Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Bilibin przyczepiony do głównej kwatery, w swoim charakterze dyplomatycznym, pisał mu list niesłychanie długi, po francuzku, ma się rozumieć, w którym pełno było uwag i słówek dowcipnych, napisanych w duchu francuzkim. Malował on jednak Andrzejowi obecną kampanią, z szczerością i śmiałością na wskroś patryotyczną. Nie cofał się przed sądem, choćby najsurowszym i najzłośliwszym, byle tylko był sprawiedliwym rosyjskich kroków, i prawie ruchu każdego ich armji. Gdy go się czytało, można było spostrzedz łatwo, że znudzony śmiertelnie dyskrecją, do której są zmuszeni ogólnie dyplomaci, czuł się nader szczęśliwym, mogąc wylać żółć całą przed kimś tak pewnym, jak książę Andrzej. List ów daty dość dawnej, był jeszcze pisany przed bitwą pod Eylau.
„Od chwili naszych tak świetnych powodzeń pod Austerlitz, wiadomo ci zapewne, książę kochany, że nie opuszczam wcale głównej kwatery. Nabrałem widocznie zamiłowania do pięknej sztuki wojskowej, i wyszedłem na tym moim guście paradnie. Widziałem przez te trzy miesiące rzeczy, prawie nie do uwierzenia, a jednak prawdziwe“.
„Zaczynam ab ovo. „Nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego“, jak wiesz napada na Prusaków. Prusacy, to nasi wierni sprzymierzeńcy, którzy nas zdradzili tylko trzy razy w przeciągu trzech lat. Naturalnie bronimy ich sprawy zajadle. Tak się jednak dzieje, że „nieprzyjaciel rodu ludzkiego“, ma sobie w pięcie nasze piękne perory, ani trochę nie zważa na takowe, i swoim sposobem, wysoce nie grzecznym i dzikim, rzuca się na Prusaków, nie zostawiwszy im nawet tyle czasu, żeby ustawili się w całej paradzie. Trzask, prask! zbił ich na kwaśne jabłko, i zainstalował się w Potsdamie“.
„Pragnę najgoręcej — pisze król pruski do Bonapartego — żebyś był Sire przyjęty w moim pałacu, w sposób przyjemny ci i zadowalniający. Z całą gotowością użyłem po temu wszelkich środków, na jakie tylko pozwoliły mi okoliczności. Oby mi się powiodło! — Tak samo jenerałowie pruscy przesadzają się w grzeczności w obec Francuzów i składają broń na pierwsze wezwanie.“
„Dowódzca załogi w Głogowie, liczącej dziesięć tysięcy ludzi, zapytuje z góry króla pruskiego, co ma zrobić, jeżeli Francuzi zażądają, żeby się poddał?... Wszystko to jest najprawdziwsze i niewątpliwe.“
„Słowem, spodziewaliśmy się zaimponować Francuzom, li naszą postawą junacką, a tu tymczasem pokazuje się, żeśmy wmieszani na nowo w wojnę na samej naszej granicy, z królem pruskim, i dla króla pruskiego. Wszystko jest w całości imponującem, brakuje nam jedynie drobnostki: wodza naczelnego. Ponieważ znajdywano, że powodzenia nasze pod Austerlitz, mogłyby były stać się bardziej jeszcze wybitnemi, gdyby naczelny dowódzca tamże, był cokolwiek starszy wiekiem, szukają teraz pilnie pomiędzy ośmdziesięcioletniemi. Wybór waha się między Prosorowskim i Kamenskym, dają wreszcie pierwszeństwo temu drugiemu. Jenerał przybywa do nas w kibitce, na wzór Suwarowa. Przyjmujemy go okrzykami radości i tryumfu.“
„Czwartego przybywa pierwszy kurjer z Petersburga. Przynoszą pakiety do gabinetu marszałka, który lubi robić wszystko własnemi rękami. Zwołuje mnie, aby pomódz do rozdzielenia depesz i listów, zachowując te tylko, które nam przeznaczono. Marszałek przypatruje się naszej robocie, czekając na pakiet pod jego adresem. Szukamy... nie ma żadnego. Marszałek zaczyna się niecierpliwić i bierze się sam do szukania. Znajduje rozmaite listy cara do hrabiego T., dla księcia W. i dla innych. Wtedy wpada w jeden z tych swoich wściekłych gniewów, który dobrze znamy. Miota się i ciska pioruny na świat cały, porywa listy cudze, rozpieczętowuje i czyta to, co car pisze innym. — Ah! — wykrzykuje gwałtownie — więc tak ze mną postępują? Żadnego zaufania! Aha! Mają mnie podpatrywać, nadzorować. Precz mi z oczu! wychodźcie! — I pisze ów sławny rozkaz dzienny do jenerała Bennigsena.“
— „Jestem pokaleczony, nie mogę wsiąść na konia, a za tem idzie, że nie podobna mi armją dowodzić. Przyprowadziłeś jenerale twój oddział do Połtuska, mocno nadwerężony, gdzie znajduje się bez drzewa na opał i bez furażu dla koni. Trzeba coś na to poradzić, tak przynajmniej brzmi twój raport do hrabiego Bouschewdena. Powinieneś cofnąć się aż do naszej granicy, co masz wykonać dziś zaraz“.
