Villette/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Pan de Bassompierre
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV
PAN DE BASSOMPIERRE

Ludzie, żyjący w odosobnieniu, ludzie których istnienie upływa w zaciszu szkół, czy innych zamkniętych zakładów, muszą być przygotowani na to, że przyjaciele ich i znajomi, obywatele szerszego, wolnego świata, łatwo wykreślają ich ze swojej pamięci. W sposób niewytłumaczony przeważnie, bezpośrednio po dłuższym okresie wyjątkowo częstego widywania się sprawia przypadkowy splot drobnych, ale nieco podniecających okoliczności — których naturalnym wynikiem winno byłoby raczej być ożywienie, aniżeli zerwanie stosunków przyjacielskich — że następuje zupełne zawieszenie, absolutna, bezsłowna cisza, długa pustka zapomnienia. Nieprzerwana, niewyjaśniona, nie dająca niczym usprawiedliwić się pustka. Listy, drobne przesyłki, dawniej tak częste, zostają zniesione; odwiedziny, ponawiane dawniej periodycznie, ustają całkowicie; nie nadchodzą już nigdy więcej książki, gazety czy inne dowody pamięci.
Istnieją zawsze tysiączne najsłuszniejsze, zdałoby się, uzasadnienia takiego stanu rzeczy, szkoda tylko, że nie może nic wiedzieć o nich odcięty od świata pustelnik. Ta wypełniona pustką przerwa, która trwa dla niego tak nieskończenie długo, i przebiega tak powoli, że zegary zdają się wstrzymane, a bezskrzydłe godziny wloką się niby kroki piechurów znużonych długotrwałą wędrówką, wypatrujących już tylko kamieni wiorstowych, aby na nich wypocząć, — ta sama przerwa obfituje może w wydarzenia i dyszy pośpiechem dla jego przyjaciół.
Pustelnik — o ile jest rozsądnym pustelnikiem — puści w niepamięć własne swoje myśli i zamknie pod klucz swoje odczuwania podczas tych tygodni pustki i mroźnej zimy swojej duszy. Będzie wiedział, że przeznaczeniem jego jest naśladować w pewnych warunkach susła, dostosuje się też do tego: zwinie się w małą kulkę, wpełznie w jakaś dziurę w murze życiowym i ulegnie pokornie okolicznościom, które będą trzymały go w niej, zakonserwowanego w lodzie w ciągu miesięcy, a bodaj lat całych.
Radzę mu, aby przyznał w takich wypadkach, że „wszystko jest w porządku, że zupełnie zasłużył na to, co go spotyka i że tak być powinno widocznie, skoro tak jest“. Może przysypana śniegiem mogiła jego otworzy się pewnego dnia, może powróci miękkie tchnienie wiosny, a słońce i ciepły wiatr południowy swobodnie dotrą do niego; pączkowanie żywopłotów, śpiewy ptaszęce i szmer wyzwolonych z lodowych pęt strumyków zbudzą go miłośnie do zmartwychwstania. Możliwe, że tak właśnie ułożą się dla niego sprawy, możliwe jednak, że stanie się inaczej: zamróz przeniknie do głębi jego serca, które nigdy już nie odtaje, a kiedy nadejdzie wiosna, wydłubie z muru sroka czy wrona martwy, surowy jego szkielet jedynie. Ale i w tym wypadku nawet, będzie wszystko w porządku: wiedział wszak od samego początku, że jest śmiertelny, że będzie więc musiał kiedyś pójść tą samą drogą, jaką idą wszystkie istoty z ciała i kości. „Prędzej czy później“.
Po tym pełnym wydarzeń i wrażeń dniu bytności w teatrze nastąpiło dla mnie siedem tygodni jałowych i tak pustych, jak siedem niezapisanych arkuszy papieru: ani jedno słowo nie było napisane na żadnym z nich; pustki tych siedmiu tygodni nie ożywiły żadne odwiedziny, żaden widomy znak pamięci.
Mniej więcej w połowie tego czasu zaczęłam sobie wyobrażać, że coś musiało stać się z przyjaciółmi moimi z La Terrasse. Ku środkowi długotrwałej pustki takiej zwykły zasnuwać widnokrąg samotnika chmury złowieszcze, nerwy jego boleśnie napięte są wysiłkiem długiego daremnego wyczekiwania; wątpliwości, dotychczas odrzucane, gromadzą się teraz skłębione pod jego czaszką i tym silniejsze, im bardziej spiętrzone, osaczają go z siłą, graniczącą z mściwością nieomal. I noc także staje się porą myśli złowrogich, nie dopuszczających błogosławieństwa snu: niesamowite wizje i walki zatruwają spokój jego łoża; ponura orkiestra dręczących snów z grozą czyhającej klęski i śmiertelnym lękiem zupełnego osamotnienia na jej czele, przyłącza się do nieubłaganego grona jego prześladowców. Biedny nieszczęśnik! Czyni co jest w jego mocy, aby pokonać te udręki, łamią go one wszakże: wbrew najlepszym jego usiłowaniom wysysają krew z jego żył, niszczą go duchowo i cieleśnie.
Ku końcowi długich tych okrutnych siedmiu tygodni pogodziłam się z myślą, której w ciągu poprzednich sześciu zazdrośnie do siebie nie dopuszczałam, — z przeświadczeniem, że straszliwa pustka ta była nieunikniona, że była naturalnym wynikiem, ostatnim ogniwem długiego łańcucha okoliczności, spełnieniem się wyroków losu, częścią mojego przeznaczenia życiowego, i, nade wszystko, sprawą, której przyczyn i źródła nie należy nigdy dociekać, na której bolesne skutki nie wolno nigdy utyskiwać, ani sarkać.
