Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1880/376

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1880
Pochodzenie Gazeta Polska 1880, nr 246
Publicystyka Tom V
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 4 listopada 1880
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór artykułów z rocznika 1880
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


376.

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Obrazy Nadziei Pane, przedstawiające po większej części widoki włoskie, pociągają oko przezroczystością malowidła. To, co stanowi charakterystykę krajobrazu włoskiego, mianowicie przejrzystość powietrza, jasny błękit nieba i wód oraz delikatny zarys na owem tle wszelkich konturów drzew i budowli stara się artystka doprowadzić do najwyższego stopnia uwidomienia, a nawet przesadzić w tem samą naturę. Z tej też przesady płyną ujemne strony obrazów, stają się one bowiem podobne do chromolitografii lub do owych konwencjonalnych widoków, których wszędzie pełno, a nawet na ceratach, tacach i pudełkach galanteryjnych. Na pierwszy rzut oka można by sądzić także, że malowane są farbami anilinowemi. Nie ma w nich tej siły, prawdy i życia, jakie zawierają w sobie farby olejne. Szczególniej da się to wszystko powiedzieć o obrazie przedstawiającym statek na morzu oświeconem blaskami zachodu. Rozkołysane fale mienią się jak tęcza rubinem, szafirem, złotem, co byłoby pięknem, gdyby te fale miały jakiś ciężar; ale one wydają się jakby ubite z pianki i jakby pierwszy powiew wiatru mógł je wydmuchnąć z dna morskiego. Jest to wprost przeciwne prawdzie, pierwsze bowiem wrażenie, jakie sprawia rozkołysana fala, jest wrażeniem niezmiernego ciężaru. Efekt ten mniejszy jest wprawdzie na morzach południowych niż na północnych, bo łagodzi go przezroczysty istotnie koloryt i zlewanie się oddali z błękitem powietrza, niemniej przecie istnieje i głównie do oka przemawia. Z malarzy nowszych umiał najlepiej go chwytać Courbet. W jego obrazach widać przede wszystkiem ów ciężar kobaltowych, spiętrzonych gór wodnych, które ryczą i pod któremi zdaje się uginać wszystko. Ale fale p. Nadziei Pane nie większy mogą sprawiać szelest niż puch poruszany wiatrem. Idzie ona w pojęciu morza nie np. za Courbetem, jeno, raczej za przechwalonym Ajwazowskim, który jest wprawdzie królem, ale jako jednooki między ślepymi, i którego woda nie podlega także powszechnym prawom ciążenia. Drugim kardynalnym brakiem w obrazach artystki jest brak oryginalności. Na te włoskie błękitne wody i nieba, na pinie porozkładane w kształcie parasoli, na różane refleksa, na ruiny, bluszcze, domy i skały napatrzyliśmy się już, nawet i na roletach po cukierniach. Można to wszystko robić na pamięć, a jak się zdarzy taki Carlo, to i tuzinami na godzinę. Wszystko to stało się do najwyższego stopnia oklepane i konwencjonalne, jeśli więc artysta chce, by poruszyło się w widzu poczucie piękna i prawdy, musi uchwycić nowe, nieznane strony, musi do tej efektownej powszedniości dołożyć swój odrębny punkt widzenia, słowem, coś z duszy własnej. Ale tego nie znajdujemy u p. Nadziei Pane, toteż jej malowidła są utworami dekoracyjnemi, wykonanemi wprawdzie biegle (co od czasu Carla przestało być przymiotem), ale konwencjonalnie. Wobec tego nawet owa delikatność i przezroczystość, pociągająca zrazu oko, staje się manierą, której artystka nie umie uniknąć nawet wówczas, gdy maluje widoki północne, które przecież mają zupełnie odrębny charakter i koloryt. Dowodem na to jest drugi jej obraz, przedstawiający Łazienki królewskie. Na pierwszy rzut oka każdy by zaręczył, że to jakiś widok znad Como. Taż sama włoska powierzchowność i przezroczystość, takaż sama perspektywa, takież samo niebo i takaż sama dekoracyjność, która tylko bardzo elementarny smak może zachwycać.
Komu by się nasz sąd wydał za ostry, temu odpowiemy, że np. woda nie tylko ma się świecić i być przezroczystą, ale przede wszystkiem powinna być mokrą.
