Właśnie Inka/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
WUJ BOBBY“.


W gnuśny poranek, gdy Zakład św. Urszuli nie wiedział, co począć z sobą po późnem pierwszem śniadaniu świątecznem, przyszła poczta, przynosząc między innemi listami, list dla Inki od jej matki. List ten zawierał pocieszające wiadomości, dotyczące przebiegu szkarlatyny Toma, i wyrażał nadzieję, że Inka nie spędziła świąt w Zakładzie zbyt samotnie, kończył się zaś zapowiedzią, że pan Robert Pendleton ma w interesach udać się do miasta i obiecał zrobić wycieczkę do Zakładu św. Urszuli, aby się dowiedzieć, jak się Inka ma.
Ustęp ten Inka przeczytała głośno Henrjecie Gladden i Kid Mc Coy (ochrzczonej na chrzcie świętym imieniem Małgorzaty).
— Kto to jest ten pan Robert Pendleton? — zapytała Kid, patrząc ponad swój list.
— Był swego czasu osobistym sekretarzem mego ojca, kiedy ja jeszcze byłam małą dziewczynką. Nazywałam go zawsze „wujem Bobby“.
Kid wróciła do swego listu. Mało ją zajmowała rasa wujów, prawdziwych czy fikcyjnych. Ale Inka, skłonna w tej chwili do wspomnień, w dalszym ciągu mówiła do Henrjetty, której żaden list nie przeszkadzał w słuchaniu.
— Potem on odszedł i zaczął pracować na własną rękę. Dawno już, jak go widziałam, ale on był w swoim czasie naprawdę bardzo miły. Cały swój wolny czas — kiedy nie pisał mów ojca — obracał na ratowanie mnie z różnych opałów. Miałam kozę, która nazywała się Mińcia —
— Żonaty? — zapytała Henrjetta.
— N-nie, zdaje mi się, że nie. O ile wiem, w młodości miał jakąś przygodę, która złamała mu serce.
— Zabawna historja! — wykrzyknęła Kid, wracając znów do spraw dnia dzisiejszego. — Czy to serce wciąż jeszcze jest złamane.
— Tak mi się zdaje! — rzekła Inka.
— Ile ma lat?
— Nie wiem napewno. Ale musi być już teraz bardzo stary. (Inka mówiła to takim tonem, jak gdyby słaniał się na skraju grobu.) Kiedy go ostatni raz widziałam, miałam siedem lat, a on wtedy właśnie kończył kolegjum.
Kid porzuciła ten temat. Starzy panowie, nawet ze złamanemi sercami, nie zajmowali jej.
Tego samego popołudnia, kiedy trzy panienki znajdowały się w pokoju Inki, rozkoszując się niestrawnym podwieczorkiem, składającym się z herbaty, mleka, chleba i masła (dostarczonego przez szkołę) oraz ciastek, słodyczy, śliwek i oliwek faszerowanych, listowy przyniósł spóźnione podarunki świąteczne, a między niemi długą, wąską paczkę, przeznaczoną dla Inki. Zdjąwszy opakowanie, znalazła w niem list i pudełko kartonowe. Przeczytała głośno list, który jej towarzyszki równocześnie czytały przez ramię. Inka zawsze z wszystkimi, którzy byli w pobliżu, dzieliła się swemi przeżyciami.

„Droga Inko!

Czy zapomniałaś już „Wuja Bobby“, który zwykle stawał między Tobą, a wielu zasłużonemi klapsami? Wierzę, że stałaś się bardzo grzeczną dziewczynką, teraz, kiedy już chodzisz do szkoły.
Przyjdę przekonać się o tem na własne oczy w czwartek popołudniu. Tymczasem proszę przyjąć ode mnie upominek świąteczny z nadzieją, że spędziłaś święta przyjemnie mimo oddalenia od rodziny.

Twój dawny towarzysz zabawy
Robert Pendleton.“
— Jak myślicie, co to jest? — zapytała Inka, rozwiązując złoty sznurek na pudełku.

