Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Wojna zawrzała na nowo, zbliżając się coraz bardziej do granic Rosji. Nie słyszano nic innego ze wszech stron, jak tylko złorzeczenia najstraszniejsze przeciw Bonapartemu „wrogowi rodzaju ludzkiego“. Po wsiach dokąd dochodziły co chwila z teatru wojny wieści najpotworniejsze, najmniej prawdopodobne i sprzeciwiające się jedna drugiej, zbierano nowych rekrutów i ćwiczono pospiesznie milicją.
W Łysych Górach, nastąpiły zmiany olbrzymie w życiu każdego z mieszkańców od roku zeszłego.
Starego księcia Bołkońskiego mianowano jednym z ośmiu dowódzców milicji, na całą Rosję. Mimo wielkiego osłabienia, które wzmogło się jeszcze było niepewnością o los syna (nie wiedział nic o księciu Andrzeju całemi miesiącami) uznał za swoją powinność przyjąć zaszczytne stanowisko powierzone mu przez samego cara. Ta nowa sfera działalności, rozwiniętej na wielką skalę, pomogła mu odzyskać dawne siły i dawną energją niespożytą. Spędzał cały czas na przejażdżkach po trzech guberniach, które oddano mu pod zarząd. Surowy w wypełnianiu własnych obowiązków, był nieubłaganym i prawie okrutnym w obec podwładnych. Wchodził zaś wszędzie w szczegóły najdrobniejsze. Córka nie brała więcej lekcji matematyki; za to każdego ranka, w towarzystwie mamki niosącej małego księcia Mikołaja (jak go dziadek nazywał) przychodziła na dzień dobry do ojca gabinetu. Dzieciak mieszkał w pokojach nieboszczki matki, ze swoją mamką i poczciwą starą piastunką Sawisziną. Tam też spędzała dni całe księżniczka Marja, zastępująca z całą gorliwością matkę, biednemu sierotce. I panna Bourrienne zdawała się kochać namiętnie małego chłopczynę. Czasem zdarzało się nawet, że Marja spuszczała się na nią, w dopilnowaniu i zabawieniu ich ślicznego aniołka.
Postawiono w cerkwi w Łysych Górach osobną kaplicę nad grobowcem Lizy. Nad samym grobowcem, klęczał anioł z rozpostartemi skrzydłami. Zdawało się rzeczywiście, że ów anioł marmurowy, z wargą wierzchnią cokolwiek odstającą, zaczyna się uśmiechać. Księcia Andrzeja, jak i jego siostrę, uderzyło na pierwszy rzut oka podobieństwo niesłychane anioła do nieboszczki. Rzecz dziwna i niepojęta: artysta dał aniołowi ten sam wyraz, mimowolnie ma się rozumieć, cichego i łagodnego wyrzutu, który wyczytał w twarzy księżnej po śmierci, jej mąż.
— „Ja wam nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — Z tem jednem spostrzeżeniem, nie zwierzył się wcale przed księżniczką Marją.
Wkrótce po powrocie, książę Andrzej dostał od ojca darem, obszerne dobra Boguczarowo, oddalone o czterdzieści wiorst od Łysych Gór; uciekając zatem od wspomnień bolesnych i pragnąc samotności, skorzystał Andrzej z ojca wspaniałomyślności, (którego dziwactwa i humor kwaśny stawały się rzeczywiście nie do zniesienia) aby w nowym majątku stworzyć sobie jaki taki przytułek. Tam więc teraz przebywał po większej części.
Po nieszczęsnej bitwie pod Austerlitz, postanowił wystąpić z wojska nieodwołalnie. Zmusiło go to jednak, gdy miano wojnę rozpocząć na nowo, oddać się ojcu na usługi, pomagając starcowi w tworzeniu i ćwiczeniu milicji. Obecnie ojciec z synem, zamieniali role. Starzec podniecony swoją gorączkową i nieustanną działalnością, przepowiadał tym razem najszczęśliwszy obrót, i najmętniejsze zwycięztwa dla Rosji. Syn zaś ubolewał z głębi serca nad zaślepieniem tych, którzy wojny pragnęli, przewidując katastrofę najstraszniejszą i patrząc na wszystko przez czarne okulary.
W dniu 26 lutego, roku 1807, stary książę wyjechał na inspekcją, syn zaś został jak zwykle w podobnych razach, na gospodarstwie w Łysych Górach, aż do ojca powrotu. Stangret, który odwoził starego księcia do najbliższego miasteczka, powrócił był z końmi nazad do Łysych Gór, przywożąc księciu Andrzejowi cały plik papierów i listów.
Lokaj nie znalazłszy Andrzeja w jego apartamencie, poszedł za nim do pokoju księżniczki Marji. I tu jednak nie było nikogo. Brat z siostrą znajdowali się oboje u dziecka, które gorączkując od czterech dni, nabawiało ich strachu nie lada i niepokoiło najokropniej.
— Petruszka szuka i pyta o waszą miłość, przynosi jakieś ważne papiery — rzekła z cicha pokojowa do księcia Andrzeja, który siedząc na niskim taburecie, odliczał najskrupulatniej do kieliszka napełnionego w połowę wodą, krople zapisane przez lekarza, jego choremu synkowi.
— Czego chcesz? — spytał szorstko, a drgnąwszy mimowolnie wlał kilka kropel za wiele. Wylał natychmiast wszystko z kieliszka do miednicy i zaczął liczyć krople na nowo.
