Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Dnia 15 lipca, w trzy dni po owym obiedzie carskim, przez nas opisanym, stało mnóstwo powozów przed pałacem Słobodzkim.
W salach było pełniusieńko. W jednej zebrała się szlachta, w drugiej najbogatsze i najznakomitsze mieszczaństwo. W około stołu, nad którym wisiał portret cara, siedziały matadory, na wysokich krzesłach gotyckich. Reszta przechadzała się po sali radząc o tem i owem.
Stanowe mundury na szlachcie, były zupełnie podobne jeden do drugiego, mimo że pochodziły z różnych epok, sięgając nawet czasów Piotra Wielkiego. Dziwnie wyglądali wszyscy, istnie jakby na jakiej maskaradzie. Piotr nie mógł rozpoznać niektórych, choć ich spotykał w klubie codziennie.
I Piotr zaledwie wciągnął na siebie mundur o wiele za ciasny, uwzględniwszy, że tył coraz bardziej. Chodził po sali niesłychanie poruszony. Zwołanie jednocześnie szlachty z mieszczaństwem, obudziło w nim wszystkie dawniejsze mrzonki i pragnienia liberalne, któremi natchnął go był niegdyś podczas pobytu w Paryżu „Kontrakt Socjalny“ Francuzkiej Rewolucji. Mimo że wywietrzały mu były cokolwiek z pamięci owe zasady, tkwiły nie mniej głęboko zakorzenione w jego duszy. Ustęp w carskim manifeście: — „że monarcha pragnie naradzać się z swoim ludem“ — umocnił w nim to niezachwiane przekonanie. Był najpewniejszy, że reforma przez niego niecierpliwie wyglądana i oczekiwana, teraz musi nastąpić. Słuchał też z uwagą wytężoną, rozmów prowadzonych w koło niego. Nie mógł jednak odpytać w nich ani cieniu własnych myśli.
Odczytanie manifestu przyjęto z zapałem w obu salach i znowu rozdzielono się na mniejsze grupy, zabawiając się rozmową. Piotr usłyszał między innemi, w miejscu zarezerwowanem dla marszałków szlachty, blisko drzwi, któremi miał wejść monarcha, jak się naradzali nad balem. Utrzymywali jednogłośnie, że szlachta musi wystąpić z całą wspaniałością, aby uczcić przyjazd cara do Moskwy i rozweselić go cokolwiek po trudach obozowych i tem podobnie... skoro jednak ktokolwiek bąknął coś o wojnie i o głównym celu zgromadzenia, rozmowa przycichała, stając się dziwnie zagmatwaną i niejasną, a większość zamykała się nawet w przezornem i ostrożnem milczeniu.
Trochę głośniej od innych i dość śmiało rozprawiał jakiś wyższy oficer od marynarki.
— Co nas to obchodzi — wymachiwał rękami energicznie, mówiąc głosem dźwięcznym wprawdzie, ale donośnym i nawykłym do ostrej komendy — co nam do tego, że mieszkańcy Smoleńska, zaproponowali carowi formowanie oddziałów milicji? Jeżeli szlachta moskiewska uzna to za niezbędne, potrafi jeszcze w inny sposób dowieść monarsze swojej ofiarności. Czyżeśmy to już zapomnieli, jak się popisywała milicja w roku 1807?... Korzystali z niej jedynie złodzieje, podpalacze i łupieżcy!
Niektórym wydała się ta mowa zbyt śmiałą, rozchodzili się też zwolna, wzruszając tylko nieznacznie ramionami. Piotr przeciwnie, odkrył w tym sposobie wyrażania się pewien odcień wolnodumstwa, daleki jeszcze co prawda, od jego zasad liberalnych, ale który mu się nie mniej dość podobał. Słuchał go również z uśmiechem pobłażliwym ojciec Rostow, wciśnięty w mundur z epoki carowej Katarzyny, i kiedy niekiedy z lekka głową przytakiwał.
— Czy taka milicja, powiedzcie panowie sami, oddała kiedy jakie usługi krajowi? — mówca zapalał się coraz bardziej. — Żadnych! wierzcie mojemu doświadczeniu. Zniszczyły nasze wsie, i oto co wynikło z tego jedynie! O wiele pewniejszą i skuteczniejszą jest branka do wojska. Inaczej wróci do was ni pies, ni kot, ni chłop, ni żołnierz!... szerząc tylko w około siebie najgorszą rozpustę!... Szlachta nie waży chroń Boże! i nie oszczędza życia własnego. Pójdziemy jak jeden mąż, jeżeli będzie potrzeba, i przyprowadzimy z sobą rekrutów. Skoro car powie słowo, skoro skinie, wszyscy zginiemy za niego! — zakończył mówca z ruchem energicznym.
