<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Pierwszy miesiąc.

Wstępując do ostrogu, miałem z sobą trochę pieniędzy; na wierzchu było nie wiele, z obawy, aby nie odebrano, ale miałem kilka rubli schowanych, to jest zaklejonych w okładce Biblii, którą można było przenosić z sobą do ostrogu. Tę książkę, z zaklejonymi w niej pieniędzmi darowali mi jeszcze w Tobolsku ci, którzy także cierpieli na wygnaniu i to wygnanie liczyli już na dziesiątki lat i którzy w każdym nieszczęśliwym przywykli byli widzieć brata. Jest zawsze w Syberyi kilka osób, które, rzekłbyś, za cel życia swego obrały braterską opiekę nad nieszczęśliwymi i współczucie dla nich, jakby dla własnych dzieci, bezinteresowne, święte. Nie mogę nie wspomnieć tu pokrótce o pewnem spotkaniu. W mieście, gdzie stał nasz ostróg, mieszkała pewna pani, Anastazya Iwanówna, wdowa. Rozumie się, że nikt z nas podczas siedzenia, w ostrogu nie mógł się z nią osobiście zaznajomić. Zdawało się, że za cel życia obrała sobie podawanie pomocy zesłanym do Syberyi, ale najwięcej nami się opiekowała.[1] Czy miała ona kogoś w rodzime podobnie nieszczęśliwego, czy kto inny drogi i bliski jej sercu cierpiał w podobny sposób? dość, że za szczęście sobie miała robić dla nas wszystko, co było w jej mocy. Wiele, naturalnie, zrobić nie mogła, bo była bardzo biedną. Ale my, siedząc w ostrogu, czuliśmy, że mamy za ostrogiem zupełnie nam oddane serce przyjacielskie. Tak n. p. dostarczała nam wiadomości, które nam były bardzo potrzebne. Po wyjściu z ostrogu, zanim wyruszyłem do innego miasta, miałem możność być u niej i poznać ją osobiście. Mieszkała gdzieś na przedmieściu u jednego z bliskich krewnych. Była ni stara, ni młoda, ni ładna, ni brzydka, nie można było nawet poznać, czy rozumna i wykształcona. Ale na każdym kroku widniała w niej nieskończona dobroć, niepokonana chęć zrobienia innym jakiejś przysługi, ulgi, przyjemności. Wszystko to widać było w jej cichych, dobrych oczach. Przepędziłem u niej wraz z jednym towarzyszem z ostrogu prawie cały wieczór. Patrzała nam ciągle w oczy, śmiała się, gdyśmy się śmieli i z pospiechem zgadzała się na wszystko, cokolwiek rzekliśmy. Przyjmowała nas czem mogła; podano herbatę, zakąskę, jakieś słodycze i zdaje się, że gdyby miała tysiące, to cieszyłaby się z nich tylko dla tego, że mogłaby lepiej nas ugościć i przynieść ulgę towarzyszom naszym, którzy zostali w ostrogu. Żegnając się z nami, wyniosła nam po cygarniczce na pamiątkę. Te cygarniczki sama skleiła dla nas z kartonu (już jak były sklejone, to Bóg raczy wiedzieć), okleiła je kolorowym papierem, zupełnie takim, z jakiego się robią okładki do arytmetyk elementarnych (może też jaka arytmetyka poszła na to oklejenie), dokoła zaś cygarniczki obrzeżone były bordiurkami ze złotego papieru, po który umyślnie chodziła do sklepu. „Palicie papierosy, więc może wam się to przyda“, powiedziała, jak gdyby usprawiedliwiając się nieśmiało, że z takim podarkiem występuje.... Mówią niektórzy (słyszałem o tem i czytałem), że największa miłość ku bliźniemu jest zarazem najwyższym egoizmem; ale w czem tutaj był egoizm, doprawdy, niewiem.
