Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
LIST.

W połowie miesiąca maja, roku 1660, o godzinie dziewiątej zrana, gdy słońce osuszyło już rosę na trawnikach, otaczających zamek Blois, mały orszak, złożony z trzech osób i dwóch paziów, wjeżdżał przez most do miasta.
Nieliczni przechodnie nie zwracali nań uwagi, każdy tylko skłaniał lekko głowę na znak powitania i szeptał zcicha:
— Acha!... to książę pan wraca z polowania.
I nic więcej.
Dopiero gdy konie weszły na drogę, prowadzącą po stromym pagórku od rzeki do zamku, kilku krępych sklepikarzy zbliżyło się do ostatniego z jeźdźców i przyglądało się różnego rodzaju ptakom, zawieszonym za dzioby u łęku siodła.
Zaspokoiwszy ciekawość, wzruszali ramionami, objawiając w sposób szczery, prawdziwie wieśniaczy, lekceważenie dla tak nędznego rezultatu łowów i powracali do swych zajęć.
Książę tymczasem jechał dalej z miną melancholijną, a zarazem tak majestatyczną, że byłby stanowczo wzbudził podziw wśród widzów, gdyby ich miał tylko.
Lecz mieszczanie Blois nie mogli nigdy wybaczyć księciu, że wybrał sobie ich wesołe miasto, aby tu nudzić się dowoli, i za każdym razem, gdy tylko go ujrzeli, umykali, poziewając, lub wsuwali głowy w okna swych pomieszczeń, aby uniknąć wpływu usypiającego, jaki wywierała ta twarz długa, blada, te oczy zamglone i wogóle cała ta postać omdlała.
Co prawda, widoczny ów brak uszanowania ze strony mieszkańców Blois, był karygodnym, bo ten, kogo mieszkańcy Blois zwali Księciem Panem, był po królu, a może nawet i przed królem, największym magnatem królestwa. Jeżeli bowiem Ludwik XIV-ty, podówczas panujący, miał szczęście być synem Ludwika XIII-go, to „Książę Pan“ miał za to zaszczyt być synem Henryka IV-go.
To też mieszkańcy Blois byli, a właściwie powinni byli być dumnymi z tego odznaczenia, jakie ich spotkało. Książę Gaston Orleański wybrał to miasto na swą siedzibę i otoczył się dworem na starodawnym zamku.
Widocznie jednak było przeznaczeniem tego wielkiego księcia, że nigdzie i nigdy nie wzbudzał większego zainteresowania ani podziwu, występując publicznie. Zdaje się, że nawet przyzwyczajony był do tego.
Niewesoło też upływało mu życie.
Po małem polowaniu na brzegach rzeczki Beuvron, albo w lasach Chiverny, książę pan przebywał Loarę, siadał do śniadania w Chambord z apetytem, lub bez apetytu, i znów miasto Blois nie słyszało aż do przyszłego polowania o swym panu i władcy.
Tak się przedstawiała nuda extra muros. Jeśli zaś czytelnik chce poznać, w jaki sposób nudzono się wewnątrz, to może osiągnąć o tem niejakie pojęcie, gdy zechce pofatygować się za orszakiem aż do samych przedsionków wspaniałego zamku.
Książe pan dosiadł konia płowego, niezbyt wysokiej miary, przybranego w siodło z czerwonego aksamitu flandryjskiego ze strzemionami, mającemi kształt sabotów. Kaftan szkarłatny niknął pod płaszczem tejże samej barwy, co uprząż konia, i jedynie po tym kolorze czerwonym odróżnić można było księcia od dwóch jego towarzyszy, z których jeden ubrany był fjoletowo a drugi zielono. Towarzysz z prawej strony, ubrany fjoletowo, był koniuszym; z lewej, zielony, to wielki łowczy.
