Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

O czwartej popołudniu weszła część armji francuzkiej pod wodzą Murata w mury Moskwy. Poprzedzał ją pułk huzarów würtembergskich. Gdy znalazł się król neapolitański w Arbatskai, zatrzymał się z całą swoją liczną świtą, aby czekać na wiadomość o stanie fortecy nazwanej „Kremlinem“, o czem miała mu donieść jego straż przednia. Garstka przechodniów wygapiła się zdumiona na tego dziwnego wodza, z długiemi włosami wijącemi się w puklach na ramiona. Mundur na nim kapał od złota i drogich kamieni. Na głowie miał kapelusz trójgraniasty, z ogromnym pękiem piór różnobarwnych. To gawiedzi wielce zaimponowało.
— Słuchaj no! — szturkano się nawzajem. — Czy to sam car Francuzów?...
— A pewno!... Phi! nie źle wygląda:.. Taki blask bije od niego, że się aż ćmi w oczach!...
— Zdejm że przecie czapkę durak! — zawołali inni.
Zbliżył się do gawiedzi jakiś tłumacz, pytając się starego siwego wyrobnika, czy daleko stąd jeszcze do „Kremlina?“ Zdziwiony akcentem czysto polskim, staruszek nie zrozumiał, słysząc po raz pierwszy taką złą wymowę rosyjską, i zastraszony schował się czemprędzej za plecy innych towarzyszów. W tej chwili pojawił się oficer z przedniej straży, z oświadczeniem, że bramy fortecy są pozamykane, i chcą się bronić tam prawdopodobnie.
— Dobrze — bąknął król, rozkazując natychmiast jednemu z swoich adjutantów, żeby wytoczono cztery działa przed fortecę.
Artylerja wysunęła się naprzód kłusem wyciągniętym, zostawiając po za sobą oddział piechoty. Na końcu ulicy zatrzymał się bataljon piechoty. Artylerzyści francuzcy wymierzyli wyloty armatnie, przypatrując się bacznie „Kremlinowi“ przez lunetę. Nagle zadzwoniono na nieszpór. Sądząc, że to znak umówiony, żeby mieszkańcy za broń chwycili, struchleli Francuzi. Kilku piechurów pobiegło ku bramom Kutafjejskim, zabarykadowanym belkami i deskami. Gdy się zbliżyli, dano do nich dwa strzały z ręcznej broni. Jenerał stojący przy armatach, krzyknął im słów kilka, i wszyscy, tak oficerowie, jak i szeregowcy cofnęli się natychmiast. Dano jeszcze trzy strzały kalecząc w nogę jednego żołnierza. Na ten widok odmalowała się na wszystkich twarzach chęć walki na życie lub śmierć, zacierając błogi wyraz tryumfu i spokoju niewzruszonego, który miały wchodząc do miasta. Od marszałka do ostatniego szeregowca, zrozumiano, że nie są w ulicach Moskwy, ale na nowym placu boju zaciętego, i może zginie nie jeden z nich. Wycelowano armaty, artylerzyści rozdmuchali lonty zapalone i oficer zakomenderował: — „Ognia!“ Usłyszano dwa świsty złowrogie jeden po drugim; kartacze ugrzęzły z suchym trzaskiem w murze obok drzwi, w samych deskach, a dwa słupy dymu zakołysały się po nad działami wystrzelonemi. Zaledwie przebrzmiało echo wystrzałów armatnich, jakiś dziwny hałas napełnił powietrze: Stada nieprzeliczone kruków i wron podniosły się w górę po nad mury forteczne, kracząc w niebogłosy i zataczając wielkie kręgi nad głowami najeźdźców. W tej samej chwili odezwał się krzyk potężny, a samotny z po za barykady, i zobaczono skoro dym rozszedł się cokolwiek, twarz człowieka po nad murem, ubranego w kaftan szary i z głową odkrytą, który przykładał strzelbę do oka, mierząc do Francuzów.
— Ognia! — powtórzył komendę oficer od artylerji. Jednocześnie ze strzałami armatniemi, wypalono i ze strzelby. Chmura dymu bramę zasłoniła; nikt się tam już więcej nie ruszał, i piechury nabrawszy odwagi, podsunęli się znowu pod sam mur. Leżało na ziemi trzech rannych i czterech zabitych przy samem wejściu. Dwóch ludzi uciekało wzdłuż muru.
— Sprzątnąć mi to wszystko — huknął oficer wskazując na kawałki belek potrzaskanych i na trupy. Francuzi dobili natychmiast rannych, i powyrzucali ich zwłoki przez mur. Co to byli za ludzie? Nikt później nie rozwiązał tej zagadki. Thiers jedynie w swojej historji cesarstwa, poświęca im tych kilka wierszów!
„Łotry ośmielili się wtargnąć po za obręb murów fortecy, zrabowali broń z arsenału i strzelali na Francuzów. Rozsiekano ich, oczyszczając „Kremlin“ z gości niezwykłych“.
Thiers wziął ich widocznie za zbiegłych aresztantów.
Zapowiedziano Muratowi że forteca zdobyta! Francuzi weszli w bramy tejże, rozłożywszy się obozem na placu senatu. Żołnierze wyrzucali przez okna krzesła rzeźbione, aby niemi palić w obozie tymczasowym. Oddziały szły jeden za drugim, mijając Kremlin, aby zająć kwaterę w domach opustoszałych. Rozgospodarowywali się tam od razu jakby u siebie.
