn!...
Cóżbyście zrobili więcej dla prawdziwie uczciwego człowieka dla takiego, który przez całe życie zasługiwał sobie tylko na cześć i błogosławieństwo bliźnich!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie potrzebujemy zapewne dodawać, że ta pokora tak wzruszająca i tak szczera, jeszcze więcej zapał robotników podniosła i zdwoiła miłość ich i szacunek dla Piotra Landry.

∗             ∗

Tego samego dnia około jedenastej godziny rano, podczas gdy państwo: to jest Jakób Lambert i Lucyna w towarzystwie nieodłącznej pani Blanchet, jedli śniadanie robotnicy porzucali robotę jeden po drugim i zbliżali się do i tak już dosyć wielkiej grupy, która się zebrała pod drzwiami pawilonu...
Kilka osób z tej grupy oddawało się żywej, jeżeli już nie gwałtownej dyskusyi. Twierdzenia najniewątpliwsze, przeczenia stanowcze były stawiane wzajem z równą zaciętością i pewnością siebie, ze strony mówiących.
Słyszeć się dawały następujące zdania, wykrzykiwane przez głosy wrzaskliwe, ostre i przeciągłe zarazem, po których można łatwo rozpoznać w całej Francyi robotnika paryskiego; wszyscy bowiem tym akcentem mówią.
— Ja ci mówię, że tak!...
— Ja ci mówię, że nie!...
— To prawda co ja mówię!
— Kłamstwo wierutne!
— Nie wiesz nawet od czego się zaczęło!
— Znam doskonale całą rzecz od początku do końca...
— Nie widziałeś nic!...
— Nie widziałem bo nie widziałem, ale widziałem Motyla, który widział ucznia od Bourgiona z zakładu, co jest o dziesięć minut drogi ztąd, który znowu przechodził tamtędy około północy, o w pół do pierwszej, i widział wszystko tak dobrze jak ja teraz ciebie widzę...
— A ja widziałem subjekta od Moreta, co ma sklep tuż obok Bourgiona, a on tam był właśnie wtedy kiedy się to stało...
— Może i był, ale nie dobrze widział... a ten smarkacz co Motyl o nim mówi widział doskonale...
— A ja ci powiadam, że subjekt od Morela dobrze widział!...
— Widział powiadasz?... Widział tego trupa... — Co tam gadasz o jakimś trupie!... Człowiek był zdrów jak ryba...
— Głupiś... Od godziny był pod wodą i opił się jej więcej niż potrzeba...
— Nawet tyle nie łyknął od czego by się mysz utopiła.
— A najlepszy dowód, że zanieśli trupa do domu pogrzebowego, do Morgue... bo go nikt nie zna w tym cyrkule...
— Do Morgue?... jeszcze czego!... takiego franta co miał przy sobie pyszną sikorę[1] i pełną kieszeń żołdaków[2]!... Niegadaj głupstw!... widzisz no go! Jaki ci wyświeżony!...
— A ty byś też nie wydziwiał... kiedyś nie widział, niedobitku jakiś. O!... no, kiedyś taki mądry to gadaj mi zaraz... więc co z nim zrobili!?... No gadaj zaraz.... Co z nim zrobili!?...
— Wielka mi rzecz, włożyli go do dryndy, policyant się posadził obok niego i zawieźli do domu!... Cóż mieli robić!...
— A ja ci mówię, że nie!
— A ja ci mówię, że tak!...
— A ja ci mówię, że do Morgi!
— A ja ci mówię, że do domu!...
Łatwo zrozumieć, że dyskusya prowadzona w ten sposób i obracająca się tak uparcie w tem błędnem kole, bez żadnych dowodów na poparcie wygłaszanych zdań, mogła się nigdy nie skończyć...
Nadszedł na to Piotr Landry.
— Cóż tam takiego... Co się stało... moje dzieci — rzekł łagodnie — porozumiejcie się przecież, pogódźcie, leżeli jeden mówi prawdę to pewno drugi z nią się mija... to przecie jasne jak dzień, nieprawdaż chłopcy!...
— No juści naturalnie!... — odpowiedzieli chórem wszyscy robotnicy z wyjątkiem dwóch dysputujących przeciwników, którzy nie zważając co się dokoła nich dzieje, szukali myślą dowodów na przekonanie się wzajem i pokonanie jeden drugiego.
— Więc Motyl zna kogoś, który na własne oczy widział ten wypadek?... — pytał dalej podmajstrzy. — Tak tak!... Motyl zna!... — wykrzyknęło razem ze dwunastu robotników.
— À jest tu gdzie ten malec!?...
— Jestem! panie Piotrze!...
— No to choć tu bliżej smarkaczu!...
— Na rozkazy!... panie Piotrze!
— Opowiedz nam tu zaraz wszystko co wiesz, krótko i węzłowato a dokładnie... to my się w ten moment domyślimy czy cię kto wziął na fis czy nie...