— „Wskutek wszystkich trudów obozowych i ciągłego siedzenia na koniu — pisze marszałek do cara — siodło obdarło mi skórę do żywego mięsa. Nie jestem w stanie dosiąść konia, ani dowodzić armią, w chwili tak ważnej. Oddałem więc naczelne dowództwo najstarszemu w randze, hrabiemu Bouschewdenowi, odsyłając mu cały sztab przyboczny, i wszystko do tego przynależne. Udzieliłem mu przy tem rady, jeżeli mu braknie chleba, żeby usunął się w głąb Prus. Wiem z raportów, że chleba zaledwie wystarczy na jeden dzień. Kilka pułków nie zaopatrzono w żywność zupełnie, według sprawozdania dywizjonerów, Ostermana i Sedmoreckiego. Chłopi okoliczni, sami głód cierpią, cóż więc znajdą u nich nasi żołnierze? Co do mnie będę czekał na wyleczenie z ran w szpitalu garnizonowym w Ostrołęce. Uwiadamiając o tem wszystkiem Waszą Cesarską Mość, mam zaszczyt dodać, że jeżeli nasza armja będzie obozowała w tem samem miejscu jeszcze ze dwa tygodnie, do wiosny nie będziemy mieli w szeregach ani jednego żołnierza mocnego i zdrowego.“
„Pozwól Najjaśniejszy Panie odpocząć w wiejskiem zaciszu starcowi niedołężnemu. Uniesie on z sobą smutne i bolesne przekonanie, że nie zdołał spełnić należycie, wielkich i chlubnych zadań, do których raczyłeś go powołać. Zaczekam na łaskawe pozwolenie, mego Pana Najmiłościwszego, tu, w szpitalu, aby nie grać roli skrybenta, zamiast wodza naczelnego. Moje usunięcie się z armji przejdzie niepostrzeżenie i nie sprawi więcej hałasu, niż gdyby opuścił ją dziad ślepy. Takich jak ja, znajdzie się w Rosji na tysiące.“
„Kotuzow gniewa się na cara i karze nas wszystkich za to. Nieprawdaż że to niesłychanie logicznie?“
„Oto zatem akt pierwszy. W następnych, rzecz naturalna, wzrasta interes i cała śmieszność położenia. Po odjeździe wodza naczelnego, pokazuje się, że jesteśmy naprzeciw nieprzyjaciela i że jest nieuniknionem stoczenie z nim bitwy. Bouschewden, jest tedy wodzem naczelnym, z powodu najwyższej rangi, ale jenerał Bennigsen nie chce nic o tem wiedzieć, tem bardziej, że on jest ze swoim oddziałem najbliżej nieprzyjaciela. Korzysta więc z nadarzającej się sposobności, aby stoczyć bitwę — auf eigene Hand — jak Niemcy zwykli mówić. Stacza ją istotnie. To owa sławna potyczka pod Pułtuskiem, którą otrąbiono szeroko i daleko, jako wielkie zwycięztwo. Mnie bo wydaje się ona wręcz przeciwnie. Wiadomo ci książę kochany, że my cywile mamy tę szkaradną nawyczkę, oceniać według naszego własnego głupiego widzimisię, o zwycięztwie lub przegranej w bitwie. Ten, który cofa się z pola bitwy, przegrał ją (ośmielamy się twierdzić w naszych ciasnych mózgownicach) a z tego stanowiska zapatrując się na fakt spełniony, to my przegrali bitwę pod Pułtuskiem. Koniec końców, cofamy się po bitwie, ale nie mniej wysyłamy kurjera do