Piątkowskiego znaliśmy dotąd jako malarza świata peruk i żabotów. W artyście tym umiejętność wykonania góruje znakomicie nad darem kompozycji, a zwłaszcza kompozycji poetycznej, dlatego w scenach między damami i kawalerami z XVII lub XVIII wieku wiodło mu się najlepiej. Widocznie jednak od pewnego czasu „genre Chełmoński“ spać mu nie daje, wystawił bowiem niedawno u Ungra obraz, mówiąc nawiasem, niewiele warty, przedstawiający powrót z chrzcin, obecnie zaś na wystawie znajduje się jego Zima w stepach. Na obrazie tym widzimy tedy step przysypany śniegiem, czyli wielkie białe nic; na tem zaś tle dziewczynę ukraińską prawie naturalnej wielkości, ubraną w kożuch i buty. Że postać ta, już z powodu samego ubrania gruba i kwadratowa, nie jest wdzięczną dla oka, nie potrzebujemy mówić. Twarz jej ładna i delikatna nie jest przy tem twarzą prostej dziewki i wygląda zupełnie jak „kwiatek przy kożuchu“, co osłabia efekt prawdy. Ale głównym grzechem przeciw estetyce, który zresztą nader często popełniają nasi malarze, jest postawienie tak wielkiej pojedyńczej postaci w krajobrazie, w którym nie ma ani domów, ani drzew, ani innych żywych istot, których porównanie z daną postacią mogłoby ustalić pojęcie proporcji. W ten sposób samotna dziewka wystercza w sposób nieprzyjemny dla oka z białego pustkowia i wydaje się olbrzymką, której wielkość nie harmonizuje z niczem, albowiem można ją porównywać tylko z mchami rosnącemi u jej stóp, co przypomina obrazki z podróży Guliwera. Chełmoński również nie umiał uniknąć takiej dysharmonii w swojem Babiem lecie, w którem jego rzucona na wznak i łowiąca pajęczynę Kaśka raziła także oko swą nieustosunkowaną do niczego wielkością. Ale w Babiem lecie były inne przymioty, które wynagradzały dysharmonię, mianowicie była ślicznie schwycona pora roku, piękność czasu i owa bujność młodego życia dziewczyny, która pod wpływem nadmiaru owego życia gotowa śpiewać, łowić pajęczynę, przewracać się po zagonach i dopuszczać się tysiąca pustot. W Piątkowskim nie ma tych przymiotów. Na stepie jest zima, bo śnieg upadł, a dziewka stoi, bo stoi. Nie ma w niej żadnej myśli, nie wiadomo, co ona robi. Zamiast niej mógłby tam siedzieć zając, lis, kuropatwa, słowem, nie jest ona czemś charakterystycznem, czemś w najodpowiedniejszy sposób dopełniającem obrazu zimy na stepie. Całą zaletą obrazu jest brawura kolorytowa. Bez kwestii jest to coś lub nawet wiele. Nie myślimy przeczyć, że p. Piątkowski jest dobrym kolorystą, przypominamy sobie bowiem jego Uduszoną w kwiatach, wystawioną w r. 1878 w Salonie paryskim, który to obraz zyskiwał ogólne uznanie ze względu na zwyciężone trudności kolorytu, ale wedle nas zaleta ta nie jest wszystkiem, a zwłaszcza tam, gdzie sam przedmiot wymaga daru poetycznej koncepcji.
Jeżeli jednak w p. Piątkowskim znajdujemy przynajmniej biegłość techniczną i koloryt, w p. Dowgirdzie nie znajdujemy i tego. Jego Roztopy są doskonałym przykładem prawdy tego kierunku opartego na odczuwaniu i malowaniu natury prostej, ubogiej i chwytanej ze stron smętnych. Ale p. Dowgird zapomniał, że do chwycenia tego ubóstwa potrzebne jest bogactwo środków i talent. Z tego powodu to wszystko, co przemawiało prostotą, poezją i prawdą w takim Chełmońskim, Witkiewiczu, roztopiło się w Roztopach pana Dowgirda. Cóż w nim jest? Górki śniegowe, gdzieniegdzie wyglądający z pod śniegu wilgotny zrąb zagonu, — słowem: płaszczyzna malowana biało a cieniowana czarno, oraz kilka wron chodzących po tej płaszczyźnie. Krajobrazu nie ma. Artyście wydało się rzeczą zbyteczną malować coś, drzewo, dom, określić jakąkolwiek całość, od ramy do ramy są roztopy — i oto wszystko. Te kilka oberwanych wron — i to łaska. Jakiś dowcipniś zamierzał pisać powieść, której treść miała być jak następuje: pokój, na stole zapalona lampa, a na suficie odbite kółko od lampy — wtem ktoś uchyla drzwi — koniec! Co za prostota, co za bogactwo treści! Takiem bogactwem odznaczają się Roztopy. Tania prostota i tania poezja. Artysta przy takim kierunku nie zmęczy się malowaniem, ale też i widz nie zmęczy się patrzeniem — ot, pójdzie dalej i ani głową nie kiwnie. Ale, mówiąc poważnie, czas by dać pokój cudactwom i posuwaniom do przesady tego, czego inni, bardziej utalentowani, nie przesadzali. Wrażenie, jakie robili, nie płynęło bynajmniej z przesady, ale z ich talentu, umiejętności i poezji. Kto ich chce naśladować, niech ich naśladuje w dobrem, a przede wszystkiem w ich pracy, dzięki której nauczyli się malować. Na tej drodze, zamiast malować „dziesięć mil niczego“, będzie się uczył rysować i nakładać jak należy farby, a tą drogą zyszcze łatwiej pokup i uznanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.