Pomimo mundurów wyblakowanych, butów podartych, twarzy nędznych, wygłodzonych i spalonych od żaru słonecznego, zmniejszone prawie o połowę wojsko francuzkie, weszło jednak do Moskwy porządnie w szyku bojowym. Skoro jednak żołnierze rozprószyli się po domach opustoszałych i opuszczonych przez mieszkańców, przestali oni istnieć jako armja regularna. Każdy żołnierz przemienił się od razu w marodera, w rabusia po prostu. Ci rabusie opuszczając Moskwę w pięć tygodni później, unosili z sobą mnóstwo przedmiotów, bez których, jak sądzili, nie podobna się było obejść, lub które przedstawiały większą wartość. Nie tyle im szło o dalsze podboje, ile o zachowanie tego, co porabowali. Podobni w tem byli do małpy, która wsadziwszy ramię w wązki otwór słoika, aby porwać z tamtąd garść orzechów, upiera się i nie chce otworzyć pięści zaciśniętej, z bojaźni żeby z niej nie wypadły orzechy skradzione. Woli raczej życie postradać, niż ową nędzną garść orzechów. Tak samo i Francuzi byli bardziej narażeni na stratę życia w swojej rejteradzie, wlokąc za sobą łupy nieprzeliczone, i nie chcąc się z niemi rozłączyć, na wzór owej małpy z orzechami. W dziesięć minut po zajęciu przez nich kwatery, nie można już było rozpoznać oficera od prostego szeregowca. Widziało się we wszystkich oknach domów przesuwających się żołnierzów w kamaszach, w mundurze, przypatrujących się pokojom z najwyższem zadowoleniem. Plądrowali od strychów aż do piwnic i lodowni, zabierając co im tylko wpadło pod rękę. Wyrywali całe ściany z desek, przedzielające stajnie od składów na powozy, a zawinąwszy rękawy po wyżej łokci, palili pod kuchniami i w piecach, smarząc, piekąc, gotując co tylko odkryli gdziekolwiek. Jednych bawili, innych przestraszali. Szło im szczególniej o obłaskawienie i zjednanie sobie kobiet i dzieci. Snuli się wszędzie. Pełno ich było tak w magazynach jak na ulicach. Tylko o prawdziwych żołnierzach nie było i mowy!
Daremnie rozsyłano mnogie rozkazy z głównej kwatery do rozmaitych dowódzców, aby zabronili surowo swoim podwładnym latać po mieście, używać gwałtu wobec mieszkańców i dopuszczać się rabunku. Daremnie nakazano najsurowiej robić codziennie jeneralny przegląd pojedynczych oddziałów, czy wszyscy żołnierze nocują w swoich kwaterach? Wbrew tym wszystkim rozporządzeniom, ci ludzie, którzy wczoraj jeszcze tworzyli armją, rozsypywali się teraz po mieście opustoszałem, szukając łupów bogatych i używania na czem się tylko dało. Znikali i wsiąkali w miasto, niby woda pochłaniana przez suchy piasek. Kawalerzyści naprzykład: wchodzili do domu kupca bogatego, znajdując tam wszystko, czego tylko mogli potrzebować, tak dla siebie jak i dla swoich koni. To im jednak nie wystarczało. Zajmywali w dodatku dwa lub trzy domy sąsiednie. Pisali natychmiast na bramie kredą, do kogo dom należy z wszystkiemi stajniami i remizami. W końcu żołnierze rozmaitych broni i oddziałów zaczęli się kłócić i staczali krwawe bójki jedni z drugimi. Zanim zajęli wyznaczoną im kwaterę, biegli na miasto, tam, gdzie ich słuchy dochodziły, że można obłowić się najlepiej w przedmioty wielkiej wartości. Ich dowódzcy, starając się nadaremnie wstrzymać tę istną powódź, dali się unieść sami prądowi, i łupili co się dało. Nawet jenerałowie nie wzdragali się odwidzać tłumnie magazynów z powozami, i zabierali bez ceremonji, co im tylko wpadło w oko. Nieliczni mieszkańcy, którzy nie zdołali wynieść się z miasta zawczasu, ofiarowali sami mieszkania wyższym oficerom, w nadziei, że tym sposobem unikną rabunku. Łupy bogate płynęły a płynęły. Źródło tychże zdawało się niewyczerpane. Francuzi sądzili, że w częściach miasta dotąd przez nich nie zwidzanych, odkryją jeszcze większe bogactwa. Tak tedy zabór miasta opływającego we wszystko, przez armją wyniszczoną i wygłodzoną, sprowadził w następstwie zgubę tejże armji najeźdźców, i zgubę miasta samego. Rabunek i pożar Moskwy były finałem najfatalniejszym, tej strasznej tragedji!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Francuzi przypisywali pożar Moskwy dzikiemu patrjotyzmowi Roztopczyna; Rosjanie zaś rozkiełznaniu i niesforności Francuzów. W rzeczywistości, nie można robić za niego odpowiedzialnymi: ani Roztopczyna, ani Francuzów. Powodem jedynym pożaru, był nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Moskwa zgorzała, jak każde inne miasto w tych warunkach, przeważnie z drzewa zbudowane; wziąwszy pod rozwagę ówczesny stan zły i niedostateczny wszelkich aparatów do gaszenia ognia, gdyby nawet i były jakie sikawki z pompierami w mieście pozostały. Jeżelibyśmy przypuścili, że Moskwa zgorzała z winy jej własnych mieszkańców, to byłoby faktem niewątpliwym, że raczej sprowadzili pożar ci, co miasto opuścili, niż owa garstka, która była w mieście pozostała. Moskwę nie oszczędzali Francuzi tak jak Wiednia lub Berlina, z przyczyny, że mieszkańcy tejże, zamiast przyjąć wrogów chlebem i solą, woleli oddać im na pastwę cały swój majątek... prócz własnej godności!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.