Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Trzeciego września Piotr obudził się późno z rana. Głowę miał ciężką. Spał nierozebrany, więc i w ubraniu zmiętem i brudnem, było mu bardzo niemiło. Czuł instynktowo, że popełnił wczoraj coś, czego się wstydzić powinien. Tym czynem niegodnym, była cała rozmowa z nieznajomym mu Francuzem. Zegar wskazywał godzinę jedenastą przed południem. Przetarł oczy zaspane i spostrzegł leżący na stole pistolet, który wydarto z rąk szaleńca. To mu żywo przypomniało zamiar powzięty.
— Czym się nie spóźnił? — pomyślał. Nie przeczuwał, że Napoleon wbrew programowi, jeszcze z wieczora całkiem po cichu zajechał do Kremlinu i wziął w posiadanie zamek carski. W tej chwili cesarz w wściekłym humorze, siedział w gabinecie cara, wydając rozkazy na prawo i lewo, żeby zapobiedz pożarowi, wstrzymać żołnierzów od rabunku i uspokoić wzburzone umysły mieszkańców.
Piotr spostrzegł dopiero na wychodnem, że nie ma gdzie ukryć pistoletu. Zdecydował się zatem użyć sztyletu i ten wsunął nieznacznie za pas szeroki, którym kaftan przytrzymywał.
Szedł tak zadumany i roztargniony jak zwykle, że zrazu na nic nie zwracał uwagi. Im bardziej zbliżał się do śródmieścia, ścielił się dym coraz gęstszy, chwytając za gardło. Nagle usłyszał tuż obok siebie krzyk rozpaczliwy jakiejś kobiety, to go nakoniec obudziło z głębokiej zadumy.
— Oh! panie miłosierny! Chrześcjanie prawosławny! — wrzeszczała kobieta jak opętana. — Ratuj mnie! dopomóż nieszczęśliwej matce! — tu głos jej na chwilę łkania stłumiły. — Moje dziecko, moja najdroższa Katynka gdzieś się tam pali na węgiel!... Ratuj ojczulku mój, dobrodzieju mój!...
Teraz spostrzegł u stóp swoich graty przeróżne, z domu na prędce powynoszone. Kobieta była dość jeszcze młodą, ale brzydką bardzo, prawie wstrętną, z włosem rudawym i twardym, z twarzą pargaminową, z szczęką mocno na przód wydaną, jak u konia starego. Mąż starał się ją uspokoić. Był to sądząc po mundurze na prędce zarzuconym, rewizor.
— Dość tych lamentów Mawruszka! — huknął na żonę. — Siostra moja musiała zabrać z sobą naszą Katynkę. — Szło mu widocznie, żeby usprawiedliwić się niejako przed nieznajomym.
— Potworze bez serca, bez litości! — żona skoczyła mu do ócz jak tygrysica. — Nie dba o własne dziecko, o swoja krew, pies nie ojciec!... Słuchajcie panie mój najmilszy — zwróciła się do Piotra — ogień przeszedł do nas w nocy z domu sąsiedniego... Ot, ta tam dziewczyna — wskazała na sługę swoją, mogącą mieć najwyżej lat szesnaście, która rozczesywała drewnianym grzebieniem, na pół osmalone, gęste, czarne kędziory, dające się w niej domyślać, wraz z cerą smagłą i czarnemi, palącemi oczyma, pochodzenia cygańskiego. — Ten nicpoń, cyganicha... zawołała pierwsza: — „Pali się!“ — Wynosiliśmy co się dało na prędce... Ot, tych tam trochę gratów, które widzicie ojczulku kochany... Naraz oprzytomniawszy cokolwiek z pierwszego przerażenia, spostrzegam dopiero, że mojej Katynki nam brakuje... Oh, moje dziecię, moje biedne dziecię, pali się tam gdzieś jak duszyczki na wieki potępione!
— Wskażcież mi miejsce, gdzieby można odszukać dziewczynkę? — wtrącił Piotr.
Wyraz dobroduszny jego fizjognomji wlał otuchę w matkę strapioną. Zrozumiała, że ten gotów jest iść na ratunek jej dziecka.
— Boże! Boże!... Aniska — skinęła na młodą cygankę — ruszaj z tym dobrym szlachetnym panem, ty nicponiu, coś tak pięknie dopilnowała powierzonego ci dziecka. Wskaż mu drogę... Ja tu muszę pilnować tych gratów...
— Chodźmy! zrobię co będzie możliwem — zawołał Piotr spiesząc za dziewczyną. Zdawało mu się, że wstał i otrzeźwiał po długim letargu, ubezwładniającym wszystkie jego zmysły. Dziewczyna szła szybko, w podskokach, jak dzika koza. Gdy dotarli do miejsca pożaru, zastali tam tłum ogromny. Jakiś jenerał francuzki zagrzewał do ratowania garstkę żołnierzów. Ci natomiast rozpędzali tylko tłum, bojąc się widocznie, żeby tubylcy im z przed nosa łupów nie zabrali. Gdy Piotr zbliżył się prowadzony przez dziewczynę, żołnierze zatrzymali go brutalnie: — Nie wolno — huknęli gromko.
— Tędy, tędy ojczulku — dziewczyna obeszła drugą stroną przez wązką uliczkę, wskazując na domek parterowy stojący obecnie w płomieniach. Jedna ściana już się była zawaliła, druga jeszcze stała. Płomienie buchały z wnętrza wszystkiemi otworami. Piotr zatrzymał się, przez dym i gorąco na pół uduszony.