Jeden z paziów trzymał dwa sokoły na dużem kółku, drugi miał w ręku róg myśliwski, na którym właśnie zatrąbił niedbale, gdy orszak zbliżył się na dwadzieścia kroków do zamku. Całe otoczenie zaniedbanego księcia robiło wszystko, co miało do roboty, niedbale.
Na odgłos rogu myśliwskiego, ośmiu strażników, spacerujących niedbale w blasku słonecznym po kwadratowym dziedzińcu, pochwyciło prędko za halabardy i uszykowało się w przedsionku, a książę pan odbył uroczysty wjazd do zamku.
Książę pan zsiadł z konia, nie mówiąc ani słowa, przeszedł do pokoi, gdzie służący czekał nań ze świeżem ubraniem, a ponieważ księżna pani nie przysłała jeszcze wezwania na śniadanie, wyciągnął się w fotelu i zasnął w najlepsze, jak gdyby to była jedenasta w nocy.
Ośmiu strażników, wiedząc, że służba ich na cały dzień już się skończyła, porozkładało się w słońcu na kamiennych ławkach; masztalerze poznikali wraz z końmi w stajniach. Gdyby nie kilka ptaków, wesoło szczebioczących w krzaczkach lewkonij, możnaby sądzić, iż wszystko, co żyło, zasnęło w zamku za przykładem pańskim.
Nagle wśród tej słodkiej ciszy rozległ się śmiech głośny, nerwowy i zbudził kilku halabardników, pogrążonych w spoczynku.
Śmiech ten pochodził z okienka, umieszczonego na drugiem piętrze a oświetlonego w tej chwili promieniami słońca, które rzucało na ścianę długi cień od komina, łączący się z oknem i niknący aż przy samej ziemi.
Dokoła okienka biegł balkonik wąziuchny, otoczony żelazną barjerą. Na balkoniku tym stało kilka wazoników z lewkonją, pierwiosnkiem i wczesną różą, co nie zdążyła jeszcze rozwinąć kwiatów, lecz już była pokryta mnóstwem pączków.
W pokoju, oświetlonym promieniami słońca, wpadającemi przez okno, skromnie umeblowanym, przy stole, pokrytym serwetą, w kwiaty haftowaną, siedziały dwie dziewczęta.
Obie wyglądały na pensjonarki, które dopiero co zdołały wymknąć się z klasztoru. Jedna z nich, oparłszy łokcie na stole, trzymała pióro w ręce i kreśliła litery na pięknym papierze holenderskim. Druga, ukląkłszy na krześle z przeciwnej strony stołu, przyglądała się z góry temu, co pisała, a właściwie, co zamierzała pisać, jej towarzyszka.
Skoro jesteśmy już w pokoju, musimy przyjrzeć się bliżej dziewczętom. Pierwsza, ta, co klęczała na krześle, wesoła, śmiejąca się, była dziewczyną piękną, mogącą mieć lat dziewiętnaście do dwudziestu, smagła, brunetka, odznaczająca się cudownie pięknemi, żywemi oczyma, błyskającemi z pod brwi, śmiało zarysowanych, oraz zębami białemi jak perły, kryjącemi się pod wargami, jakby utoczonemi z koralu.
W każdym jej ruchu zdradzało się usposobienie ruchliwe; mówiąc, śmiejąc się, nie siedziała, a właściwie nie klęczała spokojnie, lecz wiła się, wyginała, jakby przy grze w piłkę.
Druga, zajęta pasaniem, spoglądała na swą burzliwą towarzyszkę oczyma niebieskiemi, czystemi, jasnemi jak niebo. Włosy jej koloru blond popielatego spadały w jedwabistych splotach na ramiona i na policzki, zabarwione jak wnętrze muszli perłowej. Ręka jej, spoczywająca na papierze, delikatna, lecz drobna, zdradzała wiek młody. Za każdym wybuchem śmiechu swej przyjaciółki wzruszała, niby nieco zagniewana, ramionami białemi, kształtnemi, którym jednak brakowało jeszcze owej siły, owego wykończenia, jakieby chętnie chciało ujrzeć oko znawcy.
