Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Tydzień minął od dnia operacji dokonanej na księciu Andrzeju. Według zdania lekarzy, zapalenie i zgangrenowanie kiszek, poszarpanych odłamem bomby, powinny były sprzątnąć go ze świata do kilkunastu godzin. On żył tymczasem już cały tydzień, ku najwyższemu zdziwieniu lekarza, a nawet jadł z apetytem i trawił nie źle. Zapalenie zaś zmniejszało się z dniem każdym. Przytomność odzyskał był Andrzej najzupełniej. Noc po wyjeździe z Moskwy była okropnie nużącą. Zostawiono go nawet w podróżnej karecie. Na drugą noc atoli sam żądał, żeby go przeniesiono na łóżko składane, które wiózł z sobą i kazał sobie przyrządzić zaraz herbatę. Uczuł jednak ból tak gwałtowny, gdy go z karety wynoszono, że zemdlał. Leżał tak długo nieruchomy, z oczami przymkniętemi na łóżku, potem oczy otworzył i wypił filiżankę herbaty. Pamiętał wszystko, co także dziwiło lekarza. Wziął go za puls i znalazł go spokojniejszym, co go tylko bardziej zasmuciło. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że książę Andrzej, jest skazany na śmierć nieodwołalnie. Przedłużanie dni jego, bądź jak bądź policzonych, musiało mu sprawiać straszliwe boleści, bez nadziei uratowania mu życia. Podano drugą filiżankę herbaty. Tej już pić nie chciał. Wzrok błyszczący ogniem gorączkowym wlepił w drzwi i starał się połapać jakieś niepewne i mgliste wspomnienia.
— Nie chcę więcej... Czy jest tu Tymotkin?
— Jestem na usługi ekscellencji — odezwał się Tymotkin z drugiego kąta.
— Co słychać z twoją nogą?
— Eh! u mnie to bagatela, przyschnie jak na psie. Ale jakże się czuje wasza ekscellencja?
Zamyślił się Andrzej, jakby szukał po głowie o czem chce mówić.
— Nie moglibyście wystarać się dla mnie o książkę? — spytał po chwili.
— O jaką książkę?
— Z Ewangelją... nie mam jej przy sobie.
Lekarz obiecał wystarać mu się o Nowy Testament, wypytując troskliwie jak się czuje? Odpowiadał niechętnie, ale najprzytomniej. Kazał wsunąć pod krzyże puchową poduszkę, aby ulżyć sobie w bólu na wskroś przenikającym. Lekarz z poczciwym starym sługą, odsłonili połę od szlafroka, w którym leżał, aby opatrzeń na świeżo ranę straszliwą. Wydawała ona woń iście trupią, od której obydwóm słabo się zrobiło. Ta woń ostra i cuchnąca nie podobała się wcale opatrującemu lekarzowi. Przemył ją, włożył świeżych szarpi, obandażował najstaranniej, przyczem pacjent zemdlał powtórnie. Zaczął nawet majaczyć. Nalegał usilnie żeby przyniesiono książkę żądaną i podłożono mu ją pod głowę.
— Cóż wam to szkodzi? Przecie to was nic nie kosztuje — powtarzał skarżąc się żałośnie. — Dajcie mi ją bodaj na chwilę.
Lekarz wyszedł do sieni aby sobie umyć ręce.
— Boże wielki! — zawołał, podczas gdy mu służący lał wodę. — Jak on też może wytrzymać takie straszne boleści?!