— Któryż z tych domów należał do twoich państwa? — spytał.
— Ten tu, ten tu — ryknęła płaczem dziewczyna. — Już pewno nie żyjesz, gołąbko moja, panienko moja najmilsza — krzyczała Aniska tarzając się po ziemi, nibyto z wielkiego żalu za dzieckiem tak dobrze przez nią dopilnowanem.
Piotr próbował zbliżyć się do wnętrza domu stojącego w płomieniach, ale cofnął się natychmiast z zapartym oddechem przez żar piekielny. Znalazł się o kilka kroków dalej, naprzeciw domu innego, którego dach palił się dopiero i to tylko z jednej strony. Krzątało się po nim kilku Francuzów. Nie mógł z razu domyśleć się, czem się tam zajmują. Naraz zobaczył jednego z żołnierzów, płazującego pałaszem bez miłosierdzia jakiegoś chłopa rosyjskiego, któremu starał się wydrzeć z rąk pyszną szubę aksamitną podbitą i obłożoną niebieskiemi lisami. Teraz zrozumiał, że Francuzi rabują po prostu. Ta myśl jednak mignęła się tylko w jego umyśle jak błyskawica. Trzask zapadających się dachów i ścian, świst złowrogi płomieni w niebo strzelających, czarne kłęby dymu, przetykane miljonem iskier i językami ognistemi, które zdawały się lizać mury, uczucie duszenia i brak tchu spowodowany gorącem nie do zniesienia, wszystko to wywołało w Piotrze niezwykłe rozdrażnienie gorączkowe, jakiego się doświadcza wśród takich straszliwych katastrof i pogromów. A tak to na niego silnie oddziałało, że pozbył się od razu myśli o zamiarze skrytobójczym, które go dotąd męczyły niby ciężka zmora. Młody, odważny i rzeźki, obszedł dom w około. W chwili gdy miał wejść do niego, zatrzymały go krzyki i nawoływania. U jego stóp upadło z góry coś ciężkiego z brzękiem i szczękiem metalicznym. Spojrzał ku oknom i zobaczył Francuzów, wyrzucających sprzęty rozmaite z domu na ulicę, między innemi, ową szafę kredensową, pełną naczyń srebrnych. Szafę otoczyli natychmiast ich kamraci, czekający na dole.
— A ten czego tu chce? — jeden z nich spojrzał z gniewem na Piotra.
— W domu było dziecię... mała dziewczynka... nie widział jej który z was? — spytał Piotr.
— Co on tam bredzi?... Ruszaj stąd pókiś cały bratku — huknęło gromko kilka głosów. Jeden nawet z żołnierzów podniósł pałasz grożąc mu nim, w obawie, żeby nie chciał się z nimi podzielić srebrem zawartem w owej szafie.
— Dziecko? — wykrzyknął Francuz stojący w oknie pierwszego piętra i wskazując ręką na ogród, w tyle domu. — Słyszałem tam jakieś wrzaski i darcie się w niebogłosy. Może to dzieciak tego poczciwca darł się tak niemiłosiernie?... Trzeba przecie być ludzkim... Sacrénom!...
— Gdzież to było? gdzie? — badał Piotr z niepokojem.
— Tędy, tędy — Francuz pokazywał mu drogę. — Zaczekajcie, pójdę z wami.
Wyskoczył żwawo przez okno, tylko w koszuli z zawiniętemi rękawami, uderzył przyjacielsko Piotra po ramieniu i pobiegł z nim razem do ogrodu.
— A wy tu nie marudźcie gamonie! — krzyknął na towarzyszów. — Zabierać co lepsze i w nogi!... Zaczyna djabelnie przypiekać!...
Skoczył w boczną uliczkę, ciągnąc Piotra za sobą. Pokazał mu z daleka dziewczynkę trzechletnią w sukience różowej perkalikowej, leżącą na ławce i zachodzącą się od płaczu.
— Macie waszego bębna... dziewczynka?... tem lepiej, że się biedactwo nie spali!... Do zobaczenia mój tłuściochu!... Trza być ludzkim Sacrematin!... każdy z nas śmiertelny, i nikt nie wie co go jeszcze czeka w życiu!...
Piotr dysząc od gorąca, miał chwycić dziecko na ręce, gdy dziewczynka tak samo blada, żółta i brzydka, jak jej matka, wrzasnęła przeraźliwie na jego widok, i zaczęła uciekać bezmyślnie, prosto w ogień. Piotr dopędził ją i porwał w ramiona, ryczącą nieludzkiemi głosami, w złości bezsilnej. Szamotała się gwałtownie, starając się uwolnić z opasujących ją ramion, i gryzła go po rękach, jak dzikie, drapieżne zwierzątko. Taki wstręt w nim wzbudziła, że potrzebywał użyć całej siły moralnej, żeby nie odrzucić od siebie małej złośnicy. Biegł dalej z swoim nieznośnym ciężarem; wkrótce jednak zmylił kierunek nie mogąc odszukać dawnej drogi. Aniska zniknęła bez śladu. Był więc zmuszony, czując z jednej strony obrzydzenie, a z drugiej litość nad dzieckiem opuszczonem, nieść dalej tego istotnego djabełka, który z całych sił z rąk mu się wyrywał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.