Pomimo, iż wstępując do ostroga miałem z sobą nie wiele pieniędzy, nie mogłem jakoś z początku naprawdę gniewać się na tych katorżników, którzy już w pierwszych chwilach mego życia więziennego raz mię oszukawszy, najnaiwniej przychodzili do mnie potem — po raz drugi, trzeci, a nawet i piąty — pożyczać pieniędzy. Ale do jednej rzeczy przyznaję się otwarcie: bardzo mi było przykro, że wszyscy oni ze swoją naiwną chytrością musieli mię niewątpliwie uważać — jak mi się zdawało — za głupca i niedoświadczonego, i śmiać się ze mnie, właśnie dlatego, że po raz piąty dawałem im pieniądze. Im się naturalnie musiało zdawać, że idę na lep ich oszustwa i przebiegłości, i jestem pewny, że nierównie wyżej zaczęliby mnie cenić, gdybym im odmawiał i odpędzał ich od siebie. Ale jakkolwiek mię to gniewało, odmówić przecież nie mogłem. Zły zaś byłem dlatego, że w tych pierwszych dniach głęboko i poważnie rozmyślałem nad tem, jakie stanowisko mam zająć w ostrogu, albo raczej na jakiej stopie mam żyć z nimi. Czułem to i rozumiałem, że cała ta sfera jest mi zupełnie obcą, że stąpam po ciemku, i że przez tyle lat nie można żyć po ciemku. Potrzeba było przygotować się. Naturalnie, postanowiłem przedewszystkiem postępować prostą drogą, tak, jak wewnętrzne uczucie i sumienie nakazują. Ale wiedziałem także, że to tylko aforyzm, a tu niebawem stanąć może przedemną najbardziej niespodziewana praktyka.
Dlatego też, pomimo wszelkich drobiazgowych zabiegów około urządzenia się w kazarmie, o których już wspominałem, a w które wciągał mię w szczególności Akim Akimycz, pomimo, iż one mię nieco rozrywały, straszliwy, gryzący smutek dręczył mię coraz silniej. „Mąrtwy dom!“ mawiałem sam do siebie, przypatrując się niekiedy o zmroku z ganku naszej kazarmy aresztantom, którzy już poschodzili się z robót i leniwie włóczyli się po dziedzińcu ostroga, z koszar do kuchen i odwrotnie. Przypatrywałem się im, i z ich twarzy i ruchów starałem się odgadnąć, co to za ludzie, co za charaktery. Chodzili tędy i owędy przedemną, z pochmurnemi czołami, albo znów nadzwyczaj weseli (te dwa typy najczęściej się spotykają i stanowią ogólną charakterystykę katorgi), łajali się lub tylko zwyczajnie rozmawiali, albo też wreszcie przechadzali się w pojedynkę, jakby zamyśleni, wolnym, płynnym krokiem, niektórzy z wyrazem zmęczenia i apatyi, inni (nawet i tutaj!) z arogancyą, z czapką na bakier, w kożuchu narzuconym na ramiona, z zuchwałem, złośliwem spojrzeniem i bezczelnie drwiącym uśmiechem. Oto jest — myślałem sobie — moja sfera, mój świat teraźniejszy, z którym, chcę czy nie chcę, żyć muszę....
Próbowałem wywiadywać się o nich od Akima Akimyeza, z którym lubiłem bardzo pić razem herbatę, żeby nie pić samotnie. Nawiasem mówiąc, herbata w początkach kaźni była prawie jedynem mojem pożywieniem. Akim Akimycz nie wymawiał się od herbaty, i sam nastawiał nasz mały, zabawny, domowej roboty samowarek z blachy, którego mi M-cki na czas jakiś pożyczył. Akim Akimycz wypijał zwyczajnie jedną szklankę herbaty (miał on i szklanki), wypijał w milczeniu, przyzwoicie, zwracając szklankę dziękował za herbatę i natychmiast zabierał się do sporządzania kołdry dla mnie. Ale tego, co chciałem wiedzieć, nie mógł mi udzielić i nawet nie rozumiał, dla czego mię tak obchodzą charaktery otaczających nas, najbliższych z otoczenia katorżników, a nawet słuchał pytań moich z jakimś przebiegłym uśmieszkiem, który dobrze zapamiętałem. Nie, widocznie trzeba samemu badać i doświadczać, a nie rozpytywać się — pomyślałem sobie.
