W płomieniach/Cisza przed burzą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CISZA PRZED BURZĄ.

Wrażenie, jakie we Lwowie wywołała wieść o zabiciu następcy tronu i jego żony, nie należało do głębokich. Pomstowano na Serbów, ubolewano nad losem księżny Hohenberg, wykrzykiwano z emfazą: — I cóż poczną teraz te biedne dzieci! — i na tem koniec. Nikogo to nie wstrzymało od wyjazdu na lato. W dalszym ciągu przesypywano naftaliną futra i zimowe ubrania, chowano do pieców słoiki z konfiturami, obciągano pokrowcami co paradniejsze meble i pakowano się. Łańcuchy dorożek od wczesnego rana jechały na dworzec kolejowy, wioząc kufry, tłumoki, wózki dziecinne, materace i rodziny, nad któremi rozwiewały się zielone siatki na motyle.
Do ostatniej chwili nikt nie wierzył w możliwość wybuchu wojny, zwłaszcza wojny ogólno-europejskiej. Ten optymizm społeczeństwa jak i wakacje uniemożliwiały wszelką dyskusję, która mogłaby była przygotować ludzi do ewentualnego wybuchu wojny. Jak się różniej pokazało, mieliśmy cały miesiąc czasu. Dużo przez ten czas nie dało-by się zrobić, w każdym razie jednak można było jakoś to społeczeństwo przygotować i przysposobić, bo po wybuchu wojny było już zapóźno. Z chwilą wybuchu wojny rząd dusz wzięła w swe ręce policja.
Tu muszę zaznaczyć pewien szczegół ciekawy, który wskaże, do jakiego stopnia Galicja była już omotana przez rząd austrjacki. Mam na myśli nieledwie że serdeczny stosunek, jaki policja umiała utrzymywać ze społeczeństwem polskiem. Przedstawicielami policji byli bardzo zręczni ludzie, po części Rusini ale głównie Niemcy galicyjscy, których, mimo ich nazwisk niemieckich a czasem może żydowskich, uważano za Polaków i którzy się też głośno do narodowości polskiej przyznawali. Jakiegoś szczególniejszego kultu dla policji w Galicji nie żywiono, z drugiej strony jednak Galicjanin, przyzwyczajony do wytężonego nieraz i długoletniego szukania „posady“, patrzył na tych, którzy w policji służyli, jako na najmitów, pewny, że nie służba jest ich celem, ale pobieranie pensji. Że przytem jednak ludzie ci musieli pełnić pewne obowiązki, co w dalszym ciągu czyniło ich policjantami rządu zaborczego, o tem myśleć nie chciano. Mało politycznie uświadomione społeczeństwo nie zcierało się z policją na terenie politycznym a jeśli, to o tych konfliktach nie wiedziało i uważając je za burdy uliczne, wyobrażało sobie, iż obowiązki policji kończą się na utrzymywaniu porządku na ulicy. Skutek tego był taki, iż — czego ani w Poznańskiem ani w Królestwie nigdy nie widziano — urzędnicy policyjni bez najmniejszej przeszkody bywali w domach wchodzili wszędzie a policmajster czy tam dyrektor policji, posiadający we Lwowie bardzo rozgałęzione stosunki towarzyskie, był członkiem kasyna mieszczańskiego, w którem też miał zorganizowaną swoją partję kręgli. Podobnego spoufalenia się policji ze społeczeństwem w żadnym innym zaborze nie widziano i wyobrazić go sobie nie można.
Wracam do swego opowiadania.
Otóż bezmyślny poniekąd i beztroski optymizm społeczeństwa polskiego w Galicji po zabiciu następcy tronu, można było przedewszystkiem tłómaczyć instyktowną trwogą, jaka ludzi ogarniała na myśl o możliwości wielkiej wojny. Ludzie nie chcieli o tem myśleć, nie chcieli wierzyć, aby coś podobnego mogło dojść do skutku. Powtóre: Dwa razy już (1908 r. 1912 r.) groziła wojna z Serbją i Rosją, dwa razy już przeprowadzano częściową mobilizację, która się na niczem skończyła. Niewątpliwie, można było z tem samem prawdopodobieństwem przepowiedzieć, iż skoro dwa razy skończyła się na niczem, to za trzecim razem doprowadzi wreszcie: do wojny — albo też pozostanie po dawnemu pustym alarmem.
Możliwość wojny teoretycznie rozpatrywana była i jak z jednej strony przygotowywał ją rząd, tak z drugiej pewne grupy polityczne starały się rządowi przeciwdziałać, za co zciągnęły na siebie zarzut „rusofilstwa“, szerokie masy jednakże w wojnę nie wierzyły i świadomości grożącego niebezpieczeństwa nie miały.
