W płomieniach/Ostatni dzień

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OSTATNI DZIEŃ.

Było to 28 czerwca 1914 r. w pogodną, ciepłą, słoneczną niedzielę.
Udręczona nieurodzajnemi, zimnemi i mokręmi latami stolica Galicji odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się radośnie, bo oto po wczesnej i wytrwałej w cieple wiosence zapowiadało się lato gorące i słoneczne, sprzyjające dojrzewaniu zbóż wszelakich i rokujące jak najlepsze urodzaje. Rdzeń ludności Lwowa, chmara urzędników państwowych, krajowych i prywatnych nauczyła się w ostatnich latach wespół z rolnikiem drżeć o urodzaje i błagać Boga o pogodę. Tu, więcej niż gdzieindziej, dawała się odczuwać zależność miasta od stanu rolnictwa. Dobry rok był jedynem błogosławieństwem i jedyną nadzieją dla rolniczego a mało przemysłowego kraju, którym w razie tych zbiorów brutalnie pomiatały wiedeńskie banki, terroryzując go wycofywaniem swych kapitałów. Lud urzędniczy, trapiony coraz to wzrastającą drożyzną i wysychającym kredytem widział już, że teraz, da Bóg, łatwiej będzie puścić w kurs „grzecznościowy weksel“ i jakotako załatać nim nieznośne dziury, przez które wkradał się kłopotliwy niedostatek.
Zapowiedź urodzajów otuchą napełniała serca. Zdawało się, jak gdyby wraz z tem niebem wypogodził się i polityczny, wiecznie zachmurzony horyzont, jak gdyby wreszcie miała się skończyć panująca od kilku lat stagnacja, wywołana groźbą wojennych zamieszek. Na świecie panował słodki, niczem nie zmącony spokój. Operetka albańska przestała bawić Europę, która pozostawiła kiepskiego jej bohatera jego własnemu, nieciekawemu zresztą losowi a dzienniki z wielką radością powitały wojenne czyny jenerała Villi, obiecującego z dalekiego Meksyku właśnie na czas największej kanikuły mile widziane sensacje. Austrjackie manewry górskie na granicy serbskiej zakończyły się bez przeszkody pod czujnem okiem następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d’Este a zapowiedziane przez Rosję powołanie na manewry dwu miljonów rezerwistów uważano za nie piewszą już i nie ostatnią próbę szachowania, mającego na celu zmuszenie Austrji do nowych wydatków, jak się to tyle razy działo. W sferach galicyjskich panowało jednak przekonanie, iż do żadnego zbrojnego konfliktu nie dojdzie, ponieważ Europa wojny sobie nie życzy, wiedząc, że jedna wojna wciągnęłaby w wir walki cały świat a to uważano za niepodobieństwo. Tak więc — według powszechnego zapatrywania — naprężenie stosunków politycznych i finansowych doszło do tego punktu kulminacyjnego, od którego lada dzień już tylko zwolnieć mogło i musiało.
Nic tedy dziwnego, iż Lwów był w pysznym humorze.
Cieszyli się urzędnicy, cieszyli się wszyscy, którzy z nich żyli, szewcy, krawcy, piekarze, cukiernicy, praczki, dziennikarze, malarze, literaci, muzykanci, nauczyciele obcych języków. Na Parnasie lwowskim niemniejsza panowała radość jak w pracowni krawieckiej. Wiadomo było, iż urzędnik w szale radości z powodu nagłego „przypływu floty” z takążsamą chęcią kupi lakierki jak i najnowszą książkę; niejednokrotnie, kiedy musiał wybierać, kupił już raczej książkę a chodził w dziurawych trzewikach. Zacierali radośnie dłonie właściciele handelków, z góry ciesząc się na te strugi „piwka“, jakie się w jesieni poleją a niektórzy już teraz odświeżali i rozszerzali swoje lokale.