Rostow wzruszony do głębi, trącił Piotra łokciem. Ten sam miał wielką ochotę przemówić, choć dotąd nie wiedział właściwie od czego ma zacząć, a na czem skończyć? Otwierał już usta, gdy wysunął się naprzód stary, poważny senator, z twarzą o wyrazie pełnym inteligencji. Przemówił tonem stanowczym i z pewnem rozdrażnieniem człowieka przyzwyczajonego do prowadzenia rozpraw, ale i do kierowania niemi samowładnie. Mówił wolno i dobitnie:
— Sądzę panowie — zaczął — że nas tu nie po to zwołano, abyśmy dysputowali nad środkiem najzbawienniejszym dla obrony państwa, pogwałconego w swoich granicach... Mamy jedynie godnie odpowiedzieć na manifest monarchy, którym nas raczył zaszczycić i zostawić władzy najwyższej ostateczne rozstrzygnienie tej kwestji, co będzie lepszem? Rekrutacja, czy też...
Piotr nie dał mu dokończyć. Znalazł szczęśliwie punkt wyjścia, w gniewie, którym zapałał, słysząc starca wyrażającego się nadto legalnie i niewolniczo, co do obowiązków ciężących na szlachcie. Przemówił z żywością gorączkową, nie obrachowując ściśle doniosłości swoich poglądów. W zacietrzewieniu mieszał do słów ruskich, całe frazesa francuzkie.
— Chciej mi przebaczyć Ekscellencjo — (przemówił tonem urzędowym do senatora, którego znał doskonale, sądził jednak, że tak będzie lepiej i stosowniej) — nie zgadzam się wprawdzie w zupełności z mówcą poprzednim, którego nie mam zaszczytu znać osobiście, zdaje mi się jednak, że nie po to jedynie zwołano tak szlachtę, jak i mieszczaństwo, aby wyrazili tak jedni, jak i drudzy, swoją życzliwość i zapał dla najjaśniejszego pana. Zwołano nas głównie w tym celu, aby według słów manifestu, naradzać się wspólnie nad środkami dla kraju najpożyteczniejszemi. Przypuszczam, że sam monarcha, byłby mocno niezadowolony, znajdując w nas tylko właścicieli chłopstwa, którzy są gotowi oddać poddanych razem z sobą... niby trzodę na rzeź. Nas przecie wezwano, abyśmy radzili, w jaki sposób możnaby najskuteczniej dopomódz ojczyźnie zagrożonej.
Kilku świadków tej mowy ulotniło się natychmiast. Przestraszała ich zbytnia śmiałość wyrażeń i uśmiech pogardliwy, którym senator odpowiedział jedynie na gwałtowny wylew uczuć ze strony Piotra. Rostow przytakiwał i tu głową; było to bowiem jego chwalebnym zwyczajem, podzielać zawsze zdanie tego, który mówił na ostatku.
— Zanim roztrząśniemy tę kwestją należycie — Piotr mówił dalej — powinniśmy poprosić monarchę z należnem uszanowaniem, aby raczył nas obznajomić dokładnie, ile tysięcy liczy nasza armja, w jakim stanie zdrowotnym znajdują się nasi żołnierze, i w ogóle...
Nie dopuszczono go do skończenia mowy. Ze wszystkich stron napadnięto nań z największą gwałtownością. Między napastnikami, odznaczał się namiętną zjadliwością, niejaki Stefan Stefanowicz Andraszkin, codzienny Piotra partener w klubie do gry w bostona. Przy stoliku zielonym był to najmilszy, najspokojniejszy towarzysz. Dziś atoli, czy to w skutek munduru na grzbiecie, czy że rozdrażniła go rzeczywiście mowa Piotra, nie mówił, ale krzyczał prawie, gniewem uniesiony.
— Muszę zwrócić najprzód na to uwagę panów, że nie przysłuża nam prawo prosić monarchę o coś podobnego. A choćby nawet szlachta mogła sobie rościć do tego pretensje, car nie mógłby odpowiedzieć na takie niewczesne pytanie, pochód bowiem naszej armji stosuje się do ruchów nieprzyjaciela, a ilość żołnierzy, tu i owdzie rozłożonych, do wymogów obrotów strategicznych...