Czwartego dnia, tak samo, jak wtedy, kiedy mi przekuwano kajdany, aresztanci wczesnym rankiem uszykowali się na placu przed kordegardą u bramy więziennej. Przed nimi — twarzą do nich — i za nimi stanęli żołnierze z nabitą bronią i zatkniętymi bagnetami. Żołnierz ma prawo strzelać do aresztanta, gdy spostrzeże, że ten chce uciekać od niego, ale jednocześnie i odpowiada za swój wystrzał, jeżeli strzelił nie w razie ostatecznej potrzeby; tak samo też i podczas jawnego buntu katorżników. Ale któżby zamierzał uciekać jawnie? Przybył oficer inżynieryi, konduktor, a także podoficerowie inżynieryjni i żołnierze, którzy byli dozorcami robót. Nastąpiło imienne wywoływanie; część aresztantów ci, którzy chodzili do szwalni, ruszyła z miejsca przed innymi; władze inżynieryjne nie miały z nimi nic do czynienia; pracowali oni właściwie dla ostrogu i obszywali go. Potem ruszyli ci, co się udawali do warsztatów, potem ci, co szli na zwykłą grubą robotę. Ruszyłem i ja w gromadzie dwudziestu aresztantów. Za twierdzą na zmarzniętej rzece były dwie rządowe barki, które, jako już nie do użycia, trzeba było rozebrać, ażeby przynajmniej stare drzewo obrócić na jakiś użytek. Zdaje się zresztą, że ten stary materyał bardzo mało miał wartości, prawie żadnej. Drwa w mieście sprzedawano za bezcen, a dokoła lasy były ogromne. Posyłano na tę robotę prawie tylko dla tego, ażeby nie dać siedzieć aresztantom z założonemi rękami, co sami aresztanci dobrze rozumieli. Do takiej roboty zabierali się zwykle powoli i apatycznie, zupełnie inaczej, niż kiedy robota bywała sama przez się warta czegoś, szczególnie, gdy można ją było wyprosić sobie na sztuki. Wtedy, rzekłbyś, ogarniał ich zapał i choć nie mieli stąd żadnego zysku, widziałem przecież, że wybijali się z sił, ażeby ukończyć robotę jak najprędzej i jak najlepiej; nawet ich miłość własna była w grę wciągnięta. W obecnej zaś robocie, którą dawano więcej dla zajęcia czasu, niż z potrzeby, nie można było mieć zadanej na dzień pracy i trzeba było pracować wciąż do uderzenia w bęben, które o jedenastej rano wzywało aresztantów do powrotu.
Dzień był ciepły i mglisty; śnieg omal nie tajał. Cała gromadka nasza poszła za twierdzę na brzeg, zlekka pobrzękując łańcuchami, które chociaż ukryte pod odzieżą, za każdem stąpnięciem wydawały cienki i wyraźny dźwięk metaliczny. Dwóch, trzech ludzi oddzieliło się od gromady, ażeby pójść do zbrojowni po instrument potrzebny. Ja szedłem z innymi i nawet ożywiłem się trochę; chciało mi się co prędzej zobaczyć robotę i poznać ją, poznać, co to jest ta katorżna robota? I jak to ja sam będę pierwszy raz w życiu pracował rękami?
Pamiętam wszystko do najmniejszego szczegółu. Na drodze spotkał nas jakiś mieszczanin z bródką, zatrzymał się i sięgnął ręką w kieszeń. Z gromadki naszej natychmiast wystąpił jeden aresztant, zdjął czapkę, przyjął jałmużnę — pięć kopiejek i raźno wrócił do swoich. Mieszczanin przeżegnał się i poszedł swoją drogą. Za te pięć kopiejek tegoż rana kupiono kołaczy i podzielono w równych częściach między całą partyę.