— Pewnie kwiaty lub cukierki! — odpowiedziała Henrjetta. — Miss Sallie mówi, że nie wypada —
— Mnie to wygląda na róże „American Beauty“ — poddała Kid Mc Coy.
Inka rozpromieniła się.
— Czy to nie komiczne dostać kwiaty od mężczyzny? Zdaje mi się, że jestem już strasznie dorosła.
Podniosła wieko, usunęła mnóstwo delikatnej bibułki i odkryła — błękitnooką, uśmiechniętą lalkę.
Dziewczęta patrzyły na nią przez chwilę zdumione, a potem Inka osunęła się na podłogę, ukryła głowę w ramionach, opartych o łóżko, i zaczęła się śmiać.
— Ona ma prawdziwe włosy — mówiła Henrjetta, ostrożnie wyjąwszy lalkę z bibułek i oglądając dokładnie — prześliczne sukienki i otwiera oczy.
— Aj-jej! — wrzasnęła Kid i porwawszy z biurka prawidło na trzewiki, rozpoczęła z niem indjański taniec wojenny.
Inka powstrzymała swój histeryczny śmiech w porę, aby jeszcze móc ocalić nowy skarb od oskalpowania. Kiedy chwyciła w objęcia lalkę, wolną już od wszelkiego niebezpieczeństwa, biedactwo otwarło usteczka i pisnęło „Mama!“
Dziewczęta znowu wybuchnęły śmiechem. Popadały na podłogę i tarzały się po niej w porywie śmiechu tak długo, póki wreszcie nie osłabły i nie straciły tchu. Gdyby wuj Bobby mógł być świadkiem radości, jaką dar jego sprawił trzem opuszczonym pensjonarkom, byłby niezawodnie rad. Śmiały się cały dzień i następnego ranka. Popołudniu Inka odzyskała panowanie nad sobą o tyle, aby móc godnie zachować się podczas odwiedzin wuja Bobby.
Zwykle odwiedzający czuli się w Zakładzie św. Urszuli dość niewyraźnie. Przyjeżdżali zdaleka, zaopatrzeni w listy polecające od rodziców, a mimo to musieli ulegać nadzorowi różnych opiekunek. Miss Sallie siedziała w salonie podczas pierwszej połowy wizyty (wizyta mogła trwać najwyżej godzinę), poczem miała niby wyjść, ponieważ jednak to była dusza towarzyska, często o tem zapominała. Biedne dziewczątko siedziało wówczas z uśmiechem na twarzy i z buntem w sercu, podczas gdy Miss Sallie zabawiała gościa.
Podczas świąt przepisów tak surowo nie przestrzegano. W dniu wizyty wuja Bobby szczęśliwym zbiegiem okoliczności Miss Sallie była o pięć mil od Zakładu na wizytacji nowo założonej na folwarku szkolnym wylęgarni. Wdowa, Miss Wadsworth i Miss Jellings były zaproszone na jakieś przyjęcie w mieście, a reszta nauczycielek, wyjechała na święta. Ince powiedziano, że może wuja przyjąć sama, napomniano ją tylko, żeby uważała na swe zachowanie się, i żeby nie mówiła wciąż sama jedna, ale pozwoliła i jemu coś powiedzieć.
To w bajeczny wprost sposób pomogło jej do wykonania zuchwałego planu, jaki w nocy powzięła. Henrjetta i Kid z rozkoszą użyczyły jej pomocy i wszystkie trzy razem spędziły przedpołudnie na rozważaniu, w jakiej postaci ma się wujowi pokazać. Wpadły wreszcie na szczęśliwy pomysł; Inka miała odegrać rolę „wstępniaczki“. W tym celu przeszukano cały młodszy pensjonat, gdzie piętnaście małych dziewczynek zajmuje piętnaście małych chatek w piętnastu niszach. Udało im się znaleźć białą, sztywnie nakrochmaloną bluzkę marynarską z jaskrawo niebieskim kołnierzem płóciennym i fałdzistą, nieprzyzwoicie krótką spódniczkę. Kid Mc Coy po długich poszukiwaniach wygrzebała gdzieś parę biało-błękitnych skarpetek, które cudownie kostjum uzupełniały, pokazało się jednak, że są za krótkie.
— I tak byłyby do niczego — rzekła Inka filozoficznie. Mam strasznie podrapane jedno kolano.
Gimnastyczne pantofle bez obcasów zredukowały jej pięć stóp wzrostu o jeden cal. Wczesne godziny popołudnia spędziła na zmuszaniu swych włosów, aby zwisały rzędem pukli z jaskrawą, błękitną kokardą nad lewem uchem. Kiedy skończyła, wyglądała jak najrozkoszniejsza w świecie mała dziewczynka, jaka kiedykolwiek dokazywała w parku słonecznego poranka.
— Co zrobisz, jak cię zechce pocałować? — zapytała Kid Mc Coy.
— Będę się starała nie roześmiać — odpowiedziała Inka.