Ogólnie postanowiono jak najintensywniej użyć letnich wczasów. Trzeba było sił nabrać, przygotować się do zapowiedzianych na jesień wyborów do sejmu galicyjskiego. Galicja, rozlubowana w swych wyborach, jak Anglik w wyścigach, drżała z rozkoszy na samą myśl o oczekujących ją w jesieni emocjach tej walki, której wyniki, wobec uchwalenia reformy wyborczej, na długi czas miały określić zasadniczo stosunek sił a zatem i skład i charakter sejmu galicyjskiego. Śmiali harcownicy i wywiadowcy pojawiali się już tu i owdzie, węsząc, badając teren i organizując „siły zbrojne“ a nawet na głowach dwuch wybitnych mężów stanu rozpolitykowani kmiotkowie zdążyli wypróbować twardość pałek i kołów. Były to jednak pierwsze, przedwstępne utarczki, które co najwyżej znamionowały wielką zażartość, z jaką poszczególne stronnictwa zamierzały bronić swych przekonań i terenów.
Niemniej na razie wszyscy postanowili odpocząć. Więc jedni, przyszli kandydaci na posłów, polityczni mężowie, zaopatrzeni w bezpłatne dziennikarskie bilety swych „organów“, czekali tylko chwili, aby w przedziałach pierwszej klasy pomknąć ku Pontebbie lub ku Buchs, na opromienione słońcem piaski Lido lub nad szafirowe wody szwajcarskich jezior. Mniej wybredne „hyeny wyborcze“ „waliły“ na wieś, do znajomego księdza lub nauczyciela ludowego gdzieś w „swoim“ powiecie, aby tam, skrzepiwszy się na zdrowym wikcie wiejskim, ćwiczyć się w djalektyce z conajbardziej nieprzejednanymi antagonistami i obmyślać nowe genjalne „tricki“ i „kawały wyborcze“. Za jednymi i za drugimi wybierali się i inni, zamożniejsi za granicę lub do Zakopanego, średnio zamożni do przecudnych letnisk i zdrojowisk w Karpatach, najmniej zamożni gdzieś na wieś, do upatrzonego białego domku, gdzieby w pobliżu był pachnący żywicą las z grzybami i jagodami, rzeczka i jakataka poczta. Czekano tylko na hasło.
To hasło miała dać młodzież, niecierpliwie oczekująca rozdania świadectw i zakończenia roku szkolnego, zapowiedzianego na wtorek 30-go czerwca, w dzień po św. Piotrze i Pawle. W kraju, gdzie były tysiące szkół ludowych, setki szkół średnich, dwa uniwersytety, technika, dwie akademje rolnicze, akademja malarska, konserwatorja i tyle innych wyższych zakładów naukowych, jedna czwarta część społeczeństwa żyła życiem szkolnem. Dzień rozdania świadectw był dniem wyzwolenia nie tylko dla dziesiątków tysięcy uczniów ale i mnóstwa rodzin w ten lub inny sposób ze szkołą związanych. Był to rys dla Galicji charakterystyczny a przytem bardzo sympatyczny i miły. Tu wciąż jakaś część społeczeństwa siedziała w szkole i żyła „preparacjami“, zadaniami domowemi i szkolnemi, konferencjami nauczycielskimi i rodzicielskimi, temi naiwnemi i drobnemi tragiedjami i radościami wieku młodego. Odmładzało to społeczeństwo, aczkolwiek takie przesiadywanie w izbie szkolnej i wieczne wertowanie autorów starożytnych wytwarzało trochę może duszną choć wyszukaną i wytworną atmosferę, pełną jakichś odległych ech wciąż powracających, dźwięcznych cytatów łacińskich, literackich wspomnień i prymitywnej, wątłej mądrości szkolnych podręczników.