Petersburga, który ma oznajmić o walnem zwycięztwie. Bennigsen nie oddaje zatem Bouschewdenowi naczelnego dowództwa, przekonany najmocniej, że w nagrodę za bitwę wygraną, przyszłą mu z Petersburga nominacją na generalissimusa. Podczas tego bezkrólewia, kreślimy plan działania, niesłychanie interesujący i uderzający oryginalnością. Nie jest naszym celem, jakby być powinno, unikać nieprzyjaciela, lub też atakować go; manewrujemy tylko w ten sposób, żeby nie zetknąć się przypadkiem z Buschewdenem, który mógłby upomnieć się, o wydarte mu samowolnie naczelne dowództwo. Aby ten cel osiągnąć, postępujemy tak energicznie, że przeprawiwszy się przez rzekę głęboką i nie mającą wcale brodu, palimy mosty za sobą, aby oddzielić się nurtami rwącemi od wroga. Chwilowo zaś, wrogiem naszym nie jest Bonaparte, ale jenerał Bouschewden. Tymczasem Bouschewden, dzięki naszym genjalnym manewrom, o mało nie został otoczony i wzięty w niewolę przez nieprzyjaciela... Bouschewden ściga nas... my przed nim zmykamy. Zaledwie on znajdzie się po jednej stronie rzeki, my na łeb, na szyję przechodzimy na brzeg przeciwległy. Na koniec, nasz wróg Bouschewden łapie nas i napada po prostu. Dwaj jenerałowie gniewają się na serjo. Następuje wyzwanie na pojedynek ze strony Bouschewdena, i kurcze epileptyczne z wielkiej irytacji u Bennigsena. W chwili najkrytyczniejszej, ów kurjer posłany do Petersburga z wieścią o naszem świetnem zwycięztwie, powraca z tamtąd, przywożąc nam upragnioną nominacją na jenerała głównodowodzącego. Skoro pobiliśmy na głowę wroga Bouschewdena, możemy pomyśleć z całym spokojem o drugim nieprzyjacielu Napoleonie. Ale oto podnosi przeciw nam łeb hydry wróg trzeci. Nasi rycerze prawosławni, domagają się wrzeszcząc w niebogłosy, chleba, mięsa, sucharów, siana... i Bóg wie czego jeszcze? W magazynach pusto jak wymiótł, drogi nie do przebycia“.
„Nasi kochani prawosławni puszczają się zatem po swojemu na rabunek, w stopniu o tyle wydoskonalonym, że nie możesz o nim mieć najlżejszego wyobrażenia z ostatniej kampanji. Większa połowa pułków tworzy bandy rozbójnicze, które przebiegają najbliższe okolice, niszcząc wszystko ogniem i mieczem. Mieszkańcy zrujnowani i obdarci do koszuli, w szpitalach nie można już pomieścić chorych, głód i nędza ogólna. Dwa razy główna kwatera wodza naczelnego, była napadniętą przez taką bandę niesforną maroderów. Wódz naczelny widział się zmuszonym zawezwać na pomoc bataljon strzelców, aby rozpędzić tę hołotę. W jednej z takich utarczek skradziono mi próżny tłumok i stary szlafrok. Car ma ustanowić prawo doraźne, dozwalające dywizjonerom rozstrzeliwać maroderów natychmiast, nie zwołując sądu. Lękam się jednak, żeby nie była zmuszoną w takim razie, jedna połowa armji, wystrzelać drugiej“.