W tej gromadce aresztantów jedni byli, jak zwykle, ponurzy i nierozmowni, drudzy obojętni i apatyczni, inni leniwie gawędzili z sobą. Jeden był nadzwyczaj rad z czegoś i wesół, śpiewał i omal nie tańcował w drodze, pobrzękując za każdym skokiem kajdanami. Był to ten sam niewysoki i przysadzisty aresztant, który w pierwszy ranek mojego życia w ostrogu, pokłócił się z drugim podczas umywania się, z powodu, że ten drugi śmiał utrzymywać niedorzecznie, iż jest ptakiem, który się nazywa kagan. Zwano tego rozweselonego parobka Skuratow. Nakoniec zaśpiewał jakąś żwawą piosnkę, której przyśpiew zapamiętałem:

Ożeniono mnie bezemnie,
Gdy we młynie byłem.

Brakowało tylko bałałajki.
To niezwykłe wesołe usposobienie Skuratowa zaraz naturalnie wywołało oburzenie w niektórych z naszej partyi, przyjęte było prawie za obrazę.
— Zawył! — ze zgorszeniem powiedział jakiś aresztant, do którego zresztą pieśń się wcale nie stosowała.
— Jedną pieśń umiał wilk śpiewać i tę przejął od niego tulak! — zrobił uwagę jeden z ponurych aresztantów, z chochłacką wymową.[2]
— Dajmy na to, żem z Tuły — odpowiedział niezwłocznie Skuratow — a wy w waszej Połtawie kluskąście się udławili.
— Lżyj! A sameś co jadał? Łapciem kapuśniak chlipał!
— A teraz jaki wypasiony — dodał trzeci.
— Ja, bracia, naprawdę człowiek rozpieszczony — odpowiedział z lekkiem westchnieniem Skuratow, jak gdyby żałując swego rozpieszczenia i zwracając się do wszystkich w ogóle, ale do nikogo w szczególności — z maleństwa samego na suszonych śliwkach i na pampuszkach wyhojdany (t. j. wyhodowany. Skuratow umyślnie przekręcał słowa), rodzice zaś, bracia moi, i teraz jeszcze w Moskwie sklep swój mają, w przechodnim rzędzie wiatrem handlują, kupcy majątek robiący.
— A tyś czem handlował?
— A w różnych gatunkach i ja próbowałem. Otóż wtedy to, bracia dostałem pierwsze dwieście...
— Czyżby dwieście rubli! — podchwycił jakiś ciekawiec, aż drgnąwszy na wzmiankę o tak wielkiej sumie.
— Nie, mój kochanku, nie rubli, ale pałek. Łukasz, hej, Łukasz!
— Dla kogo Łukasz, a dla ciebie Łukasz Kuźmicz, z niechęcią odezwał się mały i cieniutki aresztant z ostrym noskiem.
— No, Łukasz Kuźmicz; czart cię bierz, niech i tak będzie.
— Dla kogo Łukasz Kuźmicz, a dla ciebie diadiuszka.
— No czart cię weź wraz z diadiuszką, nie warto i mówić. A coś dobrego chciałem powiedzieć. Otóż, bracia, jakto się zdarzyło, że nie długo pobywałem w Moskwie; dano piętnaście knucików i wyprawiono precz. Wtedy ja....
— Ale za cóż wyprawili?... — przerwał ktoś uważnie śledzący za opowiadaniem.
— A nie chodź do kwarantany, nie pij szpuntów, nie graj na balandrasie; tak, że nie zdołałem, bracia, należycie wzbogacić się w Moskwie. A bardzo, bardzo chciało mi się zostać bogatym. Tak mi się tego chciało, że nie umiem nawet powiedzieć.
Wielu się roześmiało, Skuratow był widocznie jednym z dobrowolnych żartownisiów albo raczej błaznów, którzy mieli sobie jakby za obowiązek rozweselać swoich ponurych towarzyszy i naturalnie, nic innego prócz połajanki nie otrzymywali za to. Należał on do odrębnego i godnego uwagi typu, o którym wypadnie mi może jeszcze coś powiedzieć.