Na sposób spędzania wakacji znacznie wpłynęło harcerstwo, które tak nadzwyczajnie rozwinęło się wśród młodzieży polskiej w Galicji. Nie było już dawnego leniuchowania, marnowania czasu; wszyscy wybierali się w pole. Więc jedni zapisywali się na kursa obozowe, drudzy organizowali dłuższe wycieczki na Śląsk, do zachodniej Galicji, w Tatry, na Spiż; jeszcze inni wynajmowali się partjami do robót w polu. Ale wszyscy starali się dotrzeć do jakichś nieznanych kątów i poznawać kraj, ludzi, stosunki, pracować, radzić samemu sobie. Zaś kraj piękny, rozmaity, pełen historycznych pamiątek ożywiał się w czasie letnich miesięcy, zmieniał się jakoby w jeden wielki park, po którym krążyła miła młodzież, wnosząc wszędzie życie, wesele a czasem i dobry posiew. I tu znowu zaznaczyła się korzystnie działalność „Sokoła“ który po całym kraju rozrzucił mnóstwo mniejszych i większych, skromniejszych lub nawet okazałych gmachów, gdzie oprócz zwolenników gimnastyki, prelegentów i działaczów społecznych także i młodzi wędrowcy znajdowali schronienie i zawsze gościnne przyjęcie.
I tak na te wakacje cieszyli się wszyscy i wszyscy starannie się do nich przygotowywali. Miasto pełne było uśmiechów, okrzyków, szelestu jasnych sukien, kobiecych głosów, rozradowanych młodych twarzy, kwiatów i szczęścia. Zaś nad wszystkiem, nad światem pięknym, przyozdobionym soczystą zielenią drzew, rozciągało się niebo przejasne, intensywnie błękitne, rzucające w przestrzeń ciepłe błyski i srebrzyste migotania.
Ale ten wesoły i pogodny nastrój nie trwał długo, bo oto na ulicach miasta pojawili się goście, którzy nie przychodzili ani z dobrą wolą ani z przyjaznem słowem.
Gdzieś około południa na ulicach dały się słyszeć dźwięki muzyki. Nie zwrócono na to uwagi, sądząc, że jestto zapewne jakaś kolonja wakacyjna w tryumfie przeciągająca z muzyką przez miasto. Był to widok o tym czasie częsty — na czele orkiestra uczniów gimnazjalnych, kilkunastu smukłych wyrostków w granatowych gimnazjalnych mundurach z połyskującemi w słońcu mosiężnemi trąbami i dobosz z wielkim bębnem, maszczący suto marsz obfitem „bum-bum“, a za nimi długi „hufiec“ dzieci z chorągiewkami, trzymających się za ręce, uśmiechniętych, ucieszonych lub przejętych powagą chwili, wybierających się z kamiennej pustyni miasta gdzieś daleko, gdzie szumią lasy, strumienie górskie i ciepły wiatr, który opala pięknie pełne policzki. A dokoła Lwowianie, motylkowate, uśmiechnięte ładne kobiety z błyszczącemi oczami, panowie szykowni aż zanadto, mieszczany opasłe i chytrze dobroduszne, proletarjat lwowski — wszystko patrzące na dzieci z zadowoleniem, ożywione muzyką i ucieszone myślą, że przecież robi się coś dla biednych i że to jest przyjemnie. Gdzieżeś był, o malarzu lwowski, że nie widziałeś tego promienia słońca i dobroci w ulicach lwowskich, tego uśmiechu lata, barw i poczciwości ludzkiej, tych rozradowanych słońcem domów, fruwających chorągiewek czerwono-białych, zarumienionych wzruszeniem policzków dziecięcych i błysków złotych instrumentów muzycznych wśród różnobarwności tłumów i zieleni drzewek!
Ale tym razem nie była to kolonja, lecz — demonstracyjny pochód „ukraińskiego“ Sokoła i Stowarzyszeń Siczowych.
