Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.
POKWITOWANIE PANA MAZARINIEGO.

Fouquet byłby krzyknął z radości, spostrzegłszy swego przyjaciela, gdyby oziębłe oblicze i surowy wzrok Aramisa nie powstrzymały go od tego.
— Czy przybywasz, aby dopomóc nam do zjedzenia deseru?... — zapytał — ale czy cię nie przestraszył cokolwiek ten hałas, pochodzący z naszego trzpiotania?...
— Jaśnie wielmożny panie — rzekł z uszanowaniem Aramis — najprzód proszę mi przebaczyć, żem przerwał zabawę, a potem będę prosił o chwilę posłuchania w ważnym interesie.
Fouquet wstał od stołu.
— Interesy przedewszystkiem — rzekł do pana d‘Herblay — a bardzo jesteśmy szczęśliwi, kiedy one przybywają już po uczcie.
I, mówiąc to, podał rękę pani de Belliere, która patrzyła nań niespokojnie, i zaprowadził ją do najbliższego pokoju, a powierzając ją opiece najtrzeźwiejszych, sam udał się z Aramisem do swego gabinetu. Tutaj Aramis odrzucił etykietę i siadając, rzekł:
— Widziałem dziś wieczorem panią de Chevreuse.
— Starą księżnę?
— Tak!
— Czy też jej cień?
— Bynajmniej, starą wilczycę!
— Bez zębów!
— Może. Ale z pazurami!
— Jakąż ona może mieć do mnie urazę? Przecież nigdy nie byłem skąpy względem kobiet, które nie są skromnisiami. Jest to przymiot, który oceniają nawet kobiety, nie mogące już wzbudzać miłości.
— Pani de Chevreuse wie o tem, że nie jesteś skąpym i dlatego chce ci wydrzeć porządną sumę!
— Doskonale, ale z jakiego powodu?
— Zdaje się, że księżna posiada pewne listy pana Mazariniego.
— To mnie nie dziwi, gdyż był to romansowy prałat!
— Tak! ale w listach tych niema wzmianki o miłości. One są, jak słyszałem, pisane w interesach pieniężnych!
— To jeszcze mniej mnie obchodzi.
— I nie domyślasz się, o czem chcę mówić?
— Ani trochę!
— Nie mówiono ci nigdy o jakiemś marnotrawieniu funduszów?
— Sto razy, tysiąc razy! Od czasu, jak jestem nadintendentem, mój kochany d‘Herblay, o niczem częściej nie słyszę mówiących, niż o tem. To tak, jakby tobie, biskupowi, zarzucano brak pobożności, muszkieterowi tchórzostwo; wszak ministrom skarbu nie zarzucają nic innego, tylko okradanie skarbu.
— Dobrze! ale nie żartujmy, bo jak mówi księżna, pan Mazarini dowodzi czegoś.
— Zobaczmy, czegóż dowodzi.
— Czegoś nakształt trzynastu miljonów, których zużytkowanie dla skarbu bardzoby ci podobno było trudno udowodnić.
— Trzynaście miljonów — rzekł nadintendent, wyciągając się na krześle, ażeby lepiej podnieść głowę do góry. — Trzynaście miljonów... Szukam ich pamięcią pomiędzy innymi, o jakich kradzież mnie oskarżano.
— Nie śmiej się, mój kochany, gdyż to jest bardzo poważne. Że księżna ma listy to pewne, i zdaje się, że są oryginalne, gdyż żądała za nie pięćset tysięcy liwrów.
— Za taką sumę można nabyć bardzo piękną potwarz — rzekł Fouquet. — Ale już wiem, o co chodzi.
I Fouquet zaśmiał się z całej duszy.
— Tem lepiej — rzekł Aramis, cokolwiek uspokojony.
— Przypominam sobie te trzynaście miljonów, tak, tak, to będzie to samo!
— Bardzo się z tego cieszę; cóż to takiego?
— Wyobraź sobie, mój kochany, że signor Mazarini (Panie świeć nad jego duszą) zyskał te trzynaście miljonów w procesie o jakieś dobra w Valteline i wpakował to na rejestr dochodów, a przysławszy mi je, odebrał znowu na koszta wojenne.
— Bardzo dobrze, przeznaczenie więc ich jest udowodnione.
— Niezupełnie, gdyż kardynał nie kazał odpisać, że je wziął, tylko zapisane są, że mi je oddał; ale przysłał mi pokwitowanie.