— Montalais, Montalais — odezwała się nareszcie głosem dźwięcznym, śpiewnym — śmiejesz się za głośno... i nie dosłyszysz dzwonka księżnej pani, gdy wezwie cię do siebie.
Młoda dziewczyna, którą nazwano Montalais, nie wzięła sobie widocznie do serca owej admonicji, bo wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem i jeszcze żywiej się poruszała i wyginała. Uspokoiwszy się nareszcie, odrzekła:
— Ludwiko... nie mówisz, moja droga, tego, co myślisz... a właściwie myślisz inaczej, niż mówisz. Wiesz dobrze, że dzwonek księżnej pani słychać doskonale nawet na moście w Blois, a więc tembardziej usłyszę go tu, w tym pokoju, gdy mnie księżna pani przywoła. Nie trudno to jednak zgadnąć, o co ci idzie... Gniewasz się, że ja śmiechem moim przeszkadzam ci w pisaniu... Boisz się, aby tu nie przybiegła pani de Saint-Remy, matka twoja... aby nas nie przyłapała na gorącym uczynku, aby nie ujrzała tego olbrzymiego arkusza papieru, na którym od kwadransa zdążyłaś zaledwie napisać: „Panie Raulu!“. I aby nie wystąpiła natychmiast z całym za pasem swych gromów i błyskawic. No?... powiedz sama... czy nie mam racji?...
I Montalais rozpoczęła na nowo, a nawet bardziej jeszcze śmiać się i swawolić.
Blondynka nadąsała się na dobre. Schwyciła arkusz papieru, na którym istotnie wypisane były tylko pięknemi literami wyrazy „Panie Raulu!“, rozdarła go i wyrzuciła przez okno.
— No! no!... patrzcie... — odezwała się Montalais — nasz baranek, nasz jezusek, nasza gołąbka, rozgniewała się naprawdę!... Nie bój się, Ludwiko, pani de Saint-Remy nie przyjdzie tutaj, a gdyby zresztą szła, uprzedziłabym cię o tem, wiesz bowiem, że mam słuch dobry. Zresztą przecież to nic złego pisać do starego przyjaciela, do znajomego od lat dwunastu, zwłaszcza, gdy list zaczyna się od słów „Drogi Raulu!...“
— Mniejsza o to, i tak już pisać nie będę — odrzekła druga.
— A!... patrzajże!... toś dopiero ukarała tę biedną Montalais — wykrzyknęła, śmiejąc się ciągle, wesoła brunetka. — Cóż znowu... to niema sensu!... prędzej... bierz drugi arkusz papieru i pisz dalej ten list nieszczęsny... Na!... masz!... teraz znowu księżna pani dzwoni... doskonałą sobie porę wybrała!... Ha!... tem gorzej dla niej... Księżna pani albo poczeka, albo też zmuszoną będzie wyrzec się na dziś widoku swej pierwszej panny honorowej.
W istocie głośny dźwięk dzwonu rozlegał się po całym zamku. Oznaczało to, iż księżna jest już ubrana i oczekuje małżonka, który na znak ten przychodził do salonu, podawał jej ramię i prowadził do jadalni.
Po dokonaniu tej formalności zasiadali do śniadania, po spożyciu którego rozchodzili się i nie spotykali się już, aż przy obiedzie, którego pora raz na zawsze naznaczoną była na drugą godzinę.
Na odgłos dzwonu otwarły się drzwi oficyny, stojącej po prawej stronie podwórza, i ukazali się w nich paź i dwóch marszałków, za którymi szło ośmiu kuchcików, niosących na dużych tacach potrawy, przykryte srebrnemi pokrywami. Orszak ten przeszedł przez całe podwórze, a strażnicy wstawali i przed jedzeniem broń prezentowali.