Dzień był upalny — ludzie siedzieli przeważnie po kawiarniach, chłodząc się lodami lub sodową wodą. Na ulicach było pusto. Kiedy jednak zobaczono „Ukraińców“ ten i ów wyszedł z kawiarni, jak siedział przy stoliku, bez kapelusza i z gazetą w ręku, ciekawie przypatrując się maszerującym. Nadarzała się sposobność porównania stałych drużyn Sokoła polskiego z Sokołem ukraińskim, sposobność rzadka, bo o ile Sokołów polskich widywano na ulicach bardzo często, Sokoli ukraińscy nie pokazywali się prawie nigdy.
Tu muszę zaznaczyć, iż Sokół polski, szerzący zasadniczo kulturę wychowania fizycznego i ducha obywatelskiego, w ostatnich latach tak z powodu konkurencyjnej agitacji Związków strzeleckich jak i wskutek prądu, który go w tym kierunku znosił, zmilitaryzował się, to znaczy, główny nacisk kładł na wykształcenie wojskowe[1]. W myśl tego zorganizowano stałe drużyny, drużyny skautowe i nieliczne drużyny „skautek“, a oprócz tego wiejskie gniazda sokole, których członkowie, nie mogący sobie sprawiać mundurów, brali udział w ćwiczeniach w swych świątecznych sukmanach. Całość o charakterze wojskowym z powodu nieustalonej jeszcze jednolitości mundurów i pewnej ilości sukman chłopskich mogła robić wrażenie pospolitego ruszenia.
Inaczej rzecz miała się z „Sokołem ukraińskim“. Tu, za muzyką w żółtej i błękitnej barwie szedł nieliczny oddział regularnych Sokołów w popielatych mundurach i błękitnych koszulkach i również nieliczny oddział „strzelców“ w mundurach „khaki“ pruskim krojem szytych, w takichże hełmach kolonjalnych i z pruskiemi karabinami na ramionach. Za temi dwoma oddziałkami waliły drużyny chłopskie, poprostu chłopi, ustawieni według tego, z których okolic przyjechali. Więc szli Huculi w amarantowych spodniach, w kożuchach, wyszywanych koszulach i komicznych, okrągłych, małych kapeluszach czarnych ze strusiemi piórami, za niemi, uszykowane w czwórki, w jednakowych chustkach na głowach, szły baby ciężkim, chłopskim, dudniącym krokiem, za niemi takimże regularnym, szerokim krokiem maszerowały „dońki“ w jaskrawych chusteczkach, po nich oddział bojków w białych świtkach, za nimi bataljon kobiet i bataljon dziewcząt, oddział parobków na koniach z lancami w rękach, oddział chłopów w barankowych „papachach“ i znowu dziewczęta i baby, a cały ten tłum grał do słońca przeróżnemi barwami, wiśniową, czerwoną, płomienistą, malinową, błękitną i żółtą, połyskiwał wyszywkami koszul, zapinkami, koralikami, paciorkami — radosna orgja dziecinnych barw, radość zmysłowego upodobania w tonach jasnych i świetnych.
Muzyki grały, tysiące ludu płynęły ulicą, tłumy publiczności zebrały się na chodnikach. Stałem na Placu Akademickim. Niedaleko mnie, na cokole pomnika Fredry, ulokowało się kilku młodych ludzi, którzy zachrypłemi ze zmęczenia głosami wykrzykiwali nieustannie — „Sławno! Sławno!“ — Nikt im w tem nie przeszkadzał. Zresztą cisza była taka, że wyraźnie słychać było kroki defilujących tłumów. Milczeli widzowie, milczały maszerujące oddziały.
Gdzież tu był „Sokół“? Przebrani za kozaków prowodyrzy prowadzili tysiące świątecznie ubranego ludu. Tych samych ludzi widywano podczas precesji w dniu św. Jordana, tylko że wtedy nie zwożono ich z dalekich stron. Czy to miał być pokaz jakiejś kultury wychowania fizycznego, czy udowodnienia, że Lwów nie jest polskiem miastem? Jeśli szło o to, to przy dzisiejszej łatwości komunikacji w tenże sam sposób za pomocą kilkuset tysięcy koron możnaby udowodnić, że Sztokholm jest miastem hiszpańskiem. Lwów przecie wiedział, co ma o tem myśleć. Komuż to miało zaimponować? Do czego służyć? Jaki to wszystko miało cel?