Piętnaście minut, pozostałych do wizyty, poświęciła dokładnemu przeglądowi swego kostjumu. Gdy Małgosia nareszcie przyszła z oznajmieniem, że gość jest już na dole, Inka była wspaniała! Kid i Henrjetta towarzyszyły jej aż do połowy schodów, gdzie pozostały, patrząc wychylone poza poręcze, podczas gdy Inka z lalką na ręku zeszła do salonu.
Wśliznęła się nieśmiało przez drzwi, dygnęła, i wyciągnęła wstydliwie rączkę do wysokiego pana, który szedł na jej spotkanie.
— Jak się masz, wuju Lobelcie! — rzekła, sepleniąc.
— Doskonale! Czy to mała Inka?
Wziął ją pod brodę i podniósł jej głowę dogóry, aby się jej lepiej przyjrzeć — jako że, w tym wypadku — na szczęście, miał trochę krótki wzrok. Uśmiechała się do niego naiwnie, szeroko otwartemi, niewinnemi, dziecinnemi oczami.
— Zaczyna się z ciebie robić duża dziewczyna! — oświadczył tonem ojcowskiej pochwały. — Sięgasz mi już prawie do ramion.
Usiadła daleko od niego w głębokim fotelu skórzanym i siedziała wyprostowana ze złożonemi nóżkami, ściskając mocno lalkę.
— Dziękuję baldzo, wuju Bobby, za tę wspaniałą lalkę!
To mówiąc, Inka ucałowała złożone do martwego uśmiechu usteczka lalki.
Wuj Bobby przyglądał się jej z wzrastającem uznaniem. Podobał mu się ten wczesny przejaw instynktu macierzyńskiego.
— Jakże jej będzie na imię? — zapytał.
— Nie mogę w żaden sposób znaleźć imienia.
Z temi słowy Inka podniosła ku niemu jakby przestraszone oczy.
— A jakby jej tak dać na imię Inka młodsza?
Ale Inka nie chciała się na to zgodzić i wreszcie po dłuższej dyskusji uchwalili, że lalka będzie się nazywała Ala, według „Ali w Krainie Czarów“. Załatwiwszy szczęśliwie tę sprawę, rozmawiali dalej. Opowiedział jej o pantominie świątecznej, jaką swego czasu widział w Londynie, z małemi dziewczątkami i chłopczykami, jako aktorami.
Inka słuchała, widocznie bardzo zaciekawiona opowiadaniem.
— Przyślę ci książkę z powiastkami i obrazkami. W tej książce znajdziesz też opowiadanie, na podstawie którego napisano tę sztukę. Będziesz ją sobie mogła przeczytać. Czytać przecie umiesz, nieprawda? — dodał.
— O, natulalnie! — odpowiedziała Inka, niby obrażona. — Ja już oddawna umiem czytać. Potlafię przeczytać wszystko, natulalnie, jeżeli łiteli są duże.
— To dobrze! Robisz, widać postępy! — rzekł wuj Bobby.
Zaczęli sobie przypominać dawne czasy i rozmowa zeszła na Mińcię.
— Czy pamiętasz, jak raz Mińcia przegryzła sznur i wlazła do kościoła?
Inka zaczęła się wić ze śmiechu na samo wspomnienie.
— Boże! Nigdy tego nie zapomnę!
— A zwykle tatuś wyklęcał się od nabożeństwa, ale w niedzielę mamusia blała go za łeb i musiał iść, a kiedy zobaczył wtedy, że Mińcia też idzie do kościoła z jakimś uroczystym uśmiechem na twarzy —
Wuj Bob przechylił głowę wtył i roześmiał się.
— Bałem się, że pana sędziego razi apopleksja!
— Ale najkomiczniejszą rzeczą — mówiła Inka — było widzieć ciebie i ojca, wyciągających kozę z kościoła. Ty ciągnąłeś, ojciec popychał, a koza to się opierała, to znów bodła.
Nagle złapała się na tem, że zapomniała seplenić, ale wuj Bobby był zbyt zajęty wspomnieniami, aby móc to spostrzec. Bez zwrócenia na siebie jego uwagi Inka znów wróciła do swej dawnej roli.
— A tatuś krzyczał na mnie zato, że sznul był ulwany, a tymczasem to zupełnie nie była moja wina! — dodała z żałosnem drgnieniem usteczek. — A na dlugi dzień Mińcię zastrzelono.
Na to wspomnienie Inka opuściła głowę na lalkę, trzymaną w objęciach. Wuj Bob natychmiast pospieszył jej z pociechą.
— Nie płacz, Inko! Może być, dostaniesz nową kozę.
Potrząsnęła głową, udając łkanie.
— Nie, ja nie chcę. Tu nie wolno kóz trzymać! A ja tak kochałam Mińcię! Ja jestem bez niej tak stlasznie samotna!
— Dajże spokój, Inko! Jesteś już za dużą dziewczynką, żeby płakać — wuj Bob głaskał ją po głowie. — Chciałabyś pójść ze mną którego dnia w przyszłym tygodniu do cyrku i zobaczyć dzikie zwierzęta?
Inka ożywiła się.
— A będą tam słonie? — zapytała.
— Nawet kilka! — obiecał. — I lwy i tygrysy i wielbłądy!