Po chwili odzyskał przytomność. Był to jednak stan wyjątkowy. Człowiek zdrów i silny, umie połączyć myśli z marzeniami; rozpoznaje, rozgatunkowuje, że się tak wyrazimy, to co jest rzeczywistością, a co li błędnym ognikiem wytworzonym przez jego własną fantazją. Andrzej był na to zbyt osłabiony. Chwilami umysł jego zagłębiał się w jakąś kwestją metafizyczną, z jasnością pojęcia, której nie doświadczył nigdy dawniej, a wnet zaczynał majaczyć, widząc naprzykład nad głową jakąś piramidę z cieniutkich szpileczek świecących i z wiórów delikatnych. Zastanawiał się, jakim cudem to wisi w powietrzu? Dla czego duża mucha, przelatująca mu po nad głową, (mucha była rzeczywistością) i paląca go niby żelazem rozpalonem, ile razy dotknęła się jego twarzy, lub czoła, dla czego ta mucha nie rozwali owego „czegoś“ wiszącego w powietrzu?... A cóż to tam białego stoi przy drzwiach?... Jakaś postać tajemnicza, jakiś sfinks niedocieczony?... I on zbliża się, aby go dusić i męczyć!... A może to po prostu koszula przez krzesło przewieszona?
— Dla czego wszystko rusza się i tańcuje w koło mnie?... Co znaczy ten głos brzmiący mi w uszach jakąś cichą, nieznaną melodją? — pytał się w duchu nieszczęśliwy, trapiony gorączką.
Aż naraz zaczynał myśleć porządnie i z dziwną jasnością pojęcia tego wszystkiego co go otaczało.
— Tak, tak, miłość — mówił sobie. — To najważniejsze z przykazań Bożych!... Nie miłość namiętna, samolubna, ale ta, którą uczułem po raz pierwszy w życiu, gdy zobaczyłem obok siebie, mego najcięższego wroga, z nogą odciętą, ginącego, a uczułem dla niego tylko litość, przebaczenie i... miłość braterską!... To jest wyższy stopień doskonałości zbliżający nas do Bóstwa; uczucie, które dziś doświadczam! Kochać bliźniego, jak siebie samego, kochać nawet nieprzyjaciół, to znaczy kochać Boga prawdziwie, we wszystkich jego objawieniach!... Kochać kogoś nam drogiego i miłego, to uczucie czysto ziemskie, ale kochać wroga, to prawie miłość Boska... To było powodem mojej radości, gdym się przekonał, że kocham na prawdę, tego tam człowieka... Gdzież on jest teraz? Czy żyje i cierpi tak jak ja?... Miłość ziemska zmienia się częstokroć w nienawiść, ale miłość Boska jest nieśmiertelną... Iluż ja ludzi nienawidziłem w życiu?... Czyż i „jej“ nie ukochałem był zrazu nad wszystko i wszystkich na świecie, a później znienawidziłem najstraszliwiej?...
Stanęła przed nim Nataszka. Nie tyle go jednak zajmywały w tej chwili jej wdzięki i czar od niej wiejący. On starał się przeniknąć jej duszę. Pojmował ile w niej było bólu, wstydu i żalu gorzkiego. Wyrzucał sobie srogość okrutną, nieubłaganą, że mógł z nią zerwać. — Gdybym ją raz jeszcze zobaczył, spojrzał w te jej cudne oczy i wyraził... Oh! mucha niegodziwa już znowu o mnie uderza!...
Fantazja gorączką podniecona otoczyła go w tejże chwili obrazami mglistemi i chorobliwemi majaczeniami.
Gdy umysł jego lawirował w ten sposób, między rzeczywistością a halucynacją, usłyszał lekki szelest, uczuł świeży prąd powietrza płynący z drzwi otwartych i nowa postać w bieli, drugi sfinks nieodgadniony, pojawił się na progu izby. Zjawisko było blade śmiertelnie, a oczy miało tak promieniste jak Nataszka...
