Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Inwazja
1807–1812
I.

W roku 1808 car Aleksander udał się do Erfurtu, gdzie widział się powtórnie z Napoleonem. Przepych i pompa rozwinięte w czasie tego drugiego zjazdu monarchów, były długo jedynym przedmiotem, omawianym szeroko w kółkach arystokratycznych Petersburga.
W roku 1809 aljans „dwóch mocarzów świata“, (jak wówczas nazywano powszechnie Aleksandra i Napoleona) był tak ścisłym i serdecznym, że w chwili, gdy Napoleon wypowiadał wojnę Austrji, Aleksander zapowiedział, że oddział armji rosyjskiej przestąpi granicę, aby pomagać Bonapartemu, swojemu dawnemu nieprzyjacielowi i wspierać go przeciw cesarzowi austrjackiemu, eks-aljantowi Rosji. Obiegały nawet czas jakiś głuche wieści, o projektowanem małżeństwie między Napoleonem, a jedną z sióstr cara.
Po za sferą kombinacji i wypadków politycznych, które mogłyby z tego wypłynąć, towarzystwo rosyjskie zajmowało się wielce w owej epoce, reformami i zmianami zatwierdzonemi przez cara we wszystkich gałęziach wewnętrznego zarządu. Mimo tych poważnych trosk i zajęć, nie ustawało bynajmniej, zwykłe codzienne życie towarzyskie. Szło wszystko swoim trybem. Troszczono się i bawiono tak samo jak dawniej, ploteczkami i skandalikami, będącemi na porządku dziennym. Zachwycano się tak samo poezją, uwielbiano divy teatralne, jak również nadobne córy muzy Terpsichory, zgrabne i zalotne baletniczki, nie troszcząc się zbytecznie i nie susząc sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki, co wyniknie w końcu, ze zbliżenia się lub zerwania sojuszu z Napoleonem i z owych reform przez cara nakazanych.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Projekta filantropiczne Piotra, niewykonane wcale w skutek braku energji i wytrwałości w jego usposobieniu zostały przeprowadzone w zupełności, w dość krótkim czasie przez księcia Andrzeja Bołkońskiego. Obdarzony z natury tem wszystkiem czego właśnie brakowało jego przyjacielowi Piotrowi, to jest: zmysłem nader praktycznym i stałością żelazną, umiał wprowadzić w ruch całą maszynę, wykonać to, co sobie raz był postanowił zupełnie bez rozgłosu i bez wysiłków nadzwyczajnych. Trzysta „dusz“ w jednej jego posiadłości zostały zapisane, jako wolni czynszownicy. (Był to pierwszy podobny wypadek na całą Rosję). W innych dobrach pańszczyznę, zastąpiono ugodą dobrowolną. Kto chciał odrabiał dni, lub płacił komuś za siebie. W Bugaczarewie obsadził był egzaminowaną akuszerkę; zaś miejscowy proboszcz pobierał od niego pensją osobną, za nauczanie czytania i pisania dzieci wiejskich, jak też i służbę dworską.
Czas swój dzielił pomiędzy Łyse Góry, gdzie syn jego był dotąd pod wyłączną opieką niewiast i „pustelnią“ w Bugaczarewie (jak się o tem wyrażał stary książę). Mimo obojętności pozornej, z jaką paradował w obec Piotra, śledził on bacznie i chciwie bieg wypadków, ze swojej „pustelni“, i czytał bardzo wiele. Dziwił się nieraz nadzwyczajnie, że osobistości wysoko postawione, które mogłyby były czerpać wiadomości u samego źródła, przyjeżdżając wprost z Petersburga, wiedziały o wiele mniej i nie z taką dokładnością, tak w dziedzinie polityki zewnętrznej, jak i o biegu wypadków w kraju, niż on, nie ruszając się krokiem po za granicę swoich dóbr.
Mimo że tak wiele czasu poświęcał własnej administracji nader rozległego majątku i wertował mnóstwo dzieł, potrafił jeszcze napisać krytyczną analizę ostatnich dwóch kampanji rosyjskich, które tak nieszczęśliwie wypadły i wypracował projekt reformy zupełnej i konsekwentnej, rosyjskiego kodeksu i regulaminu wojskowego.
Przy końcu zimy w roku 1809, objechał dobra należące do jego synka, którego był opiekunem.