I tak ludzie we Lwowie spędzali pierwsze tygodnie lipca leniwo snując się po ulicach, przesiadując w kawiarniach, wieczorami chłodząc się gorliwie pilzneńskiem piwem. Stosownie do panującej wówczas mody chodziło się przeważnie bez kapeluszów i w miękkich koszulach z wykładanemi tak zwanemi „Szyllerowskiemi“ kołnierzami, które z entuzjamem przyjęła tak młodzież jak i cierpiący z powody tuszy starsi panowie. Kto miał czas, a we Lwowie, jeśli kto chciał mieć czas, to go miał niezawodnie, wyszukiwał sobie jakieś miejsce pod słońcem i opalał się fanatycznie, nie żałując czasu ani skóry. Widziałem i takich, którzy, chcąc się jak najprędzej przypalić, polewali ciało wodą i suszyli się w słońcu — proceder pociągający bardzo bolesne i przykre następstwa. Krótko mówiąc, starano się myśleć jak najmniej.
Tymczasem było o czem myśleć, albowiem sytuacja ułożyła się nader jasno: Albo wojna nie wybuchnie, albo wybuchnie. Jeśli nie wybuchnie — no to nic. Przyjdą wybory i t. d. Ale jeśli wybuchnie — co wtedy? Nie wdając się w długie wywody, sądzę, iż mam prawo powiedzieć, że obie te ewentualności były równie prawdopodne — o drugiej jednakie nikomu nie podobało się myśleć.
Dla mnie osobiście problem ten nie przedstawiał wielkich trudności. Od dzieciństwa marzyłem o wielkiej powszechnej wojnie z Niemcami, pewny, że cokolwiekby się stało, ta wojna zrodzi niepodległą Polskę. Nie przypuszczałem, że jej dożyję, w danym jednak razie moja kwestja osobista nie miała dla mnie właściwie żadnego znaczenia.
Inaczej oczywiście ogół polski w Galicji, który tak lekkomyślnie i powiedzmy, altruistycznie, zapatrywać się na tę sprawę nie miał prawa. Otóż chociaż społeczeństwo to znajdowało się w przededniu zaciętej walki z wpływami niemieckiemi, walki, która mogła i musiała prędzej czy później doprowadzić do konfliktu z rządem, kto wie nawet, czy nie w tej formie, jaką ten konflikt przybrał w irlandzkim Ulsterze, ogół polski nie zupełnie jeszcze zdawał sobie z tego sprawę. Galicjanin stawał w szeregach polskich przekonany, iż dopomina się tylko o słusznie należne sobie prawa, nie wiedząc, że to jest kwestja zasadnicza, prowadząca automatycznie znacznie dalej, do punktu, z którego już nie będzie można się cofnąć, bo będzie zapóźno. Tę świadomość miało i mogło społeczeństwo polskie zyskać tylko dopiero w czasie coraz to bliższej już walki z austrjackim rządem zaborczym. Narazie jednak jako takie nie było ono ani dość wyrobione politycznie ani dość zahartowane ani dość samodzielne, aby z całą świadomością mogło i chciało podobną walkę rozpocząć. Wpływy rządowe były bardzo potężne i wzrastały szybko, podczas gdy proces krystalizacji świadomości polskiej wymagał czasu, zwłaszcza że warunki, w których miał się dokonać, były bardzo ciężkie. Wiadomem było, iż w razie wybuchu wojny Austrja zawezwie pod broń cały kwiat ludności, poprostu wszystkich zdolnych do broni i do myślenia. To samo przez się już było nieszczęściem, ponieważ dezorganizowało społeczeństwo, które zaledwie zaczęło wytwarzać jakieś swoje kadry; rząd w jednej chwili brał społeczeństwo „za łeb“, mając wszelką możność zrobienia z niem, co tylko za dobre uzna. Każdy, kto znał cele i metody przewrotnej, przeciwnej naturze i bezwzględnej polityki austrjackiej, rozumiał aż nadto dobrze, że rząd, mając zupełną swobodę działania, przedewszystkiem nadużyje jej, obałamuci społeczeństwo, okłamie, wciągnie w jakąś przykrą i nieczystą intrygę, poprostu uwiedzie, naraziwszy je na straszne przykrości, nieszczęścia i cierpienia. Skoro ewentualnemu powołaniu pod broń całej męskiej ludności zapobiedz nie można było, zadanie polegałoby na tem, aby temu biednemu społeczeństwu oszczędzić przynajmniej tych zawodów i bolesnych cierpień, na które jego dobroduszna naiwność je narażała, broniąc go w ten sposób od nadmiernego wyczerpania nie tylko materjalnego lecz przedewszystkiem moralnego. Trzeba było podnieść i zbudzić heroiczny ton polski, drzemiący niewątpliwie na dnie jego duszy.