Nie winiłam oczywiście siebie samej za moje cierpienia: posiadałam, chwała Bogu, zbyt wielkie poczucie sprawiedliwości, aby wpadać w niedorzeczną przesadę samooskarżania się. Co zaś dotyczy potępiania innych za ich milczenie, nie przychodziło mi nic podobnego na myśl wcale: wiedziałam, że nie ciąży na nich żadna wina i z głębi serca uniewinniałam ich najzupełniej. Mimo to jednak droga, jaką zniewolona byłam kroczyć, wydała mi się ciężka i kamienista ponad możność zniesienia jej, tęskniłam też z całej duszy za nadejściem lepszych dni.
Próbowałam najrozmaitszych środków zapełnienia i podtrzymania mojego istnienia: rozpoczęłam zmudną robotę kunsztownie wypracowanej koronki, z wielką pilnością uczyłam się języka niemieckiego, zabrałam się do stałego, regularnego czytania całego szeregu branych z miejscowego księgozbioru najgrubszych tomów o najbardziej suchej treści, i we wszystkich tych poczynaniach byłam tak wytrwała i niezłomna, jak to było stale moim zwyczajem. Czy obrałam fałszywą drogę? Nie mam pojęcia, to jedno wiem tylko, że wynik tych moich usiłowań był tak samo żałosny, jak gdybym gryzła stosy papieru, aby nasycić głód, albo piła słoną wodę morską, aby uśmierzyć pragnienie.
Godziną najsroższej mojej udręki była pora przybycia listonosza. Na nieszczęście, znałam ją aż nadto dobrze, usiłując oszukiwać samą siebie równie żarliwie, jak daremnie. Śmiertelnie obawiałam się zarówno katuszy oczekiwania, jak rozczarowania, poprzedzających codziennie tę morderczą dla mnie godzinę i nieodmiennie następujących po niej.
Wyobrażam sobie, że zwierzęta przetrzymywane w klatce i żywione tak skąpo, że stale są okrutnie wygłodzone, oczekują chwili żywienia ich z równie żarłoczną żądnością, z jaką ja oczekiwałam przybycia listonosza i przyniesienia mi przez niego listu. O — jeśli mam wyznać prawdę i porzucić ton fałszywego spokoju, który zamiast podtrzymać, bardziej tylko jeszcze wyczerpuje ludzką zdolność znoszenia udręk — doznawałam przez te siedem tygodni najsroższych obaw i cierpień, dręczącego zmagania się z samą sobą, nędznych zawodów nadziei, nie do zniesienia gorzkich rozczarowań, momentów bezbrzeżnej rozpaczy, której tchnienie przeszywało mnie na wskroś. Ale list, tak gorąco oczekiwany list, nie nadchodził, a był on wszak jedyną osłodą życia, jakiej mogłam spodziewać się.
W chwilach śmiertelnych takich zmagań się szukałam wciąż ponownie pociechy w zawartości małej szkatułeczki, zamkniętej w szufladzie mojego pulpitu — w owych pięciu błogosławionych listach. Jak czarownym wydał mi się ów miesiąc, którego niebiosa widziały narodziny tych pięciu gwiazd! Otwierałam błogosławioną szkatułkę o późnej godzinie zazwyczaj, że zaś nie miałam odwagi prosić co wieczór o świecę w kuchni, kupiłam sobie stoczek woskowy i zapałki do zapalania go i w porze wieczornego odrabiania przez uczennice lekcji na dzień następny przekradałam się do sypialni na górę, gdzie raczyłam się tą prawdziwą dla mnie manną bożą. Nie syciła mnie ona jednak; wychudłam jak szczapa, podobna do cienia raczej niż do żywego człowieka. Nie byłam chora wszelako.
Pewnego dnia, kiedy, jak zwykle, czytałam w sypialni późną porą, czując, że zatracam już możność czytania — listy wskutek nieustannego studiowania ich utraciły dla mnie cały smak i znaczenie — cenny kruszec rozdrabniał się w oczach moich na nikłe kruszynki, potęgujące gorycz mojego rozczarowania — rozległ się nagle na schodach stuk pośpiesznych drobnych kroków. Znałam dobrze kroki Ginevry Fanshave; była zaproszona do znajomych w mieście na obiad tego dnia i powróciła już widocznie, przybiegła więc tutaj, aby odłożyć do szafy swoją zarzutkę i inne akcesoria swojego stroju.
Tak. To była ona. Wpadła, strojna w jasną jedwabną suknię, szal opadał z jej ramion, a umiejętnie utrefione loki, na wpół rozpuszczone na wilgoci wieczornej, opadały ciężkimi, niedbałymi pasmami na obnażoną szyję. Wydawała się nie w najlepszym humorze.
— O, jaki idiotyczny wieczór: bezgranicznie głupi są ci ludzie! — zawołała na samym wstępie.
— Kto? Pani Cholmondeley i jej goście? O ile mi wiadomo, uważała pani zawsze jej dom za czarujący.
— Wcale nie byłam u pani Cholmondeley.
— Naprawdę? Zawarła pani świeże znajomości.
— Przyjechał mój wuj de Bassompierre.
— Wuj pani, pan de Bassompierre? Nie jest pani rada temu? Przecież to ukochany krewny pani.
— Ani się śni: to wstrętny człowiek. Nienawidzę go.
— Dlatego, że jest cudzoziemcem? Czy też z innych, równie ważkich powodów?
— Nie jest wcale cudzoziemcem. Jest aż nadto Anglikiem. Stuprocentowym Anglikiem. Nie dalej niż przed trzema czy czterema laty nosił angielskie nazwisko. Ale matka jego była cudzoziemką, nazywała się de Bassompierre i po śmierci któregoś z członków rodziny swojej z linii macierzystej odziedziczył majątek zmarłego wraz z jego tytułem i nazwiskiem: jest teraz wielką osobistością.
— I dla tego właśnie nienawidzi go pani?