— Zaraz, panie Piotrze!...
Motyl rozpoczął wśród ciszy ogólnej opowiadanie swoje z prostotą dzieciom bruku paryskiego właściwą i bez żadnej pretensyi do czystości języka i elegancyi wyrażeń:
— Otóż tedy, będzie temu blisko godzina — mówił — szedłem sobie gdzie mnie posłali, po nadbrzeżnej, nad kanałem i niemyślałem sobie o niczem... a tu patrzę, przed sklepem panów Bourgoing, co to wiecie, co mają sklep z żelazem, stoi massa narodu i co kto nadchodzi to przystaje... Wciskam ci ja się w ten tłum i wytrzeszczam oczy... Słucham, a tu ci gadają każdy co innego!... Jeden ci mówi: „Oto jest właśnie miejsce gdzie go spostrzeżono!“ drugi krzyczy: „to zbrodnia“ trzeci woła „to pewnikiem naumyślne samobójstwo!“ a byli jeszcze inni co utrzymywali, że to już „nieszczęście, które się zdarzyło przez wypadek!...“ Z tego wszystkiego jestem ci głupi jak but, gdy wtem nagle spotykam się nos w nos z Plantapotem...
Usłyszawszy to dziwne nazwisko, wszyscy głośnym parsknęli śmiechem.
— Coż to za jeden ten Plantopot? — zapytał Piotr Landry.
— To jest uczeń od Bourgoinów... proszę pana... mój kolega, taki mały, szczuplutki... śliczniutki chłopaczek...
— No gadaj dalej, do rzeczy!...
Chłopak posłuszny wrócił do opowiadania swego.
— Pytam się tedy Plantopota: Słuchaj no, co to wszystko znaczy?... a on mi na to: „A co ma być!... kupa durniów baje sama nie wie co... a ja wszystko wiem bo wszystko widziałem, i ja ci powiem co się stało!... I powiedział mi dopiero, że wczoraj wieczór, poszedł sobie do tryjatru obaczyć jak pan Domaine gra rolę „pasterza Łazarza” w melodramie pana Józefa Boucko-Hardie... co jest prześliczna rzecz... bo ja to już widziałem jak grali!.. Więc tedy jak sobie szedł z tego tryjatru po północy do domu, spać do pryncypała... posłyszał niby jakieś jęki co jakby z kanału wyłaziły... Przybliżył się więc na brzeg i przy świetle latarni gazowej, zobaczył jakiegoś człowieka co obydwoma nogami zaplątany w sznury któregoś statku, wyprawiał różne dziwy żeby się z nich wydobyć... Biedaczysko już niemógł pływać, więc ci go woda ciągnęła na dno, a on się bronił, jęczał i klął jak wszyscy djabli!...
— Jęczał! — wykrzyknął jeden z dwóch robotników których widzieliśmy kłócących się przed chwilą. — Jęczał!... klął!... a więc nie był trupem!... tego przecież nikt nie za przeczy!... A widzisz!...
— Cicho tam! — krzyknął Piotr Landry.
Potem dodał zwracając się do Motyla.
— A ty smarkaczu jeden gadaj prędko co wiesz!... Twoje opowiadanie nas zaciekawia bardzo... ale nie zawracaj ino gadaj!...
Chłopiec dumny z uznania jakie jego opowiadanie uzyskiwało, nie dał sobie dwa razy powtarzać rozkazu i mówił dalej:
— Plantapot jest za mały, za słaby i za wielki tchórz żeby się sam porywać na taką robotę jak wyciąganie człowieka z takiej wielkiej filiżanki w jakiej się ten kąpał... Nie próbował nawet tego wcale, ale zaczął wołać ratunku z całej siły swoich płuc i gardła... a już jeśli mu czego brak ale tego to ni!... krzyczy jak orzeł!... Kto nie głuchy to go usłyszy ztąd do Bastylii...
— Na szczęście właśnie — mówił chłopiec po chwili — nieopodal przechodził patrol z dwoma policyantami i inspektorem... Otóż ów patrol usłyszał wrzaski Plantapota i nadbiegł. Jeden żołnierz od piechoty wlazł we wodę... chwycił nieboraka za obcas, bo już tylko obcas wystawał z wody, i posadził go bardzo wygodnie na bulwarze, zmoczonego wprawdzie do nitki, ale jakoś nie bardzo chorego... Otrząsnął się chłop, jak pudel kiedy z wody kij wyniesie, kichnął cztery czy pięć razy, splunął z dziesięć i zaczął odpowiadać na pytania, które mu bardzo grzecznie zadawał jeden z policyantów... Plantapot, jak se pewno każdy z was wyobrazi łatwo, oba uszy nadstawił jak zając, kiedy słyszy psów szczekanie, ale cóż kiedy drugi policyant kazał mu iść zawołać dryndy, i dał mu za to pół franka, a jak wrócił z fiakrem, to już nikt nic nie gadał...