Co można było zrobić i czy można było cokolwiek zrobić w tym krótkim przeciągu czasu?
Do zrobienia było dużo. Należało w pierwszym rzędzie osłabić i o tyle o ile zneutralizować wpływy rządu, który oczywiście postara się o zalanie Galicji najrozmaitszemi kłamstwami. Trzeba było ludność usposobić sceptycznie do informacji wiedeńskich i enuncjacji władz politycznych, tak, aby społeczeństwo jak najmniej mogło iść na lep. Trzeba było okrzykiem przestrogi apelować do ludzi, aby kierowali się tylko własnym zdrowym rozumem, aby byli ostrożni w sądach, aby nie utożsamiali się z Austrją, pamiętając, że orzeł polski nie mieści się bez reszty w dwugłowym orle austrjackim, że interesy nasze nie zawsze są łączne a nawet nierozłączne z interesami Wiednia i Budapesztu.
To wszystko mogło było wypełnić program dziesięciu dzienników polskich przez dziesięć lat. Czy było możliwe do przeprowadzenia w przeciągu jednego miesiąca? Trudno na to odpowiedzieć. Kto wie?
Trudności były niemałe. Władze austrjackie nie z cierpiałyby, tuż przed wojną szerzenia niedowierzania i pesymizmu wśród ludności. O ile nawet z początku patrzyłyby na taką działalność przez palce, natychmiast po wybuchu wojny zdusiłyby ją bez najmniejszej ceremonji. Nadchodziły ciężkie czasy, w których każdy zdrowo myślący człowiek mógł być potrzebny, więc ludzi ryzykować nie wolno było. Wszakżeż i tak rząd z okazji wojny a pod pozorem nielojalności mógł zawiesić działalność przeróżnych niewygodnych sobie instytucji, którychby po wojnie, zwłaszcza zwycięskiej dla siebie, nie zwrócił. Pocóż było narażać instytucje i ludzi nadaremnie? Zaś tego rodzaju pesymistyczna propaganda w przededniu wojny mogła była w samem społeczeństwie nie znaleźć odpowiedniego gruntu. Było do przewidzenia, że rząd wszelkiemi siłami będzie się starał o zdoppingowanie i oszołomienie społeczeństwa a tedy — miałoż się występować do walki z obłędem przy pomocy argumentów rozumowych? Społeczeństwo galicyjskie nie znało Austrji, a cóż dopiero mówić o jej najbliższych i bezpośrednich przeciwnikach, o Rosji i Serbji? Co do Rosji, to popierana przez rząd austrjacki a szerzona szczególnie gorliwie i przez żydów sentymentalna kultura ideologji powstańczej wytworzyła jakieś magiczne zwierciadło, które każdemu kto na wschód spojrzał, pokazywało Rosję z przed piędziesięciu lat. Dochodziło to wprost do absurdu. Niektóre dzienniki lwowskie wyglądały, jak gdyby wychodziły nie w pierwszej ćwierć XX-go w., ale podczas powstania 63-go roku. Siły Rosji lekceważono, a kto je inaczej oceniał, tego nazywano „rusofilem“. Pogląd na Rosję trzeźwy nie był. Sytuacja była w wysokim stopniu tragiczna ale wykazać ten tragizm społeczeństwu mógł tylko silny człowiek z duszą tragiczną, a takiego człowieka nie było.
Otóż kto to widział i zdawał sobie z tego sprawę, ten rozumiał też, że temu społeczeństwu nadchodząca burza nie może oszczędzić żadnych zawodów ani cierpień, że prawda dziejowa, ta bezlitosna, straszna rzeczywistość, nożem musi zeskrobać kłamstwa i iluzje, które wskutek działania obcych, niesumiennych i lekkomyślnych wpływów na tej duszy wyrosły. A jeśli dla człowieka uspołecznionego a już zwłaszcza dla publicysty sama myśl o tych ewentualnych cierpieniach była bolesną, jakże strasznym musiał być niepokój o to, czy społeczeństwo tę operację wytrzyma, czy nie wyzionie ducha pod nożem i jakżeż straszna musiała być świadomość, że nic tu pomódz nie można. Znane są opowiadania o lekarzach, którzy wyrzekli się swego zawodu spostrzegłszy, iż nie mogą nic poradzić tam, gdzie właśnie najwięcej pomocy potrzeba. Tutaj męki niewypowiedziane czekały nie jednego człowieka ale miljony ludzi. Jedynem lekarstwem na te męki była prawda. Społeczeństwo — podobnie jak i człowiek — w chwili niebezpieczeństwa nieraz orjentuje się bardzo dobrze i prędko. Być może trzeba było tylko krzyknąć wielkim głosem, że to niebezpieczeństwo zagraża. Ale głos musiałby być istotnie wielki.