— Oh! jak mnie męczą te halucynacje — pomyślał Andrzej, starając się nie widzieć tego widma drugiego. Widmo jednak nie znikało. Przeciwnie zbliżało się szybko ku niemu... możnaby było przysiądz, że to rzeczywiście postać żyjąca. Andrzej wysilał się, aby zebrać całą przytomność i zdać sobie sprawę dokładną, czem jest to zjawisko? Nadaremnie! Dzwoniło mu dalej w uszach, mąciło się w głowie, wszystko wirowało w koło niego... omdlał. Gdy po dłuższej chwili odzyskał zmysły, klęczała rzeczywiście przed jego łóżkiem Nataszka, Nataszka żywa, rzeczywista, nie żadne widmo wysnute z jego fantazji chorobliwej, ta właśnie, którą tak pragnął widzieć przed śmiercią i ukochać ową miłością czystą, Boską, objawioną mu w ambulansie, gdy leżał na stole operacyjnym, a obok niego jęczał żałośnie Anatol Kurakin. Poznał ją teraz tak dokładnie, że się nawet nie zdziwił jej widokiem, tylko doświadczył uczucia niesłychanej błogości. Nataszka spiorunowana, ubezwładniona, nie mogła i nie śmiała się ruszyć. Starała się stłumić łkanie gwałtowne, a twarz jej drgała kurczowo.
Andrzej westchnął, jak gdyby uczuł ulgę niespodziewaną, uśmiechnął się słodko i rękę do niej wyciągnął.
— Pani na prawdę?... Co za szczęście!
Nataszka wzięła go delikatnie za rękę i dotknęła się jej ustami rozpalonemi.
— Przebacz mi książę — szepnęła nie podnosząc głowy. — Przebacz!...
— Kocham cię! — zawołał.
— Przebacz!
— Cóż ci mam dziecię przebaczyć?
— To... com uczyniła, — Nataszka mówiła cicho, głosem urywanym i z największym wysiłkiem.
— Kocham cię więcej niż kiedykolwiek — odpowiedział Andrzej przytrzymując dłońmi jej głowę, aby wpatrzeć się lepiej w te oczy czarowne i promieniste, o których majaczył przed chwilą. Wlepiła i ona w niego wzrok łzami przyćmiony, w którym czytał najżywszą miłość i rzewne współczucie.
Nataszka w tej chwili wcale piękną nie była, oczy podpuchły i zaczerwieniły się od płaczu, usta obrzękły, twarz pożółkła, wyglądała mizernie, z wyrazem niesłychanego smutku i przygnębienia. Andrzej atoli widział tylko jej oczy w łzach skąpane.
Służący Andrzeja obudził się pierwszy, a spostrzegłszy Nataszkę przy łóżku swego pana, zaczął trząść doktorem. Tymotkin widział i słyszał wszystko od początku. Zdumiony, nie śmiał przerwać jednem słowem ich rozmowy, starając się ukryć ile możności pod kocami.
— Co to znaczy? — wybuchnął lekarz surowo, podnosząc się przez pół z swego legowiska. — Chciej się pani oddalić.
Zjawiła się teraz na progu izby pokojowa hrabiny, wysłana, aby sprowadzić natychmiast Nataszkę. Ta poszła za pokojową, automatycznie, niby lunatyczka nagle ze snu zbudzona. Gdy wróciła do izby matczynej, upadła na posłanie z łkaniem piersi rozdzierającem...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Od tej nocy, na każdym popasie, na każdym noclegu ich długiej i mozolnej podróży, Nataszka odwidzała Andrzeja, trawiąc przy nim długie godziny. Lekarz musiał w końcu przyznać, że nie zdarzyło mu się spotkać w młodej dziewczynce tyle energji, wytrwałości, sprytu i zręczności w pielęgnowaniu chorego. Jakkolwiek straszną była ta myśl dla hrabiny, że Andrzej mógłby skonać na ręku jej córki, nie miała odwagi zakazać jej tych odwidzin. To ich zbliżenie niespodziewane, nawiązanie na nowo stosunku najserdeczniejszego, byłoby ich doprowadziło niezawodnie do ślubnego kobierca. Kwestja życia czy śmierci, zawieszona niby miecz Damoklesa nie tylko nad głową Andrzeja, ale i nad całą Rosją, nie dozwalała myśleć i zajmywać się sprawami osobistemi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.