— A więc masz to pokwitowanie?
— Naturalnie!... — rzekł Fouquet, idąc do ogromnego hebanowego kantorka, wysadzonego zlotem i perłową masą.
— Podziwiam w tobie — wyrzekł uradowany Aramis — najprzód pamięć, potem zimną krew i porządek, panujący w twoich interesach, w tobie, co jesteś poetą w całem znaczeniu tego wyrazu.
— Tak, powodem tego porządku jest lenistwo, bo tym sposobem unikam długiego szukania. Dlatego wiem, że pokwitowanie to jest w trzeciej szufladzie pod literą M. a otwierając tę szufladę, zaraz je znajdę, i nawet w nocy bez światła znalazłbym.
Nadintendent zaglądał do szuflady, lecz nie znalazł poszukiwanego papieru.
— Pamięć cię omyliła, mój panie — rzekł Aramis — szukaj w innej plice.
Fouquet raz jeszcze napróżno przeszukał i zbladł.
— Nie upieraj się przy tej szufladzie, może jest gdzieindziej szukaj.
— Daremnie, ja się nigdy nie mylę, nikt prócz mnie nie rusza tych. papierów, i nikt nie otwiera tej szuflady, gdzie, jak widzisz jest sekretny zamek, a nikt prócz mnie nie zna tego sekretu.
— Cóż stąd wnosisz?... — rzekł Aramis niespokojny.
— Że kwit kardynała Mazariniego skradziono mi. Pani de Chevreuse miała słuszność, kawalerze, ja zmarnotrawiłem fundusze publiczne, skradłem trzynaście miljonów z kasy skarbowej, jestem złodziejem, panie d‘Herblay. Wytoczą mi proces, osądzą, i twój przyjaciel pan nadintendent pójdzie do Montfaucon połączyć się ze swoim towarzyszem Euguerrand de Marigni i swoim poprzednikiem Semblancay.
— Oho!... — rzekł Aramis z uśmiechem. — Nie tak to prędko!
— Ależ proces jest nieuchronny, wstyd, hańba, i wszystko to spada na mnie, jak piorun, ślepo, bezwzględnie i bez litości.
Aramis zbliżył się do drżącego na krześle przy otwartych szufladach Fouqueta, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł czułym głosem:
— Ludzie, którzy umieją znaleźć punkt schronienia, nigdy nie są w niebezpieczeństwie.
— Ja miałbym się schronić, uciekać?
— Ja bynajmniej o tem, nie mówię, ale zapominasz, że tego rodzaju sprawy są wytaczane przez parlament, a wprowadzane przez prokuratora generalnego, zaś ty sam jesteś prokuratorem generalnym. Widzisz więc dobrze, że musiałbyś chyba sam siebie potępić...
— O!... — jęknął Fouquet, uderzając w stół pięścią.
— No, cóż? co takiego?
— A to, że już nie jestem prokuratorem generalnym!
Aramis zkolei zbladł jak ściana, a zaciskając pięście, tak, że aż mu w stawach zatrzeszczały, dzikim wzrokiem rzucił na Fouqueta:
— Odkądże to przestałeś nim być?
— Od czterech czy pięciu godzin!
— Uważaj — przerwał zimno Aramis — zdaje mi się, że nie jesteś przy zdrowych zmysłach, mój przyjacielu, uspokój się!
— Powiadam ci — rzekł Fouquet — że niedawno przyszedł pewien jegomość, przysłany przez moich przyjaciół, i ofiarował mi miljon czterysta tysięcy za mój urząd, a ja go sprzedałem.
— Potrzebowałeś zapewne gwałtownie pieniędzy — rzekł wreszcie.
— Tak, na zapłacenie długu honorowego.
I w krótkich słowach opowiedział wspaniałomyślność pani de Belliere i sposób, w jaki zdawało mu się najstosowniej odpłacić za nią.
— To czyn szlachetny! I kosztuje cię?...
— Właśnie miljon czterysta tysięcy liwrów to jest cenę mego urzędu.
— Którą już odebrałeś, bez zastanowienia się! o nierozsądny przyjacielu!
— Jeszcze nie odebrałem pieniędzy, ale jutro odbieram.
— A zatem jeszcze nie skończone?
— Trzeba to skończyć, gdyż dałem jubilerowi przekaz do mojej kasy na południe, a o szóstej zrana pieniądze od nabywcy tam wpłyną.