— A ciebie i teraz zamiast sobola zabić można — rzucił uwagę Łukasz Kuźmicz. — Patrz go, samego ubrania na sto rubli będzie.
Skuratow miał na sobie niezmiernie starą i wynoszoną kożuszynę, na której ze wszystkich stron sterczały łaty. Na uwagę Łukasza dość obojętnie, ale uważnie obejrzał ją z góry do dołu.
— Głowa za to, bracia, wiele warta, głowa! — odpowiedział. — Kiedym się z Moskwą żegnał, tem się tylko pocieszałem, że i głowa razem ze mną pójdzie. Żegnaj, Moskwo, Bóg zapłać za łaźnię, za wolny duch, sławnie oćwiczyli! A na kożuch nie masz co patrzeć, kochanku....
— Niby to mam patrzeć na twoją głowę?
— A i głowę to on ma nie swoje a podarowaną — znowu wmięszał się tu Łukasz. — Dali mu ją w Tiumeniu jako jałmużnę, kiedy z partyą przechodził.
— Cóż ty, Skuratow, miałeś pewno jakie rzemiosło?
— Jakie rzemiosło? — Powodyrem był, ślepców wodził — powiedział jeden z zachmurzonych, — oto i całe jego rzemiosło.
— Ja rzeczywiście próbowałem szyć buty, — odpowiedział Skuratow, zupełnie nie zwracając uwagi na ostatnie słowa. — Ale wszystkiego jedną parę uszyłem.
— Cóż, kupowali?
— A znalazł się taki, co widać Boga się nie bał, ojca — matki nie szanował; skarał go też Pan Bóg — kupił.
Wszyscy dokoła Skuratowa zatoczyli się od śmiechu.
— A potem jeszcze raz robiłem, już tutaj — ciągnął najobojgtniejszym tonem Skuratow. — Stefanowi Fiedoryczowi Pomorcewowi, porucznikowi, przodki wstawiałem.
— Cóż, kontent był?
— Nie, bracia, nie kontent. Do stu tysięcy dyabłów mię odprawił i jeszcze kolanem z tyłu popychał. Bardzo już się rozgniewał. Ech skłamało mi życie, skłamało katorżne!

Poczekawszy jeszcze chwilkę,
Wyjrzał Ak-kuliny mąż...

Niespodziewanie wybuchnął śpiewem i zaczął skakać przytupując w takt nogami.
— Uch! poczwara prawdziwa! — mruknął idący obok mnie Małorusin, z gniewną pogardą spojrzawszy nań z ukosa.
— Nieużyteczny człowiek! zauważył drugi poważnym i stanowczym tonem.
Nie mogłem ani trochę zrozumieć, dla czego gniewają się na Skuratowa i dlaczego w ogóle wszyscy weseli, jak już zdołałem zauważyć przez pierwsze dni pobytu w ostrogu, ściągają na siebie pogardę. Gniew Małorusina i innych tłómaczyłem osobistymi powodami. Ale myliłem się, ten gniew nie wypływał z osobistych pobudek; gniewano się na Skuratowa o to, że nie umiał się trzymać, jak należało według ich mniemania, że nie zachowywał nadętych pozorów poczucia godności własnej, które w całej katordze rozwinięte było do pedanteryi, że jednem słowem był, jak się wyrażano „nieużytecznym człowiekiem“. Jednakże nie na wszystkich wesołych tak się dąsano i nie wszystkich tak traktowano, jak Skuratowa i innych, do niego podobnych. Zależało to od tego, jak kto pozwalał obchodzić się z sobą: człowiek dobroduszny i bez pretensyi natychmiast popadał w pogardę. To mię aż uderzyło. Ale byli i tacy weseli, którzy umieli i lubili odgryźć się i nikomu nie pozwalali dmuchać sobie w kaszę: takich musiano szanować. W gromadce, o której teraz mówię, był jeden z takich zębatych, w gruncie niezmiernie wesoły i miły człowiek, którego dopiero później z tej strony poznałem, chłop rosły i pokaźny, z wielką brodawką na szczęce i z najkomiczniejszym wyrazem twarzy, dość zresztą przystojnej i pojętnej. Nazywano go pionierem dla tego, że kiedyś służył w pionierach; teraz był w osobnym oddziale. O nim jeszcze wypadnie mi mówić.