— Nie pora teraz na czcze dyskusje; trzeba działać — zawołał ktoś drugi. Była to osobistość mocno podejrzana; nicpon, hulaka czystej krwi, którego niegdyś Piotr często spotykał, gdzie tylko szło o najgorszą rozpustę. I jego atoli mundur stanowy, przemienił najzupełniej...
— Wojna przeniosła się na terytorjum rosyjskie — perorował ów jegomość dalej z najwyższym patosem. — Wróg ciągnie aby zniszczyć nasz kraj, zbezcześcić groby naszych ojców, aby powlec w niewolę ohydną nasze żony i dzieci — tu mówca uderzył się w pierś z całej siły. — Powstaniemy wszyscy jak jeden mąż i pójdziemy bronić naszego cara, naszego ojca!... My prawowierni Moskale, nie oszczędzamy naszej krwi gdy idzie o obronę naszej świętej wiary, naszego monarchy i naszego kraju!... Jeżeliśmy dzieci rodzone, a nie pasierby, naszej ojczyzny ukochanej, odrzućmy precz czcze i niedorzeczne marzycielstwo... Pokażmy Europie, co znaczy Rosja i na co zdobyć się potrafi.
Mówcę oklaskiwano z zapałem, a Rostow był znowu pierwszym między tymi, którzy mu okazywali swoje zadowolenie.
Piotr radby był również zamanifestować czemkolwiek, że i on gotów jest do wszelkich ofiar, tylko wpierw jest niezbędnem poznać stan rzeczy, aby módz złemu zaradzić skutecznie. Nie dopuszczono go więcej do słowa. Przerywano mu co chwila, wrzeszcząc i rycząc nieludzkiemi głosami. Odwracano się nawet od niego ze wstrętem, jak od wroga najgorszego. Ogólne uniesienie i nadmiar wzruszenia, nie wypływały z mowy Piotra, już zapomnianej, tylko z potrzeby koniecznej tłumu, znaleść jakiś przedmiot pod ręką, widoczny i namacalny, aby na niego wylać miłość lub nienawiść, odczuwaną w tej chwili właśnie. Takim kozłem ofiarnym stał się Piotr nieszczęśliwy, dla całego zgromadzenia. Palnęli sobie jeszcze kilka mów, z których niektóre tchnęły dowcipem i były przyjęte z zapałem.
Redaktor pewnego pisma rosyjskiego, Glinka, zadecydował, że „Piekło, musi się piekłem odpierać“.
— Nie możemy — kończył — zadowolnić się jak dzieci, chowaniem głów pod pierzynę gdy gromy biją, albo uśmiechać się do nich bezmyślnie...
— Tak, tak! doskonale powiedział!... Nie uśmiechów, ale czynów potrzeba, gdy grzmi i błyska — powtarzano na wyścigi w grupach złożonych z młodszych członków w zebraniu. Starsi tymczasem dygnitarze, zasiedli poważnie około wielkiego stołu, okazując jedynie miną kwaśną i ospałą, że... im dokucza okropnie gorąco. Piotr cały wzburzony i zaniepokojony, czuł, że zabłądził na bezdroża. Mimo całego tartasu i hałasu, który wywołał swojem przemówieniem, nie miał zamiaru odstąpić od swoich przekonań. Radby był tylko wytłumaczyć się i usprawiedliwić w tej chwili, tak wielkiej doniosłości, że i on nie uchyla się od ofiar.
— Powiadam — krzyknął z całej siły — że łatwiejby nam było wszystko poświęcić, gdybyśmy wiedzieli dokładnie jakie są potrzeby i...
Znowu go zahukano i nikt na jego słowa nie zwrócił uwagi.
Jedynie jakiś staruszek zgrzybiały, pochylił się ku niemu z ciekawością, przykładając dłoń do ucha, aby lepiej słyszeć. Ale i ten zwrócił się wnet w inną stronę, pociągnięty żwawą dysputą i rozmaitemi wykrzyknikami i zdaniami krzyżującemi się w powietrzu.
— Tak, tak, Moskwa zostanie wydaną!... Moskwa nas zbawi... To Antychryst! Wróg rodzaju ludzkiego!... Żądam głosu panowie!... Ejże! uważajcież przecie!... Połamiecie mi żebra!... Nie duścież tak, przez miłosierdzie boże!..
Wrzeszczano i nawoływano ze wszystkich stron naraz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.