— Inspektor wsiadł do dorożki — dodał jeszcze chłopiec — razem z niedoszłym topielcem, który był tak już zdrów, jak ja i pan Piotr, tylko że mu się podobno fizyognomia wyciągnęła jak struna i wyglądał jak szczur... i Plantapot usłyszał tylko jak powiedzieli dorożkarzowi: „ulica Amsterdamska...” Numeru inspektor nie powiedział, albo go może Plantapot zapomniał... Otóż tedy tyle wiedziałem... tyle powiedziałem... i to chyba nie mało!...
Motyl zamilkł.
— A no widzisz!... nie mówiłem ci? — zawołał jeden z robotników, którzy się poprzednio kłócili — a nie powiedziałem, że topielec nie umarł!...
— E! któż to powiada, któż ręczy, że tak było — odparł drugi — dwóch smarkaczy tak gada, dwóch łobuzów!... na tem się opierać niemożna przecież!... Subjekt od Morata, co jest już człowiek wiekowy i wcale nie łgarz żaden, opowiadał mi całą historyę zupełnie inaczej...
Widocznie dyskusja miała na nowo rozpocząć się z równą zaciętością i uporem...
Piotr Landry uważał za stosowne i przyzwoite przerwać ją.
— Sprawa rozstrzygnięta!... — rzekł — dosyć tej gadaniny moje dzieci!... trup był żywy i basta!... nie ma już co do tego żadnej wątpliwości!... Powiedz nam tylko jeszcze malcze, czy ci twój kolega Plantapot nie powiedział przypadkiem co o wieku topielca i jego zewnętrznym wyglądzie?... Co?... Młody to był człowiek czy stary?...
— Plantapot mi mówił, panie Piotrze, że był to młody człowiek, mogący mieć dwadzieścia ośm do trzydziestu lat, przystojny... włosy czarne... bródka i wąsy ditto... jednem słowem... no!... przystojny chłopiec!...
— Robotnik, czy mieszczanin? — pytał dalej podmajstrzy...
— Trudno było dobrze rozpoznać, bo całe ubranie było przemoczone... do nitki... wyglądał jak zmoczona kura... a to trudno poznać, jaki tam człek, jak szyku krawieckiego nie znać na nim!... Zdaję się jednak, pomimo to, że facet wyglądał na coś lepszego...
— Dziwna rzecz!... — pomyślał Piotr Landry — byłem nad brzegiem wody chodząc wzdłuż bulwaru właśnie w chwili, w której ów facet jak mówi Motyl, z własnej woli, czy z czyjej, dawał nura pod wodę tuż zaraz niedaleko, a ja nic nie widziałem i nic nie słyszałem!... Musiał przecież krzyczeć, ten człowiek, słowo honoru daję dziwna rzecz!...
Podczas kiedy podmajstrzy tak sobie szeptał, Jakób Lambert i Lucyna opuściwszy pokój jadalny, wyszli z głównego mieszkania, i zatrzymali się na najwyższym schodku ganka.
— Co to się stało, mój ojcze? — spytała młoda panienka — i dla czego wszyscy nasi robotnicy zebrali się tam około Piotra Landry?...
— Pójdziemy tam to się dowiemy!...
Ex-kapitan Atalanty wziąwszy pod rękę Lucynę, podszedł do grupy i skoro tylko mógł być usłyszanym, powtórzył głośno pytanie jakie mu przed chwilą zadała Lucyna.
— Co to się stało, moi drodzy?...
Piotr Landry wyszedł z koła, którego środek zajmował, zdjął czapkę i zbliżywszy się do Jakóba Lamberta, odpowiedział!
— Nic takiego coby mogło bardzo zainteresować pana, panie Verdier, albo panią, panno Lucyno... Mówią tu ludzie o jakimś wypadku, czy też zbrodni, nikt napewno nie wie, która się podobno zdarzyła dziś w nocy, tuż obok zakładu na rzece.
— Wypadek?... zbrodnia?... powtarzał Jakób Lambert, blednąc nagle...
— No tak, proszę pana, między północą a pierwszą godziną rano, wyciągnięto z wody człowieka, jak się zdaje, naprzeciw składu hurtownego żelaza panów Bourgoing...
— Trupa, zapewne? — wymówił ex-kapitan głosem zmienionym.
— Jedni mówią że tak... inni mówią że nie... ale z opowiadania Motyla, które mi się nie wydaje kłamliwem wyciągnąłem wniosek, że dzięki Bogu człowiek ten był żyjący...
Lucyna spojrzała na Jakóba Lamberta. Był siny i zdawało się, że zaledwie trzyma się na nogach.
Jednakże spytał po chwili, wysilając się na spokój.
— Czy poznano tego człowieka?... Czy to był kto z naszego cyrkułu?...
Piotr Landry już otworzył usta do odpowiedzi, gdy nieprzewidziana okoliczność przeszkodziła mu.





  1. Zegarek.
  2. Złotych pieniędzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.