Książę Andrzej zaczął czytać list z roztargnieniem. Zwolna jednak wzmagał się interes, chociaż nie cenił znowu zbyt wysoko raportu Bilibina, znając jego języczek obosieczny. Mimo niesłychanej długości listu, nie wypuścił go z ręki, póki nie przeczytał od deski do deski. Teraz dopiero zmiął go w dłoni niecierpliwie i rzucił na bok. Gniewało go, że tak go jeszcze zajmuje owe życie obozowe, o którem sądził, że stało mu się obecnie najzupełniej obojętnem. Przymknął oczy i przesunął dłoń po czole, jakby chciał spędzić ztamtąd myśl uprzykrzoną i zapomnieć o tem wszystkiem co przed chwilą przeczytał. Wytężył słuch, aby usłyszeć co się dzieje w dziecka pokoju. Zdało mu się, że słyszy tam hałas niezwykły. W trwodze śmiertelnej, czy nie pogorszył się stan synka chorego, podczas jego czytania, zbliżył się do drzwi na palcach cichuteńko. Gdy wszedł, znowu bujna i podniecona gorączkowo wyobraźnia, kazała mu dostrzedz w twarzy piastunki okropne przerażenie, jakby chciała ukryć coś przed nim. Przestraszyła go również nieobecność Marji w dziecka pokoju.
— Mój drogi! — szepnęła siostra po za jego plecami. Po nocach bezsennych doświadcza się częstokroć rodzaju halucynacji. Widzi się i słyszy nieledwie to, o czem innym nie przyśniło się nawet. W tych słowach najniewinniejszych, wymówionych głosem przyciszonym odczuł coś strasznego, wezwanie rozpaczliwe, przygotowujące go na śmierć dziecka, która zresztą była dość prawdopodobną.
— Wszystko skończone! — pomyślał, a na czoło wystąpił mu pot zimny i kroplisty. Zbliżył się do kolebki przekonany najmocniej, że ją zastanie próżną, że piastunka chowa przed nim dziecko nieżywe... Rozsunął firanki a wzrok jego zamglony strachem piekielnym nie mógł zrazu niczego rozróżnić w pomroku. Zobaczył nareszcie małego chłopczynę. Spał smaczno, poruszając przez sen usteczkami, jakby ssał pierś mamki. Twarzyczkę miał różową, oddech równy i lekki.
Uradowany i całkiem uspokojony, pochylił się nad kolebką, przykładając usta do czoła dziecka, jak widział siostrę robiącą, aby przekonać się o stopniu gorączki u chorego. Uczuł pod ustami skórkę wilgotną i ciepłą w samą miarę. Włoski dziecka aż przylepły były do skroni, a pocił się chłopczyna obficie. Domyślił się po tym pocie, że nie tylko śmierć nie nastąpiła, ale nadeszła kryzys zbawienna, zapowiadająca rychłe wyzdrowienie. Pragnąłby był porwać w ramiona i przycisnąć do serca, tę słabiutką istotkę. Nie śmiał jednak tego uczynić. Wodził tylko oczami łez pełnemi, po konturach niepewnych tej małej główeczki, tych drobnych rączek i nóżek, które odznaczały się pod kołderką. Usłyszał obok siebie lekki szelest, i cień jakiś przesunął się mimo. To księżniczka Marja, zapuściła delikatnie firanki nad spiącym chłopczyną. Ojciec nie mógł się oderwać od kolebki, przysłuchując się z lubością dziecka równemu oddechowi. Nie zwrócił się nawet ku siostrze, tylko wyciągnął rękę po za siebie, którą Marja silnie uścisnęła:
— Poci się... — rzekł głosem stłumionym.
— Chciałam ci to właśnie powiedzieć — siostra odrzuciła.
Teraz spojrzeli jedno na drugiego, w chwili kiedy dziecko ruszyło się przez sen, uśmiechnęło się i otarło jak kotek o poduszkę swoje czołko spocone. Książę Andrzej dostrzegł w oczach siostry, owe światło promieniste, które ją jakby przeobrażało, czyniąc piękną, wyrazem nadziemskiej błogości. Pociągnęła brata ku sobie, chcąc go uściskać; tym ruchem atoli zaczepiła się niechcący o firankę. Przestraszyli się oboje, czy przypadkiem nie zbudzili dzieciątka. Stali tak przez chwilę nieruchomi w pomroku, jakby oddzieleni od reszty świata. Książę Andrzej wysunął się pierwszy, prawie po omacku. Spojrzał od progu raz ostatni na kolebkę i pomyślał z ciężkiem westchnieniem: — Tak, tak, to wszystko co mi zostało, na tym tu ziemskim padole!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.