Prawdy nie pozwolono pisać.
Była jednakże słaba iskierka nadziei, że społeczeństwo zorjentuje się samo, że nie zupełnie jeszcze straciło zdrowy instynkt, że może świadomość już się budzi. Do tych przypuszczeń uprawniała burza, jaka wybuchła głównie zresztą w zachodniej Galicji z powodu barbarzyńskiej napaści Niemców na „Sokołów“ polskich w Białej-Bielsku. Tam w gniew wpadł przedewszystkiem chłop polski, któremu dosyć już było szykan i arogancji niemieckiej. Zaczęto bić turystów niemieckich na Śląsku i w Żywieckiem. Było to trochę więcej niż „ubolewanie“, które z powodu pokrwawienia „Sokołów“ polskich delikatna rada miasta Krakowa wyraziła radzie bielskiej. Do chłopów polskich przyłączyli się na Śląsku i na Morawach Czesi, którzy, również z równowagi wyprowadzeni, chwycili wreszcie za kije i zaczęli oddawać Niemcom piękne za nadobne. Wystąpienie to było tak żywiołowe i odruchowe, tak szybko zaczęło się rozprzestrzeniać, że Niemcy podnieśli gwałt i zaczęli protestować w Wiedniu przez przedstawiciela rządu niemieckiego. Oczywiście, że ani rozbijanie kijami głów turystów niemieckich — aczkolwiek czasem niezbędne — nie jest pożądanym środkiem kulturalnej walki politycznej, ani też nikt nie pragnął, aby ono zasadniczo w stosunku do Niemców trwało. Ale ten poryw ludu w Galicji zachodniej i na Śląsku, w krajach najwięcej przez Niemców zagrożonych, świadczył o przebudzeniu się tam świadomości, instynktu i godności narodowej, świadczył, iż mija już moment dla tego ludu najniebezpieczniejszy a określony fachowo jako „przyjazne dla Niemców usposobienie“ (Deutschfreundliche Gesinnung). Wiedzieliśmy, że jeśli ten lud posiądzie uświadomienie narodowe, żadna siła go nie złamie, podobnie jak się to stało w Poznańskiem.
Niemniej żywem echem odbiło się to wzburzenie i w Galicji wschodniej, gdzie po miastach młodzież wytłukła szyby w sklepach pruskich, demonstrując hałaśliwie i burzliwie przeciw Niemcom nawet w Przemyślu, który, jako twierdza, był zawsze silnem ogniskiem niemieckości.
Ten objaw był dla sprawy polskiej korzystny i świadczył, iż praca nad narodowem uświadomieniem społeczeństwa polskiego w Galicji nie była daremna. Wszystko szło ku lepszemu, to jest ku stanowczej rozprawie z wpływami i żywiołem niemieckim. Tu nawet chwilowe niepowodzenie musiało być zwycięstwem, bo wykazałoby tylko błędy taktyki i usterki organizacji, którychby się na przyszłość unikało. Przy tym stanie posiadania, jakiśmy w Galicji mogli nazwać swoim, przy dzielnej pracy i z każdym rokiem rosnącej dzięki wspaniale rozwijającemu się szkolnictwu kulturze, o zwycięstwie nie można było wątpić. Społeczeństwo polskie w Galicji, posiadające nieprzeciętnie wysokie wykształcenie, dużą kulturę i bardzo dobre serce a przytem urządzenia i instytucje, jakich w innych częściach Polski nie było, raz zbudziwszy się i rozumiejąc tak swoje zadanie jak i to, iż zajmuje jeden z najbogatszych krajów Europy środkowej, niewątpliwie nie pozostałoby w tyle za swymi braćmi z Królestwa Polskiego czy Księstwa Poznańskiego.
Z tem większą tedy troską i zaniepokojeniem czekaliśmy, co nam los przyniesie. Nie można było wątpić, iż w razie wybuchu wojny tak czy siak stracimy bardzo wiele. Czy jednak społeczeństwo będzie tak dojrzałe, zahartowane i umocnione w sobie, aby nie straciło świadomości samego siebie? Oto było pytanie, na które nikt nie mógł odpowiedzieć i to jest treścią dramatu, jaki Lwów przeżywał aż do wkroczenia wojsk rosyjskich.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.