— Chwała Bogu — rzekł Aramis, klaszcząc w dłonie — nic jeszcze nie stracone, bo jeszcze nie odebrałeś pieniędzy.
— Ależ jubiler?
— Dostaniesz ode mnie ten miljon czterysta tysięcy liwrów o trzy kwadranse na dwunastą!
— Zaczekaj, zaczekaj, ależ tego poranku o szóstej podpisuję umowę.
— O! już ci ręczę, że jej nie podpiszesz!
— Dałem na to słowo, kawalerze!
— Jeżeliś je dał, to je cofniesz, oto i wszystko!
— O! co mi to mówisz?.... — zawołał Fouquet z wyrazem rzetelnej szczerości — cofnąć słowo, kiedy się nazywa Fouquetem!
Aramis na surowy prawie wzrok Fouqueta odpowiedział wzrokiem wściekłości.
— Panie!... — rzekł — zdaje mi się, żem zasłużył na nazwisko prawego człowieka, nieprawdaż? w mundurze żołnierza narażałem z pięćset razy moje życie; pod suknią duchowną zrobiłem największe przysługi Bogu, Francji i moim przyjaciołom. Słowo człowieka wyrównywa wartości jego samego. Kiedy go dotrzymuje, staje się czystem złotem, ale kiedy go nie chce dotrzymać, staje się wówczas ostrem żelazem. Broni się wówczas tem słowem, jakby zaszczytną bronią; ma się rozumieć, że kiedy taki człowiek nie dotrzymuje słowa, to musi być w niebezpieczeństwie utraty życia, że więcej wtedy traci, niż przeciwnik jego zyskuje na tym interesie. W takim razie, mój panie, odwołuję się do Boga.
Fouquet spuścił głowę.
— Jestem — rzekł — prostym, nieokrzesanym lecz upartym Bretończykiem, umysł mój podziwia twój, ale się go lęka. Nie mówię, że dotrzymuję mego słowa przez zbytek cnoty, ale dotrzymuję go (jeżeli chcesz) przez zwyczaj; lecz zresztą my, ludzie pospolici, podziwiamy ten zwyczaj; to moja jedyna cnota, zostawże mi jej zaszczyt.
— A więc podpiszesz jutro sprzedaż tego urzędu, który jedynie bronił cię od twoich nieprzyjaciół?...
— Podpiszę!...
Aramis westchnął, rzucił okiem wokoło, jak człowiek, który szuka czegoś, aby mógł potłuc w kawałki.
— Mamy jeszcze jeden sposób — rzekł — i spodziewam się, że go zechcesz użyć?...
— Zapewne, jeżeli tylko jest prawy!... jak każdy, który mi podajesz, kochany przyjacielu!...
— Nic nie znam więcej prawego, nad odmówienie kupna przez nabywcę. Z kimże się układałeś?
— Z radcą parlamentu, Vanelem.
— Vanel — krzyknął, powstając. — Vanel!... mąż Małgorzaty Vanel.
— Ten Sam.
Na to Aramis przystąpił do Fouqueta i wziął go za rękę!
— Czy znasz nazwisko — rzekł z zimną krwią — teraźniejszego kochanka pani Vanel?
— A!.. ma nowego kochanka, nie wiedziałem, i na honor nie wiem, jak on się nazywa....
— Nazywa się Jan Chrzciciel Colbert, jest intendentem skarbu, mieszka przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, tam, gdzie pani de Chevreuse zaniosła tego wieczora listy kardynała Mazariniego, chcąc je sprzedać.
— Mój Boże!... — rzekł Fouquet, ocierając potem zlane czoło — mój Boże!...
— Pojmujesz już więc, nieprawdaż?... zrozumiałeś?..
— Tak!... że jestem zgubiony.
— Czyż nie zdaje ci się teraz, że warto mniej trochę, niż Regulus być niewolnikiem słowa?...
— Nie!.. — rzekł Fouquet.
— Ludzie uparci zawsze tak postępują, aby ich podziwiano!..
Fouquet podał rękę Aramisowi. W tej chwili bogato ozdobiony zegar wybił godzinę szóstą. Drzwi skrzypnęły w przedpokoju.
— Pan Vanel — rzekł Gourville u drzwi gabinetu — pyta, czy Jaśnie wielmożny pan zechce go przyjąć!...
Fouquet odwrócił oczy od Aramisa i odpowiedział:
— Prosić pana Vanela.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.