Jechał w dzień jasny, pogodny, pełen blasków słonecznych i ciepła wiosennego. Wciśnięty w głąb wygodnej karety, puścił wodze myślom, bujając niemi to tu, to owdzie. Powodził wzrokiem roztargnionym na prawo i lewo. Czuł jakby nowe życie wstępujące i w niego, gdy wciągał w płuca powietrze balsamiczne, gdy rozkoszował się widokiem pierwszych listków pękających z obsłonek zimowych na wierzbach i brzezinie. Po niebie lazurowem płynęły lekkie chmurki, jak gaza przejrzyste. Przeprawił się przez rzekę tym samym promem, na którym roku zeszłego tak z Piotrem filozofował. Następnie minął jakąś nader nędznie wyglądającą wioszczynę, ze strzechami poobdzieranemi i dziedzińcami pełnemi błota, przed każdą chatą. Spuścił się w kotlinę ze stromego pagórka, w której dotąd topniały resztki śniegu i wjechał w las, ciągnący się po obu stronach drogi. Ponieważ dzień był cichy, bez wiatru, w lesie było już zupełnie ciepło. Na brzozach, lśnił niby drobny meszek szmaragdowy, z młodych rozwijających się dopiero listeczków. Gdzie niegdzie już i pierwsza trawka zieleniła się z pod śniegu małemi kępkami, a pod nią chował wonną główkę skromny fiołek, lub śmielszy od niego pierwiosnek, wyściubiał ku słońcu białe listeczki, niby ostatnie płatki śniegu. Od tego tła jasno zielonego, odbijały ponuro sosny w szacie wiecznej żałoby. Konie parskały raźno. Powietrze było tak łagodne, że sierść na koniach była zlana potem.
Petruszka, lokaj księcia Andrzeja, przemówił słów kilka do stangreta, który odpowiedział mu potwierdzająco. To mu jednak nie wystarczało widocznie. Zwrócił się zatem do swego pana:
— Jaśnie panie, jak tu się miło oddycha, nieprawdaż?
— O czem mówisz Petruszka? — Andrzej ocknął się nagle z zadumy.
— Tak tu jakoś dobrze człowiekowi.
— Myśli zapewne o wiośnie i jej pierwszych podmuchach balsamicznych — powiedział sobie Andrzej w duchu. — Rzeczywiście... jak się wszystko na gwałt zieleni, tak rychło?... Pokryły się już świeżemi listkami brzoza, dzika wiśnia, olcha... a dęby?... jakoś nie widać żadnego... Ah, otóż jest jeden bodaj.
O dwa kroki od niego, po nad samym gościńcem, dąb stokroć roślejszy i silniejszy, niż reszta zalesienia, dąb olbrzym, wyciągał daleko i szeroko konary stare, suche i omszałe. Mnogie blizny szpeciły jego korę. Te konary, niby ramiona Hydry stugłowej, wyglądały straszno. Miał on minę ponurą starca potwornego, pełnego pogardy w swej zgrzybiałości i brzydocie, dla owej młodzieży otaczającej go wieńcem, która śmiała się tak rozkosznie do budzącej się wiosny. Staruch był już na wszystko obojętny; i w nim widocznie ciepło wiosenne, nie było w stanie rozgrzać soków zakrzepłych i zamarłych.
— Wiosna, miłość, szczęście... Czy jeszcze pieścicie się szaleńcy, z podobnemi ułudami? — zdawał się przemawiać ów dąb ponury i stetryczały. — Czy zawsze jeszcze żywicie te same mrzonki bezpodstawne? Nie ma wiosny, ni szczęścia, ni miłości... Popatrzcie na te sosny żałobne, zawsze te same... Spójrzcie na suche konary wychodzące z mojego pnia pokaleczonego i obdartego... Jestem takim, jakim mnie wieki zrobiły i nie wierzę, ani waszym nadziejom, ani waszych ułud nie podzielam.
Książę Andrzej rzucił okiem kilka razy na tetryka, gdy przejeżdżał po pod niego. Zdawał się czekać na jakieś tajemne zwierzenia. Dąb jednak, ani zaszeleściał. Pozostał ponurym i uparcie nieruchomym, pomimo trawki zieleniejącej i utkanej kwiatami u jego stóp.
— Tak — szepnął Andrzej sam do siebie — ten dąb ma słuszność, słuszność najzupełniejszą. Trzeba zostawić młodości wszelkie ułudy. Co do nas, wiemy doskonale co warte życie, i że nam nie może już dać niczego!...
W duszy zawirowały mu myśli przeróżne, i słodkie i bolesne... Przypomniał sobie całą swoją przeszłość, i doszedł do tej konkluzji rozpaczliwej wprawdzie, ale i uspakajającej poniekąd, że odtąd nic mu nie zostaje, jak wegietować z dnia na dzień, bez pragnień i bez celu. Powinien jedynie wystrzegać się złych i podłych czynów, nie troszcząc się zresztą o nic, i nie trapiąc się niczem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.