— Wiem dobrze co matka moja mówi o nim — nie jest moim rodzonym wujem, poślubił tylko siostrę mojej matki. Mama nie znosi go, utrzymuje, że zabił on swoim postępowaniem ciotkę Ginevrę. Sprawia w istocie wrażenie niedźwiedzia. Spędziłam w jego domu wstrętny wieczór! Musi doznawać wyrzutów sumienia, patrząc na mnie; wszyscy u nas w domu utrzymują, że jestem jak dwie krople wody podobna do jego zmarłej żony, a mojej ciotki. Mama mówi nieraz, że podobieństwo między nami jest nie tylko uderzające, ale wręcz śmieszne.
— Była pani jego jedynym gościem?
— Czy byłam jedynym gościem? Tak. Prócz mnie była tylko moja mała kuzynka: nieznośne spieszczone stworzenie.
— Pan de Bassompierre ma córkę?
— Tak. Tak. Niech mnie pani nie zadręcza pytaniami. O, jaka jestem nieludzko zmęczona!
Ziewnęła. Rzucając się bez ceremonii na moje łóżko, dodała:
— Jak się zdaje, Mademoiselle de Bassompierre o mało nie została zgnieciona, stratowana na miazgę przy okazji paniki w teatrze przed kilkoma tygodniami.
— O, naprawdę?! I mieszkają w pałacu przy Rue de Crécy?!
Justement — właśnie. — Ale skąd pani wie o tym?
— Byłam tam.
— O, była pani?! Rzeczywiście? Widzę, że bywa pani wszędzie od pewnego czasu. Przypuszczam, że zabrała panią z sobą mama Bretton. Ona i szanowny eskulap mają entrée libre — wolny wstęp — do pałacu Bassompierre‘ów: jak się zdaje „mój syn John“ wezwany był jako lekarz do panny de Bassompierre z racji jej accident! O, wszystko to udawanie tylko i nic więcej! Nie wydaje mi się, ażeby miała być bardziej poturbowana, aniżeli zasługiwałaby na to za swoje nieznośne fumy. A teraz ani mama, ani synek nie wychodzą z „pałacowych komnat“. Słyszałam coś o „dawnej zażyłej ich znajomości, o licho wie jakich dawnych reminiscencjach. Wszyscy oni byli przeraźliwie idiotyczni!
— Wszyscy?! Mówiła pani przecież, że była pani jedynym gościem?
— Mówiłam tak? Naprawdę? Nic w tym zresztą dziwnego. Zapomina się łatwo o obecności starej kobiety i „jej chłopca“.
— Dr. Bretton i jego matka byli dzisiaj wieczorem u pana de Bassompierre?
— Tak! tak! W całej swojej okazałości! A panna de Bassompierre bawiła się w gospodynię. Zarozumiała lalka.
W rozgoryczeniu swoim i zapamiętaniu bezwiednie zaczęła panna Fanshave ujawniać głębsze przyczyny swojego stanu zgnębienia. Jej dawny żarliwy wielbiciel zaprzestał zupełnie składać jej hołdy, otaczać ją kadzidłem zachwytów i uwielbienia. Nie pomogła nic wypróbowana broń zalotności. Daremne były jej zabiegi. Cios dotkliwy został zadany próżności zepsutej powodzeniem dziewczyny. Nie była w stanie strawić doznanej porażki. Leżała na moim łóżku, irytując się i złoszcząc niepomiernie.
— Czy panna de Bassompierre jest już zupełnie zdrowa?
— Zdrowiusieńka! Zupełnie tak samo, jak ja i pani. To kaprysy tylko. Umyślnie udaje chorą, aby zwrócić na siebie uwagę młodego doktora i przykuć go do swojej osoby. Wstrętne to. Ale jeszcze wstrętniejszy jest widok starej Brettonowej, zmuszającej małą gąskę do odpoczywania na kanapie i powołującej się na to, że „mój syn John“ zakazał swojej pacjentce wszelkiego podniecania się, wszelkiego zmęczenia i t. p. Ohydne! Obrzydzenie budziła we mnie cała ta komedia!
— Nie wydawałoby się to pani komedią, gdyby przedmiotem uwagi i starań doktora i jego matki był kto inny: gdyby pani zajęła miejsce panny de Bassompierre.
— Taka jest pani tego pewna? Otóż oświadczam pani, że nienawidzę „mojego syna Johna!“
— „Mojego syna Johna“?! Kogo określa pani w ten sposób? Matka doktora Brettona nie nazwa go tak nigdy.
— Jeżeli nawet nie nazywa, to powinna go tak nazywać. Istny niedźwiedź, uczony błazen!
— Świadomie mówi pani nieprawdę. Mam już zresztą dość tego tematu. Żądam stanowczo, aby pani zechciała uwolnić moje łóżko i ten pokój od swojej obecności.
— Niepohamowana istoto! Spąsowiała pani z gniewu jak mak. Ciekawe dlaczego jest pani taka drażliwa à l‘endroit du gros Jean? — na punkcie grubego Johna — „Joe Anderson, Mój Joe! Mój John!“ Bardzo dystyngowane imię!
Dygocąc z oburzenia, któremu nie mogłam dać wyrazu słownego — nie podobna było przecież wdawać się w spory z tą pustogłową wietrznicą, z tą ćmą o opalonych już nieco skrzydłach — zgasiłam woskowy stoczek, zamknęłam szufladę mojego pulpitu i wobec niechęci opuszczenia pokoju przez Ginevrę, wyszłam ja sama. Ginevra była zawsze dokuczliwe uszczypliwa, teraz wszakże stała się niemożliwie, nie do zniesienia skwaśniała.