— Nastrój chcą robić przed wyborami! — rzekł ktoś.
Niewątpliwie. Był to „trick” wyborczy, który miał podnieść przywódców „ukraińskich“ w oczach rządu. Ale z drugiej strony wcale nie mylili się ci, którzy twierdzili, iż to właśnie rząd popierał tę manifestację, chcąc za jej pomocą pokazać siłę i rozwój ruchu ukraińskiego, który, jak płomień, miał ogarnąć i rzucić w objęcia Austrji całą Ukrainę. Korespondenci wiedeńscy z aparatami fotograficznemi rozstawieni byli po wszystkich ulicach.
„Cui bono“ było to wszystko? My wiedzieliśmy, co o tem myśleć, przywódcy Ukraińców również... Szachowano nas, szachowano równocześnie Rosję, wobec której Austrja występowała jako oswobodzicielka Ukrainy.
Dziwne miałem wrażenie, patrząc na te „papachy“, „kazakiny“ i szerokie szarawary na twarze nieraz mongolskiego typu, o śniado żółtej cerze, ze skośnemi oczami i sinemi, obrzękłemi wargami. I naraz zrozumiałem. Te stroje, tradycje siczowe, kozackie tytuły atamanów, esaułów, setników, wspomnienia hajdamaczyzny — to Ruś szła, Ruś, sprowadzona na manowce przez nieuczciwą politykę austrjacką, lud ruski, z którego zrobiono janczarów pruskich, ten lud, o którym mówiono, że tam, za kordonem, czekał tylko na hasło...
Jakie tam tajne umowy z rządem wiedeńskim i berlińskim mieli przedstawiciele rdzennej Ukrainy i czy mieli wogóle, tego oczywiście nie wiem, faktem jednakże jest, że zanim od dnia zlotu „Sokoła“ ukraińskiego we Lwowie minęły 3 miesiące, „sprzymierzeńcy rządu austrjackiego i d-ra Michała Bobrzyńskiego“, małoruskie korpusy armji rosyjskiej tryumfalnie wkroczyły do Lwowa, witane kwiatami. Austrja sama przygotowała dla nich teren we wschodniej Galicji a potem za własne błędy odpłacała i mściła się szubienicami.
Zlot „Sokoła“ ukraińskiego we Lwowie zapowiedziany był rozlepionemi gęsto na ulicach afiszami, przedstawiającemi trębacza kozackiego na koniu. Któż mógł przypuszczać, że ten kozak wyobrażony w trzech barwach na murach lwowskich będzie czemś w rodzaju złowróżbnego napisu, wieszczącego tak niedaleką już okupację...
Oczywiście, Lwów o tem wówczas nie myślał. O wojnie poważnie już nie mówiono. Za to my, Polacy, zrozumieliśmy, iż rząd austrjacki postanowił już w Galicji nie liczyć się z nami, że postanowił przejść nad nami do porządku dziennego, osłabić nas, poderwać, znowu rozdzielić.
Tysiące strojnego ludu przeciągały przed memi oczami, ludu bratniego, który przez sześćset lat znosił razem z nami dolę i niedolę, na jednej z nami ziemi żył, w jej obronie wspólnie krew przelewał. Czy ten lud pójdzie teraz przeciwko nam w cudzej służbie? Patrzyłem w twarze tym ludziom, w oczy. Twarze były nieżyczliwe, usta zacięte, spojrzenia posępne, nieprzyjazne... Te oczy groziły nam walką...
Zaiste, przykry to był dzień dla nas. Zdawało nam się, jakby w mieście naszem rozgospodarowała się obca armja. Ignorowano nas najkompletniej. Było to poważne „memento“ pochodzące od rządu austrjackiego. Pocieszać nas mogła tylko jedna rzecz. W tem wszystkiem tyle było intrygi, kombinacja była tak sztuczna, iż fundamentu trwałego jakiegoś gmachu stanowić nie mogła.