Prócz paradnej kołyski, stało jedynie w pokoju dziecka kilka foteli i trochę zgrabnych mebelków małego chłopczynki. W oknach pozaciągano szczelnie story i firanki. Na stoliku płonęła jedna tylko świeca, przysłonięta niby parawanikiem, książką z nutami na sztorc ustawioną, aby światło nie raziło ócz maleństwa chorego.
— Mój drogi — szepnęła bratu Marja, stojąc po drugiej stronie kołyski. — Zaczekaj trochę z tem lekarstwem. Zdaje mi się, że tak byłoby lepiej...
— Dajże mi święty pokój, sama nie wiesz, co mówisz... Czekać, wiecznie czekać, i oto co z tego wynikło! — wskazał na kołyskę, w najwyższem rozdrażnieniu i z cierpkiem wyrzutem.
— A ja proszę cię jednak wstrzymaj się... usnął właśnie.
Andrzej wstał i zatrzymał się z pewnem wahaniem, trzymając w ręce drżącej lekarstwo.
— Ha! któż wie?... możeby i zaczekać?...
— Zrobisz jak zechcesz Jędrusiu, sądzę atoli, że lepiej zaczekać — siostra poczerwieniała, zmieszana niejako brata uległością.
Drugą noc z rzędu czuwali oboje nad chłopczynką chorym na silną gorączkę. Ich ufność do lekarza miejscowego, była nader ograniczoną. Posłali byli do Moskwy po najsławniejszego, próbując tymczasem rozmaitych leków z domowej apteczki. Utrudzeni, niewyspani, zdenerwowani i w najwyższym stopniu zaniepokojeni, wpadali w rozdrażnienie o byle co.
— Petruszka czeka — weszła druga dziewczyna z tem oznajmieniem.
Wyszedł na chwilę, aby odebrać instrukcją ustną ojca, którą dał odjeżdżającemu stangretowi, i wrócił niebawem, niosąc w obu rękach listy i papiery.
— I cóż? — spytał gorączkowo.
— Zawsze to samo... bądź jednak cierpliwym. Karol Iwanowicz zapewniał mnie, że sen znaczy tyle co wyzdrowienie.
Książę Andrzej zbliżył się do kołyski, dotknął zlekka dziecka twarzyczki i sprawdził że jest jak dawniej rozpalona.
— Nie macie oboje sensu w głowach, ty, razem z twoim Karolem Iwanowiczem! — Oburzył się ojciec i nachylił się z lekarstwem w ręce, nad śpiącym chłopczyną. Marja przytrzymywała mu ręce, błagając rozpaczliwie żeby dziecka nie budził.
— Zostaw mnie — odsunął ją niecierpliwie. — Zresztą — namyślił się po chwili inaczej. — Daj mu sama lekarstwo. Z tobą bardziej oswojony.
Marja wzięła mu z rąk kieliszek, a przywoławszy na pomoc starą, poczciwą piastunkę, próbowała wlać dziecku lekarstwo w gardziołko. Malec wrzeszczał w niebogłosy, wyrywał im się z ramion i o mało się nie udusił, zaksztuszony lekarstwem. Książę Andrzej uciekł z pokoju, zatkawszy sobie uszy dłońmi, i upadł na pół martwy na najbliższą kanapę w pokoju obok.
Odpieczętował machinalnie list ojca, pisany sążnistemi, prostemi literami, niby żołnierze w rzędzie poustawianymi. Pisał mu na grubym, siwym papierze, co następuje:
— „Jeżeli szczęśliwa wiadomość, którą otrzymałem przed chwilą przez umyślnego kurjera, nie jest blagą bezwstydną, to zapewniają mnie w owej depeszy, że Bennigsen odniósł świetne zwycięztwo pod Eylau nad Bonapartem. Jest Niemcem, ale mu nie mniej szczerze winszuję tego. Nie rozumiem czem się zajmuje niejaki Hendrykow w Korczewie? Dotąd nie dostarczył ani żywności, ani rekrutów. Jedź, jedź tam natychmiast i oświadcz mu kategorycznie, że każę mu łeb uciąć, jeżeli mi tego wszystkiego nie dostarczy w przeciągu tygodnia. Otrzymano list od Pawełka z pola bitwy pod Eylau. Był tam w ogniu po raz pierwszy... wszystko prawdą!... Skoro nie mieszają się tacy, których to wcale nie dotyczy, nawet Niemiec potrafi pobić Napoleona. Utrzymują, że zmyka jak nie pyszny, z armją mocno nadszarpaną. A więc jedź w tej chwili do Korczewa i spełń co do joty moje rozkazy!“
Drugim listem, który rozpieczętował z kolei, było epitrum, nie kończące się nigdy, od Bilibina. Ten foljał odłożył na bok, aby go później odczytać.
— Jechać do Korczewa?... Jeszcze czego nie stało!... Nie opuszczę przecież mego dziecka chorego!...
Rzucił okiem do drugiego pokoju i zobaczył siostrę, stojącą dotąd w tem samem miejscu gdzie ją zostawił, i poruszającą z lekka kolebką.
— Jakąż tam znowu wieść niemiłą donosi mi Bilibin? Ah! zapewne o zwycięztwie... teraz kiedym z wojska wystąpił... Tak, tak, drwi sobie ze mnie najczęściej... tem lepiej, skoro go to bawi... — Nie rozumiejąc ani połowy i nie zastanawiając się nad niczem, zaczął przebiegać machinalnie oczami list Bilibina, byle oderwać myśl na chwilę od troski o syna, która zajmywała go wyłącznie i sprawiała mu męki niewypowiedziane.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.