Nazajutrz był czwartek, jak zawsze więc, dzień na wpół rekreacyjny. Po śniadaniu ukryłam się w pierwszej klasie. Zbliżała się najgorsza dla mnie godzina — godzina nadejścia listonosza, której tak panicznie bałam się, oczekując jej zarazem w takim samym napięciu nerwów, z jakim nawiedzany przez wizje prześladowcze, oczekuje ich ukazania się. Mniej niż kiedykolwiek wydawało się prawdopodobne, aby mógł nadejść list tego dnia; mimo jednak powtarzania sobie tego nieustannie nie byłam zdolna zapomnieć, że mogłoby to jednak nastąpić. W miarę zbliżania się chwili zwykłego przychodzenia poczty ogarniał mnie coraz większy niepokój, przewyższający nieomal wszystko czego doświadczałam na tym punkcie do owego dnia. Wiał wschodni wiatr zimowy, a ja od niedawna nauczyłam się poznawać na kierunku i oddziaływaniu wiatrów, z którymi zbratałam się w sposób niezrozumiały zupełnie dla ludzi normalnych i całkowicie zdrowych. Wichry północne i wschodnie wpływały na mnie fatalnie, potęgując niesłychanie wszelkie moje cierpienia, pogłębiając wszelkie smutki. Wiatr południowy, natomiast, zdolny był uspakajać i koić, zachodni — rozweselać czasem nawet, o ile, oczywiście, nie przynosiły na swoich skrzydłach ciężaru chmur gradowych, który pozbawiał wszelkiej energii i odwagi.
Mimo kąśliwego chłodu i mroku tego dnia styczniowego, wybiegłam z klasy na dół bez kapelusza i popędziłam na sam koniec ogrodu, wśród którego obnażonych z liści krzewów błąkałam się w ułudnej nadziei, że dzwonek listonosza zadźwięczy podczas mojej nieobecności, zbyt daleki, abym mogła usłyszeć go stąd i że tym samym może zaoszczędzony mi będzie wstrząs, którego nerwy moje, nieledwie stoczone do cna nieustannie wbijającym się w nie ostrzem obłędnie natrętnej myśli, nie były już w stanie wytrzymać. Dlatego pozostałam w ogrodzie tak długo, jak tylko mogłam bez obawy zwrócenia uwagi Madame na moją nieobecność. Owinęłam głowę fartuchem i zatkałam sobie uszy w obawie podchwycenia i z tej odległości nawet dręczącego dźwięku, pewna, że i tym razem nie przyniesie on mi nic takiego, co mogłoby przerwać dla mnie straszliwą jałowość pustki. Zdecydowałam się wreszcie powrócić do pierwszej klasy, do której, jako że nie wybiła jeszcze dziewiąta, nie były uczennice wpuszczane. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się tu w oczy, była szeroka płaska biała plama na czarnym tle mojego biurka. Poczta przybyła podczas mojej nieobecności, a ja, będąc daleko nie słyszałam dzwonka pocztyliona. Rozyna była w mojej norce i, niby wróżka dobroczynna, pozostawiła jasny ślad swojej obecności. Ta biała, jaśniejąca plama na czarnym blacie biurka była listem, prawdziwym, najprawdziwszym listem! Dostrzegłam to już z odległości trzech yardów, że zaś mogłam spodziewać się listu od jednego tylko człowieka na świecie, musiał to być list od niego właśnie — od nikogo innego. Pamięta więc o mnie jeszcze! Jak głęboką wdzięczność odczuło moje serce! Oblała je nowa gorąca fala życia.
Podszedłszy do biurka, pochyliłam się nad listem, wpatrzona w wypisane na kopercie litery, przejęta niewzruszoną nieomal nadzieją ujrzenia znanego charakteru pisma. Jakież było wszakże moje rozczarowanie, kiedy od razu uderzyły mnie znaki, jak mi się wydawało, zupełnie obce, nierówne bazgroty kobiece zamiast stanowczego, męskiego pisma. Pierwszą moją myślą było, że los jest zbyt okrutny dla mnie, syknęłam też głośno prawie:
— To okrucieństwo!
Przezwyciężyłam jednak i ten ból także. Życie jest zawsze życiem bez względu na cierpienia, jakie powoduje, na ciosy, jakie zadaje: oczy nasze, uszy i użytek, jaki dano nam robić z nich, domagają się zastosowania ich w każdej okazji, chociażbyśmy nie mieli spodziewać się żadnej przyjemności z tego, co zobaczymy i usłyszymy.
Otworzyłam list, którego pismo zdołałam po chwili już rozpoznać, jako znane mi od dawna. List pisany był z „La Terrasse“ i brzmiał jak następuje:

„Droga Lucy.
Mnie przypada troska dowiedzenia się co zachodziło z tobą w ciągu ubiegłego miesiąca, a może nawet dwóch miesięcy. Ani przez jedną chwilę nie przychodzi mi na myśl przypuszczać, abyś miała mieć jakiekolwiek trudności w zdaniu sprawy z tego co porabiasz i co porabiałaś przez ten cały czas. Jestem pewna, że byłaś tak samo zajęta i zadowolona, jak my w La Terrasse. Co się tyczy Grahama, zakres jego zajęć i obowiązków zawodowych rozszerza się z każdym dniem: tak bardzo jest poszukiwany, tak zawalony pracą, że obawiam się i mówię mu to — aby nie wzrósł z tego powodu w pychę, nie stał się bardzo zarozumiałym. Jako dobra i rozumna matka, którą jestem, robię co mogę, aby me dopuścić do tego; nie słyszy nigdy ode mnie, jak ci zresztą dobrze wiadomo, ani jednego słowa pochlebnego. A przecież, moja Lucy, pyszny z niego chłopak: serce jego matki skacze z radości na myśl o nim. Po odbyciu mnóstwa pilnych zawsze wizyt lekarskich, po zmaganiu się z najrozmaitszymi kaprysami i humorami pacjentów, po zwalczeniu setek najdziwaczniejszych przesądów i uprzedzeń, a czasem patrzeniu na okrutne cierpienia — może tu i owdzie, jak zarzucam mu, zadawaniu ich — wraca wieczorem do domu, do mnie w tak miłym, serdecznym usposobieniu, że naprawdę mam wrażenie, jakoby życie moje upływało w rodzaju moralnych antypodów, i w te wieczory styczniowe wschodzi dla mnie dzień wtedy, kiedy dla innych zapada już noc.