Panna Montalais i jej towarzyszka zajęły się znów zaczętym listem.
— No, dalej, zabieraj się do roboty... wołała wesoło Montalais. Pisz jeszcze raz owe piękne „Panie Raulu“, co już raz błyszczało na nagłówku podartego listu.
I, śmiejąc się, włożyła jej pióro w rękę.
— A teraz?... — zapytała młodsza.
— Teraz, Ludwiko, pisz, co myślisz — odrzekła Montalais.
— Czyś pewną, że myślę o czemś?
— Myślisz o kimś, a to na jedno wyjdzie... a nawet to podobno gorzej.
— A więc skoro umiesz czytać w mych myślach, powiedz mi, co ja myślę, Montalais?...
— Przedewszystkiem nie myślisz wcale: „Panie Raulu!“, ale masz na myśli: „Kochany Raulu!“
— O!...
— Nie potrzebujesz się rumienić o taką drobnostkę... A zatem dalej: „kochany Raulu!... Prosisz mnie, abym pisała do Paryża, do ciebie, któremu służba nie pozwala ruszyć się z miejsca. Musisz się bardzo nudzić, jeśli rozrywki szukasz we wspomnieniach wieśniaczki...
Ludwika podniosła się nagle.
— Nie, Montalais — rzekła — nie!... ani jednego słowa nie myślę z tego, coś powiedziała... Chcesz wiedzieć, co naprawdę myślę?... patrz!
I, ująwszy śmiało za pióro, wprawną ręką nakreśliła następujące słowa.
„Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdyby prośba pańska o jakąkolwiek pamiątkę chwil minionych znalazła mniejszy oddźwięk w mem sercu, niż go znalazła istotnie. Wszystko tutaj szepcze mi o pierwszych latach naszych, co tak szybko upłynęły, tak słodko minęły, zostawiając jednak ślad czarowny, którego nic zetrzeć nie zdoła“.
Montalais śledziła szybkie poruszenia pióra i czytała z odwrotnej strony to, co pisała Ludwika. Naraz przerwała jej, klasnąwszy w dłonie.
— O!... to rozumiem!... to się nazywa prawdziwa szczerość... to serce... to styl... Tak... tak!.. pokażmy tym paryżanom, że tu, w Blois, umiemy się wyrażać jak należy... niech nie myślą, że Blois to niby nic...
— O!... wie on dobrze — odrzekła młodsza — że Blois było dla mnie rajem.
— To... to... to!... Właśnie to chciałam powiedzieć... Ah!... moja złota... jak ty to ładnie umiesz nazwać... wyrażasz się jak anioł.
— Pozwól Montalais... niech skończę.
I pisała dalej:
— „Piszesz, panie Raulu, iż myślisz ciągle o mnie!.. Dziękuję za tę pamięć, lecz nie dziwi ona mnie wcale... mnie, która wiem, ile razy serca nasze biły jedno obok drugiego...“
— O!.. o!.. — zauważyła Montalais — uważaj, moja kochana... czy to nie za śmiało...
Ludwika już miała odpowiedzieć, gdy nagle do uszu ich doleciał odgłos kopyt końskich, rozlegających się pod sklepieniem przedsieni.
— A to kto?... — zapytała Montalais, podbiegłszy do okna — śliczny kawaler, słowo daję!...
— Raul!... — wykrzyknęła Ludwika, która także zaciekawiona przybyciem nieoczekiwanego gościa, spojrzała przez okno. Ujrzawszy jeźdźca zbladła, i drżąca, bezsilna, usiadła na krześle tuż obok niedokończonego listu.
— To kochanek jak należy — zawołała Montalais — w najodpowiedniejszej chwili przybywa.
— Odejdź... odejdź... od okna... proszę cię — błagała Ludwika głosem stłumionym.
— Dlaczego?... przecież on mnie nie zna!... Pozwól, moja drogo, niech się dowiem, po co on tu przyjechał!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.