— To ślicznie! — klasnęła w ręce i uśmiechnęła się przez łzy. — Pójdę z przyjemnością. Baldzo ci dziękuję, wuju Bobby, baldzo!
Pół godziny później Inka połączyła się ze swemi przyjaciółkami w Rajskiej Alei. Wykonała kilka kroków tańca marynarskiego z lalką jako partnerką, a potem rzuciła się na łóżko i ze śmiechem przyglądała się swym przyjaciółkom przez pukle, które jej opadły na oczy.
— Powiedz, co mówił? — błagała ją Kid. — Małośmy obie karków nie powykręcały, wychylając się za poręcz, ale nie usłyszałyśmy ani słowa.
— Pocałował cię? — spytała Henrjetta.
— N-nie! — W tonie, jakim to powiedziała, była jak gdyby odrobina żalu. — Ale pogłaskał mnie po głowie. Doskonale umie bawić się z dziećmi. Możnaby pomyśleć, że skończył kurs ochroniarstwa.
— O czem mówiliście? — pytała Kid.
Inka w krótkości streściła rozmowę.
— A we środę weźmie mnie z sobą do cyrku — zakończyła — pokazać mi słonie.
— Wdowa nie pozwoli ci iść — wtrąciła Henrjetta.
— Właśnie, że pozwoli! — rzekła Inka. — Iść do cyrku z wujem, to nic złego, zwłaszcza podczas feryj. Jużeśmy to sobie ułożyli. Odwiezie mnie Miss Wadsworth. Słyszałam, że ona ma być u dentysty — a on będzie na mnie czekał na stacji z dorożką —
— Raczej z dziecinnym wózeczkiem — wtrąciła Kid.
— Miss Wadsworth za nic na świecie nie weźmie cię do miasta w tej sukience — zauważyła Henrjetta.
Inka oplotła dłońmi swe kolana i kiwała się wtył i naprzód, wciąż się uśmiechając.
— Myślę — zaczęła — tym razem zrobić mu prawdziwą niespodziankę.
I zrobiła.
Jeszcze przed nadejściem zapowiedzianego wieczoru posłała do krawcowej swą suknię i kazała jej spuścić zakładkę o dwa cale. Całe przedpołudnie spędziła na przerabianiu swego kapelusza tak, aby miał wygląd możliwie „dorosły“, a do tego kupiła woalkę w rzucik! Prócz tego wydała całych dwadzieścia pięć centów na szpilki do włosów i kazała się wysoko uczesać. Od Kid Mc Coy pożyczyła futrzany kołnierz i mufkę, od Henrjetty bransoletkę z zegarkiem, a kiedy siadała obok oszołomionej Miss Wadsworth, obie koleżanki zapewniały ją, że wygląda naprawdę staro.
Przyjechały do miasta trochę późno dla Miss Wadsworth. Inka zaczęła szukać pana Pendletona w poczekalni.
— Tam jest wuj Robert! — rzekła.
Co usłyszawszy, spiesząca się Miss Wadsworth, ku wielkiemu zadowoleniu Inki, pozwoliła jej samej podejść do wuja.
Podeszła ku niemu w sposób bardzo zblazowany i wyciągnęła do niego rękę. Rzuciki woalki jak gdyby go oślepiły; przez jakiś czas nie poznawał jej.
— Panie Pendleton! Jak się pan ma? — uśmiechnęła się Inka serdecznie. — To istotnie bardzo pięknie z pańskiej strony poświęcać tyle czasu, aby mnie rozerwać. I co za oryginalna myśl — iść do cyrku! Nie byłam w cyrku już długie lata. Będzie to dla mnie prawdziwym wypoczynkiem po tych dozach Szekspira i Ibsena, jakiemi nas tej zimy teatry raczą.
Pan Pendleton podał jej bezwładną rękę i nie zwracając się do niej ani słowem, zawołał dorożkę. Usiadłszy w kącie, przyglądał się jej przez trzy dobre minuty, poczem zadarł głowę wtył i roześmiał się.
— Mocny Boże, Inko! Czyż myślisz mi powiedzieć, że już dorosłaś?
Inka również się roześmiała.
— Cóż robić, wuju Bobby! A cóż ty myślisz o tem?

*
Kolacja w połowie już minęła, kiedy Inka wróciła.

Padłszy na swoje krzesło, rozwinęła serwetę z miną kobiety, rozrywanej na wszystkie strony.
— No i jakże tam było? — pytały ją koleżanki. — Opowiedz-że! Ładnie było w cyrku?
Inka potwierdziła ruchem głowy.
— Cyrk był zachwycający — słonie też — i wuj Bobby także. Po przedstawieniu byliśmy na herbacie. Dał mi bukiecik fiołków i pudełko czekoladek — zamiast tej książki z powiastkami. Powiedział, że nie chce, aby osoba w moim wieku nazywała go „wujem Bobby“ — wobec czego musiałam „wuja“ wyrzucić. To śmieszne, ale on naprawdę wygląda młodziej, niż przed siedmiu laty. Powiedział też, że często ma interesy w sąsiedztwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: anonimowy.