Mimo to musi być chłopak trzymany w ryzach, karcony i powściągany, bynajmniej też nie skąpię mu tej przysługi. Taki jest jednak giętki, tak umie wyślizgiwać się, że nie istnieje możność prawdziwie zniecierpliwić go. Ilekroć wydaje mi się, że zmiażdżyłam go do cna, spręża się i odwzajemnia mi się żartami i kpinkami ale ty Lucy, znasz przecież dobrze jego samego i wszystkie jego niegodziwe sztuczki, głupia też ze mnie starucha, że czynię z niego główny temat tego listu.
Co się tyczy mnie samej, miałam tutaj odwiedziny mojego agenta z Bretton, byliśmy też oboje pogrążeni po uszy w rozważaniu spraw handlowych. Tak bardzo pragnęłabym odzyskać dla Grahama cząstkę bodaj tego co pozostawił mu jego ojciec. Chłopak śmieje się z usiłowań moich w tym kierunku; mówi, że powinnam jemu samemu pozostawić troskę o utrzymanie własne i moje także i dopytuje się czego jego „starszej pani“ może być brak jeszcze. Wspomina o błękitnych jak niebo toczkach pomawia mnie o ambicje obwieszania się brylantami utrzymywania służby liberyjnej, posiadania pałacu, zadawania szyku i służenia za wzor elegancji dla całego klanu angielskiego w Villette.
Mówiąc o błękitnych jak niebo toczkach, żałuję, że nie mogłaś być razem z nami ostatniego wieczora. Graham powrócił do domu bardzo zmęczony i, po wypiciu herbaty wyciągnął się ze zwykłym swoim zuchwalstwem na moim rodzonym fotelu. Ku wielkiemu zachwytowi mojemu uciął od razu smaczną drzemkę. (Pamiętasz, jak droczył się ze mną zawsze o moje zasypianie: ze mną, która nigdy, w żadnym wypadku, nie potrafię zasnąć za dnia!) Kiedy tak patrzyłam na niego śpiącego, wydał mi się bardzo ładny — głupia jest ta moja duma z niego! — kto jednak mógłby nie być dumny z takiego chłopca? Pokaż mi drugiego takiego jak on! Wypatruję oczy na wszystkie strony, nie mogę jednak znaleźć w całym Villette nikogo, kto mógłby mu dorównać. Otóż, wpadło mi na myśl urządzić mu kawał: przyniosłam mój błękitny jak niebo toczek i jak najostrożniej przystroiłam jego głowę we wspaniałą tę damską ozdobę. Zapewniam cię, że byłoby mu w niej wcale do twarzy; wyglądałby zupełnie jak wschodni basza, gdyby nie miał takiej jasnej cery. Nikt jednak nie mógłby zarzucić mu teraz, że ma rude włosy — są prawdziwie kasztanowate — koloru ciemnego, lśniącego kasztana, a kiedy, w dodatku do toczka-turbana, zarzuciłam na niego mój wielki szal kaszmirowy, wyglądał jak najpiękniejszy, jakiego można wymarzyć, młody zaimprowizowany dej, bej, czy basza.
Była to zabawa przednia; szkoda, że korzystałam z niej sama jedna tylko, że nie było ciebie tutaj ze mną, moja Lucy.
„Po pewnym czasie zbudził się mój wschodni władca: lustro, wiszące nad kominkiem, ujawniło mu od razu metamorfozę, jaka dokonała się w jego wyglądzie, możesz więc łatwo wyobrazić sobie, w jak nieustannym strachu żyję odtąd przed zemstą, jaka czeka mnie z jego strony.
„Czas już jednak najwyższy przystąpić do głównego zadania tego listu. Wiem, że czwartek jest dniem na wpół rekreacyjnym w zakładzie wychowawczym przy Rue Fossette: bądź gotowa na piątą po południu, bo o tej godzinie zajedzie po ciebie nasz wehikuł, aby przywieźć cię do La Terrasse. Nie zrób mi tylko zawodu: spotkasz się u nas może z dawnymi znajomymi. Bądź zdrowa, moja rozsądna, droga, poważna mała chrześniaczko. Do widzenia z twoją całym sercem

LUIZĄ BRETTON“.

O, list taki jak ten przywraca człowiekowi chęć do życia! Nie rozweseliłam się może od razu po przeczytaniu go, znacznie jednak uspokoiłam się; jeśli nawet list ten nie rozproszył mojego smutku, przyniósł mi w każdym razie znaczną ulgę. Dowiedziałam się, że moi przyjaciele przynajmniej są zdrowi i zadowoleni: żaden nieszczęśliwy wypadek nie przytrafił się Grahamowi, ani choroba nie dotknęła jego matki — nie spadła na nich żadna z klęsk, których tak straszliwie obawiałam się dla nich. Ich uczucia dla mnie również nie uległy zmianie — pozostawały w dalszym ciągu takie jakie były uprzednio.