Zresztą i nie wszyscy „poważni“ byli tak wywnętrzający się, jak zgorszony wesołością Małorusin. W katordze było kilku ludzi, z pretensyami do pierwszeństwa, do znajomości każdej roboty, do pomysłowości, do charakteru i rozumu. Było między nimi rzeczywiście wielu rozumnych, z charakterem, i rzeczywiście osiągali to, do czego zmierzali, to jest pierwszeństwo i znaczny moralny wpływ na swoich towarzyszy. Względem siebie zwykle ci mądrale wrogo byli usposobieni i każdy z nich miał wielu zawistnych. Na innych aresztantów spoglądali z godnością a nawet z pobłażaniem, niepotrzebnych kłótni nie wszczynali, u władz byli dobrze notowani, na robotach odgrywali rolę kierowników i żaden z nich nie czepiałby się o bagatele, n. p. o pieśni; byłoby to poniżej ich godności. Ze mną wszyscy tacy byli bardzo grzeczni, przez cały czas katorgi, choć niezbyt skłonni do rozmowy, także jak gdyby z poczucia godności. O nich wypadnie mi również pomówić obszerniej.
Przyszliśmy na brzeg rzeki. W dole, na rzece stała w zamarzniętej wodzie stara barka, którą trzeba było rozrywać. Po drugiej stronie rzeki siniał step; widok był posępny i pustynny. Sądziłem, że wnet rzucą się wszyscy do roboty, ale o tem ani myślano. Niektórzy rozsiedli się na rzuconych na brzegu kłodach; prawie wszyscy wyciągnęli z cholew woreczki z miejscowym tytoniem, który sprzedawano w liściach na bazarze po trzy kopiejki za funt, i krótkie wierzbowe cybuszki z małemi drewianemi fajeczkami domowej roboty. Zapalono fajki. Konwojowi żołnierze rozciągnęli się dokoła nas łańcuchem i zaczęli nas pilnować z minami niezmiernie znudzonemi.
— I komu przyszło na myśl rozrywać tę barkę! — przemówił któryś jakby do siebie, nie zwracając się do nikogo. Trzasek się zachciało, czy co?
— A kto się nas nie boi, temu i przyszło na myśl, zrobił uwagę drugi.
— Gdzie to chłopstwo się sunie? — po pewnem milczeniu zapytał pierwszy, — nie zwracając uwagi na otrzymaną na poprzednie pytanie odpowiedź i wskazując w dali gromadę chłopów, brnących kędyś gęsiego po nietkniętym śniegu. Wszyscy ludzie zwrócili się w tę stronę i nie mając nic lepszego do roboty, zaczęli ich przedrwiwać. Jeden z chłopków, ostatni, szedł jakoś dziwnie śmiesznie, rozstawiwszy ręce i zwiesiwszy na bok głowę, na której była długa czapka chłopska, jak hreczuszek. Cała postać jego jasno i wyraziście odznaczała się na białym śniegu.
— Widzisz go, bratan Piotrowicz, jak się przystroił! — rzucił uwagę jeden z aresztantów, przedrzeźniając wymowę chłopską. — Rzecz godna uwagi, że aresztanci w ogóle nieco z wysoka spoglądali na chłopów, pomimo, iż przynajmniej połowa ich z ludu wiejskiego pochodziła.
— Ten z tyłu, dziatki, chodzi, jakby rzepę sadził.
— To ciężkogłów, ma dużo pieniędzy — zauważył trzeci.
Zaśmiali się wszyscy, ale trochę leniwie, jakby od niechcenia. Tymczasem podeszła „kałasznica“, dzielna i rezolutna kobiecinka.