Wiedeń sam otwierał Rosji bramy Lwowa.


∗             ∗
Tegoż dnia popołudniu rozeszła się wieść o zamordowaniu następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d’Este i jego żony.

Namiestnikowi Korytowskiemu tak dalece zależało na tem, aby zlot ukraiński odbył się bez przeszkody, że mimo iż już o trzeciej godzinie popołudniu wiedział o zamachu i był na ćwiczeniach zlotowych, nie uznał za stosowne przerwać ich i otrzymanej wiadomości nie ogłosił. Wiadomość o śmierci następcy tronu ogłoszono we Lwowie urzędowo dopiero po ukończeniu produkcji zlotowych o godzinie siódmej wieczorem.
Równocześnie nadeszła wieść o masakrze Sokołów polskich w Bielsku. Niemcy, wspomagani przez policję i żandarmerję, rzucili się na Sokołów, bijąc ich i towarzyszących im posłów polskich. Za to wbrew pogróżkom niemieckim zlot Sokoła czeskiego w Bernie morawskiem udał się znakomicie.
Zarysował się front, nakreślony przez wojowniczego następcę tronu. Od Sarajewa przez Berno, Białą — Bielsk do Lwowa. Wjazd tryumfalny do Sarajewa miał wykazać płonność pogróżek serbskich, ewentualna masakra Sokołów czeskich w Bernie a polskich w Bielsku miała dowieść przewagi żywiołu niemieckiego w tych miastach, zaś zlot Sokołów ukraińskich we Lwowie miał być dowodem, iż z Polakami liczyć się tam nie potrzeba. Ani słowa, front był szeroki i piękny, niestety, załamał się na jednem skrzydle i w centrum.
Za to my ponieśliśmy klęskę w dwuch punktach.
To był ostatni dzień, w którym Lwów, przynajmniej do południa, poraz ostatni cieszył się swą pogodą umysłu, swą siłą, swem znaczeniem i swym względnym spokojem. Czasy nadchodziły ciężkie, nic jednakże nie wróżyło, iż burza jest tak niedaleka.
Naraz padł grom z jasnego nieba.
I już na zawsze pierzchł spokój i słodka, senna, beztroska idylla.
Dla charakterystyki przypomnę tu zarazem parę faktów drobnych wprawdzie, lecz nadzwyczaj znamiennych.
Gdzieś w tych właśnie dniach odbywał się we Lwowie pierwszy zjazd adwokatów polskich — i w zjeździe tym brali wprawdzie udział — oprócz adwokatów z Poznańskiego i z Królestwa — adwokaci galicyjscy, jednakże Izba adwokacka urzędowego udziału w nim nie miała i gospodarzem zjazdu nie była. Rozmawiałem o tem z adwokatami galicyjskimi i ci powiedzieli mi: Gdyby we Lwowie miano przyjmować adwokatów niemieckich lub rosyjskich powiedzmy, Izba adwokacka musiałaby ich przyjmować, jako instytucja państwa austrjackiego. Polacy, nie mający ani państwa ani prawodawstwa państwowego na te wzglądy nie zasługiwali. Krótko mówiąc: nie istniało prawo polskie.
Równocześnie odbywała się też we Lwowie na placu powystawowym w pawilonie Sztuki wystawa 63 roku. Gospodarzami tej wystawy byli strzelcy, którzy oprowadzali publiczność i dawali jej wyjaśnienia a także stali tam na warcie. Wystawa była bezwzględnie jednostronna i należała do tych właśnie sentymentalnych środków propogandy, jakich rząd austrjacki najchętniej używał wobec społeczeństwa polskiego w Galicji.






  1. Patrz tegoż autora „Legjony Piłsudskiego“ w „Bibljotece Ludowej Polskiej”, wydanie Władysława Karpińskiego i S-ki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.