A przecież, jaki kontrast uderzający stanowił sposób spędzenia tych siedmiu tygodni przez panią Bretton w zestawieniu z tymi samymi siedmioma tygodniami, spędzonymi przeze mnie! Jak rozsądnie postępują też ludzie, znajdujący się w wyjątkowym położeniu, jeśli umieją trzymać język za zębami i nie spieszą się ujawniać światu jak bardzo to ich wyjątkowe położenie poi ich żółcią! Świat względnie łatwo rozumie możność ginięcia z głodu z powodu braku pożywienia, nie wielu jednak znajdzie się ludzi, zdolnych pojąć i odczuć przeżycia tych, których osamotnienie i odcięcie od wszystkiego doprowadza do szału prawdziwie. Przyglądają się odgrzebanemu po długim zakopaniu go więźniowi, który zidiociał zupełnie, albo stał się maniakiem, człowiekiem pozbawionym normalnych władz myślowych. Nerwy jego, zrazu podniecone, wzburzone, przechodziły niewysłowione katusze, aż wreszcie załamały się całkowicie, dotknięte bezwładem. Wszystko to jest sprawą zbyt powikłaną i trudną, aby można było ją zbadać, zbyt niezwykłą i oderwaną, zbyt mało dostępną dla przeciętnego umysłu, aby szersze koła zdolne były ją zrozumieć i wniknąć w nią. Próbujcie mówić o tym! Moglibyście z równym skutkiem stanąć na pierwszym lepszym placu targowym którego z miast europejskich i wygłaszać mętne kazania w nastroju i języku, jakim Nebuchadenazzar, ów cesarski hipochondryk, porozumiewał się z oszołomionymi Chaldejczykami. Długo jeszcze rzadkim zjawiskiem pozostaną umysły owych nielicznych, dla których sprawy podobne są niezbadaną tajemnicą, i które zdolne są wczuć się w przeżycia nieszczęsnych samotników. Długo też długo może jeszcze będzie utrzymywało się przekonanie, że tylko fizyczne klęski i braki zasługują na prawdziwe, czynne współczucie i że wszystko inne jest czczym wymysłem jedynie. Kiedy świat był młodszy i zdrowszy niż jest dzisiaj, były przeżycia moralne jeszcze głębszą tajemnicą: w całym królestwie Izraelskim znajdował się może jeden tylko Saul — na pewno zaś jeden tylko Dawid, zdolny zrozumieć go i ukoić.
Chłodny, ale bezwietrzny, spokojny poranek ustąpił w późniejszej porze dnia miejsca ostrym poświstom wichru, wiejącego z pustynnych równin rosyjskich: zimna strefa wzięła górę nad umiarkowaną, od razu ścinając wszystko mrozem. Ciężkie zwały śnieżne pędziły ze wschodu i z północy, zaścielając położone bardziej na południe i zachód kraje Europy. W porze popołudniowej rozsrożyła się tak niepomiernie gwałtowna śnieżyca, że zachodziła obawa, czy możliwe będzie przysłanie po mnie powozu. Mogłam jednak zaufać mojej chrzestnej matce. Zaprosiwszy mnie, zrobi co tylko będzie w jej mocy, aby sprowadzić swojego gościa. Istotnie też około szóstej wysiadłam z powozu i stanęłam na pokrytych już grubą warstwą śniegu stopniach wejściowych château i wprowadzona zostałam do La Terrasse.
Wbiegłszy przez hall na górne piętro, do salonu, zastałam panią Bretton, promienną niby dzień letni. Gdybym była dwa razy bardziej zziębnięta, niż byłam w istocie, jej serdeczny pocałunek i uścisk wystarczyłyby niewątpliwie do rozgrzania mnie. Przywykłej teraz od dłuższego czasu do pokojów z niczym nieokrytymi podłogami z desek, do ciemnych ławek, czarnych tablic, pulpitów i pieców, wydał się niebieski salon osobliwie wspaniały. Już sam jego, przypominający Boże Narodzenie ogień na kominku olśnił mnie jasnym, szkarłatnym swoim płomieniem.
Po przytrzymaniu przez krótką chwilę ręki mojej w swojej dłoni i pogawędzeniu ze mną wyłajała mnie moja matka chrzestna przede wszystkim za wielkie zeszczuplenie od czasu naszego ostatniego widzenia, a zauważywszy że wicher rozrzucił moje włosy, posłała mnie na drugie piętro, do dawnej mojej sypialni, abym przygładziła je i zdjęła szal.
Znalazłszy się w dawnym, miłym moim pokoju, utrzymanym w zielonkawej barwne wody morskiej, zastałam i tam również suty ogień na kominku i pozapalane światła: dwie wysokie świece woskowe ustawione były po obu stronach wielkiego lustra, przed lustrem wszakże stała, ubierając się, zwiewna istotka, niby z bajki — drobna, szczupła, biała, istny duszek zimowy.
W pierwszym mgnieniu przyszedł mi na myśl Graham i jego teoria ułudnych zjaw wzrokowych. Nieufnym spojrzeniem ogarnęłam szczegóły tej nowej wizji tchnącej trudnym do opisania wdziękiem. Miała na sobie białą, z lekka usianą szkarłatnymi kropkami suknię przepasaną pąsową szarfą w pasie; na jej lśniących włosach upięty był zręcznie wianuszek z liści bluszczowych. Bez względu na to, czy była to zjawa, czy nie, nie miała w sobie nic upiornego, ani przejmującego grozą, śmiało też podeszłam do niej.
Zwróciwszy się nagłym ruchem w moją stronę i, utkwiwszy we mnie szeroko rozwarte zaciekawieniem oczy ocienione równie długimi jak ciemnymi rzęsami, zawołała cichym, łagodnym głosem, uśmiechając się przy tym przyjaźnie:
— O, przybyła pani nareszcie!
Poznałam ją natychmiast. Kto raz jeden widział tę twarz o wyrzeźbionych najdelikatniejszym dłutem rysach, nie mógł jej nie poznać.
— Panna de Bassompierre! — zawołałam.
— Nie — odparła — dla pani nie panna de Bassompierre.
Nie pytając kim mogłaby być dla mnie, jeśli nie panną de Bassompierre, czekałam cierpliwie na udzielenie mi przez nią odpowiedniej informacji.
— Zmieniła się pani, poznaję panią jednak; jest pani zawsze ta sama — rzekła, podchodząc ku mnie bliżej. — Pamiętam panią dobrze, ruchy pani, kolor włosów, rysy i owal twarzy pani...
Zbliżyłam się do ognia kominkowego, ona zaś stała naprzeciwko mnie, wpatrzona wnikliwie w moją twarz, coraz bardziej zamyślona, ożywiona coraz cieplejszym uczuciem, aż wreszcie mgiełka łez przysłoniła jasność jej wzroku.
— Płakać chce mi się naprawdę na wszystkie te tak dawne wspomnienia. Nie byłyby to jednak łzy smutku, czy sentymentalnego roztkliwienia. Jestem, wręcz przeciwnie, rada, bardzo rada...
Zaciekawiona, niezdolna wszakże połapać się w dziwnej sytuacji, nie wiedziałam co mam odpowiedzieć, po dłuższej wreszcie chwili wyjąkałam:
— Wydaje mi się, że nigdy nie zetknęłam się z panią aż do owego wieczora sprzed kilku tygodni, kiedy to odniosła pani obrażenia...
Uśmiechnęła się.
— Zapomniała więc już pani zupełnie, że siadywałam na jej kolanach, że nosiła mnie pani na rękach, a nawet dzieliła pani ze mną swoją poduszką? Zapomniała już pani o owym wieczorze, kiedy, jako płacząca rozkapryszona mała dziecina, przyszłam do łóżka pani, a pani wzięła mnie do siebie i utuliła serdecznie? Nie zachowała się w pani pamięci ulga i ukojenie, jakie spłynęły z dobroczynnych rąk i ust pani na prawdziwie głęboko cierpiące dziecko? Niech pani zechce cofnąć się myślą do Bretton i przypomni sobie pana Home‘a.
Przejrzałam wreszcie. Zrozumiałam wszystko.
— Więc to pani jest ową małą Polly?
— Nazywam się Paulina Maria Home de Bassompierre.
Jakie zmiany zasadnicze powoduje czas! W drobnych, acz przedziwnie regularnych rysach małej Polly, w jej ruchliwej, łatwo zmieniającej wyraz twarzyczce tkwiła już zapowiedź przyszłego jej wdzięku; twarz jej obiecywała być osobliwie interesującą. Ale Paulina Maria de Bassompierre wyrosła na piękną młodą dziewczynę, nie uderzającym może od razu oczu wszystkich pięknem róży, pięknem krągłych, pełnych kształtów, ani także białoróżową cerą i złocistością włosów jej kuzynki, Ginevry. Jej siedemnasta wiosna przyozdobiła ją subtelnym czarem, nie polegającym na świetności karnacji, mimo że cera jej była jasna i przejrzysta; ani też na klasycznej regularności i harmonijności kształtów, jakkolwiek miała śliczne rysy i nieskazitelnie kształtne ręce i nogi, ale raczej na promienności jej duszy, jaśniejącej z całej jej powierzchowności i postaci. Nie była to czara nieprzejrzysta z cennego kruszcu, ale lampa prześwietlona od wewnątrz światłem nieskalanym, osłaniająca dziewiczy płomień życia przed zdmuchnięciem go, nie ukrywająca go wszakże przed wielbieniem go i składaniem mu hołdów. Mówiąc o jej powabach, nie widzę potrzeby dobierania przesadnych określeń, faktem jest jednak, że były one w moim pojęciu bardzo istotne i zniewalały dla niej serca. Była zbyt drobna, aby można było mówić o niej jako o istocie doskonale pięknej, czarowała wszakże wytwornym wdziękiem białego fiołka, górującym nad pięknem najwspanialszej kamelii, najświetniejszej dalii, jaka zakwitła kiedykolwiek.
— O, pamięta pani dawne czasy w Bretton?
— Lepiej — odparła — lepiej może niż pani. Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół; nie tylko zapamiętałam cały czas mojego pobytu tam, ale każdy poszczególny dzień, każdą godzinę dnia.
— Musiała pani jednak zapomnieć wiele rzeczy.
— Bardzo nie wiele, przypuszczam.
— Była pani wtedy bardzo wrażliwą maleńką istotką, łatwo zmieniającą nastroje i odczuwania; takie to już dawne czasy, że, dorósłszy, musiała pani z natury rzeczy zapomnieć o radościach i smutkach, o przywiązaniach i rozczarowaniach, jakie rodziły się w umyśle pani przed dziesięciu laty?
— Przypuszcza pani, że zapomniałam o tych, których kochałam, że zapomniałam jak bardzo ich kochałam, będąc dzieckiem?
— Ostrość odczuwań musiała złagodnieć — zatrzeć się nawet musiała głęboka pieczęć, jaką wyryły one na dziecięcym umyśle.
— Nie umiem na to odpowiedzieć, wiem tylko, że zachowałam w żywej pamięci wszystko co dotyczy owych dni.
Sprawiała takie wrażenie, jak gdyby rzeczywiście zapamiętała wszystko. Oczy jej promieniały wyrazem istoty, która nie umie zapominać, istoty, dla której wspomnienia dziecięctwa nie rozwiały się jak sen, ani też której młodość przemija bez śladu ni to promień słoneczny. Nie brała na pewno życia powierzchownie i bezmyślnie, nie wiążąc przeżywanych okresów w jedną ściśle zazębioną wzajem całość; nie pozwalała jednej porze roku, jednemu sezonowi towarzyskiemu zatracać się w niepamięci z chwilą rozpoczynania się dla niej następnych. Nanizywała na sznurek wspomnień wszystkie z kolei, przebiegając często myślą każdy okres od początku i w ten sposób, w miarę rozwoju i dojrzewania, gromadząc trwale i harmonijnie wspomnienia i przeżyte doznania.
Mimo to nie mogłam pogodzić się z myślą, aby wszystkie obrazy, tłoczące się teraz przed okiem mojej wyobraźni, miały być i dla niej także równie żywe i wyraźne. Jej tkliwe przywiązania, jej gry sportowe i zabawy, walki i spory z ukochanym towarzyszem, cierpliwe, szczere oddanie jej dziecięcego serduszka, jej obawy, jej taktowna powściągliwość i przezorne trzymanie się z dala, jej drobne przeżycia, zawody i smutki, ostatni przejmujący ból rozstania... Cofnęłam się myślą do tego wszystkiego i potrząsnęłam nieufnie głową. Ona jednak upierała się przy swoim...
— Dziecko siedmioletnie żyje w dalszym ciągu w siedemnastoletniej dziewczynie — rzekła.
— Niezmiernie lubiła pani panią Bretton — zaczęłam, chcąc ją wyprobować. Od razu jednak wyprowadziła mnie z błędu.
— Nie niezmiernie — rzekła — lubiłam ją i szanowałam, tak samo jak lubię i szanuję ją teraz. Wydaje mi się bardzo mało zmieniona.
— Nie zmieniła się w istocie — przyznałam.
Milczałyśmy przez kilka chwil. Rozejrzawszy się po pokoju, dodała:
— Widzę tutaj niektóre sprzęty, przywiezione widocznie z Bretton. Pamiętam, że były tam. Zapamiętałam zwłaszcza tę poduszeczkę do szpilek i to lustro.
Jej ocena własnej pamięci była, jak się okazało, zupełnie usprawiedliwiona, przynajmniej o ile dotyczyła rzeczy materialnych.
— Wydaje się więc pani, że poznałaby pani panią Bretton? — badałam w dalszym ciągu.
— Doskonale ją zapamiętałam: jej rysy, oliwkowy odcień jej cery, czarne włosy, wzrost, chód, ruchy i głos.
— O zapamiętaniu przez panią doktora Brettona — dodałam — nie mogło oczywiście być mowy. Wobec tego, że byłam obecna przy pierwszym ponownym spotkaniu pani z nim, mogę stwierdzić, że wydał on się pani człowiekiem zupełnie obcym.
— Owego pierwszego wieczora byłam oszołomiona, ale i zdumiona zarazem — odparła.
— W jaki sposób nastąpiło ponowne poznanie się jego i ojca pani?
— Wymienili bilety wizytowe. Nazwiska i imiona „Graham Bretton“ i „Home de Bassompierre“, dały powód do wzajemnego zadawania sobie pytań i udzielania wyjaśnień. Było to zaraz nazajutrz po owym wypadku w teatrze. Jeszcze przed tym jednak zaczęłam już wyczuwać coś.
— Jakto — wyczuwać coś?!
— O — odparła — jakie to dziwne, że większość ludzi zdaje się z taką trudnością wyczuwać istotę rzeczy — nie tyle dostrzegać fakty, ile wyczuwać je! Po paru wizytach lekarskich, jakie złożył mi doktór Bretton, który przy tej sposobności siedział przy mnie i rozmawiał ze mną, dzięki czemu miałam możność przyjrzenia się jego sposobowi patrzenia i wyrazowi jego twarzy, układowi jego ust, kształtowi jego podbródka, pochyleniu jego głowy przy mówieniu, słowem wszystkiemu, co uderza nas w osobach, z którymi się stykamy, czy mogłam, drogą narzucającego się samo przez się kojarzenia myśli, nie przypomnieć sobie Grahama Brettona? Graham był szczuplejszy niż doktór Bretton i nie taki wysoki, miał gładszą twarz, dłuższe i jaśniejsze włosy; nie mówił także głosem tak głębokim, ale raczej podobniejszym do głosu dziewczęcego, a jednak jest on Grahamem, zupełnie tak samo, jak ja jestem małą Polly, a pani jest Lucy Snowe.
Byłam zupełnie tego samego zdania, zdziwiła mnie jednak nasza jednomyślność w tym względzie: istnieją sprawy, co do których tak rzadko spotykamy się z sądem identycznie takim samym jak nasz własny, że cudem nieledwie wydaje się, kiedy wydarza nam się coś podobnego, jak w tym wypadku.
— Pani i Graham byliście niegdyś towarzyszami zabaw?
— I pani również zapamiętała to? — zapytała Paulina z kolei.
— Nie wątpię, że i Graham także zapamiętał — odparłam.
— Nie pytałam go o to: nie wiele istnieje rzeczy, które zdziwiłyby mnie bardziej, aniżeli przekonanie się, że zapamiętał. Przypuszczam, że jest zawsze po dawnemu wesoły i beztroski?
— Czy było tak dawniej? Uderzyło to panią wówczas już? Takim właśnie zapamiętała go pani?
— Pamięć moja nie umiałaby odtworzyć go sobie innym. Miewał okresy wielkiej pilności; inne znów, kiedy bywał bardzo wesoły; niezależnie jednak od tego, czy był w danej chwili bardziej usposobiony do nauki, czy do zabawy, zajmował go nade wszystko przedmiot jego chwilowego upodobania: książki lub gra. Nie wiele liczył się wówczas z tymi, z którymi po społu zajęty był czytaniem czy zabawą.
— Panią jednak wyróżniał zawsze.
— Wyróżniał mnie?! O, nie, miał poza mną innych jeszcze towarzyszy zabaw — swoich kolegów szkolnych. Nie miałam dla niego wielkiego znaczenia, z wyjątkiem niedziel: tak, w dni niedzielne bywał szczególnie uprzejmy dla mnie. Pamiętam że chodziliśmy razem, trzymając się za ręce, do kościoła Ś-tej Marii, a on wyszukiwał mi i wskazywał ustępy odpowiednie w mojej książce do nabożeństwa. A jaki dobry i spokojny bywał w niedzielne wieczory! Taki łagodny jak na tak żywego, dumnego chłopca! Taki cierpliwy i wyrozumiały na wszystkie moje błędy w czytaniu. Jak cudownie było móc zawsze liczyć na jego towarzystwo: nigdy nie spędzał niedzielnych wieczorów poza domem. Obawiałam się zawsze, że przyjmie jakieś zaproszenie i opuści nas. Nigdy jednak me robił tego; zdawał się nie mieć nigdy chęci do wyjścia z domu w niedzielę. Teraz, oczywiście, jest na pewno inaczej: przypuszczam, że niedziela jest dla doktora Brettona dniem obiadowania poza domem...
— Zejdźcie na dół, dzieci — zawołała z dolnego piętra pani Bretton. Paulina ociągałaby się jeszcze z zejściem, nakłoniłam ją jednak do usłuchania wezwania pani Bretton. Zeszłyśmy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.