Wzięto u niej kołaczy za otrzymanych pięć kopiejek jałmużny i podzielono na równe części.
Młody parobek, który kupczył w ostrogu kołaczami, zabrał dwa dziesiątki i zaczął się mocno spierać, chcąc wytargować trzy zamiast dwóch kołaczy, jak to bywało w zwykłym porządku. Ale kałasznica nie zgadzała się.
— No, a tamtego nie dasz?
— A czego ci jeszcze?
— Tego, czego myszy nie jedzą.
— A bodaj cię choroba powaliła! — krzyknęła kobieta i zaśmiała się.
Nakoniec zjawił się i dozorca robót, podoficer, z pałeczką.
— Ej, co się rozsiedli! Zaczynać!
— A cóż, Iwanie Matwieiczu, zadajcie robotę — odezwał się jeden z „dowodzących,“ powoli podnosząc się z miejsca.
— Czemużeście przed chwilą przy rozesłaniu nie pytali? Barkę rozerwij, oto i zadana robota.
Jakoś się wreszcie podnieśli i spuścili ku rzece, ledwie posuwając nogami. W tłumie znaleźli się zaraz i „zarządzający,“ przynajmniej na języku. Okazało się, że barki nie należało rąbać na chybi-trafi, ale o ile można zachować w całości belki, szczególnie poprzeczne, przybite do spodu barki w całej swej długości drewnianymi gwoździami — robota długa i żmudna.
— Ot trzebaby najsamprzód oderwać tę beleczkę. Do roboty dzieci — odezwał się jeden z aresztantów, wcale nie przywódca i nie burmistrzujący, ale prosty robotnik, niemowny i cichy, który dotychczas milczał. Zgiąwszy się, objął rękami gruby belek, oczekując na pomocników; ale nikt mu nie pomógł.
— Aha! podejmiesz, jak raz! I ty nie podejmiesz i twój dziad niedźwiedź niech tu przyjdzie — i ten nie podejmie zamruczał ktoś przez zęby.
— A więc jakżeż to, bracia zacząć. Doprawdy, nie wiem.... — powiedział zakłopotany ochotnik, odjąwszy ręce od belki i podnosząc się.
— Całej roboty nie przerobisz.... po co leziesz naprzód?
— Do trzech nie umie liczyć, a tu pierwszy się sunie.... Gorąco kąpany!
— Ja. bracia, nic, bynajmniej — wymawiał się zakłopotany: — ja tak tylko.
— Cóż? czy mam na was pokrowce ponakładać, czy co? A może się każecie posolić na zimę? — krzyknął znów dozorca, z zakłopotaniem spoglądając na dwudziestogłową gromadę, nie umiejącą wziąć się do roboty. — Zaczynać! Prędzej!
— Prędkiego prędzej nie zrobić, Iwanie Matwieiczu!
— A ty i tak nic nie robisz; hej Sawieliew! Razgawor Pietrowicz! Do ciebie mówię: dlaczego stoisz, oczy sprzedajesz!... Zaczynać!
— A cóż ja sam poradzę?...
— Zadajcież nam dzienną robotę, Iwanie Matwieiczu.
— Powiedziano, nie będzie zadanej roboty. Rozerwij barkę i idź do domu. Zaczynać!
Zabrali się nakoniec, ale niechętnie, leniwie, niezręcznie. Aż przykro było patrzeć na tę sporą gromadę tęgich robotników, którzy, zdawało się, nie mieli nawet wyobrażenia, jak wziąć dorzeczy. Zaledwie zaczęli wyjmować pierwsze, najmniejsze bierwiono, kiedy okazało się, że ono się łamie, „samo się łamie“, jak oświadczono usprawiedliwiając się dozorcy; a zatem w taki sposób nie można rozrywać barki, trzeba było robić jakoś inaczej. Wszczęły się długie rozprawy wśród aresztantów, jak robić inaczej. Naturalnie, powoli doszło do obelg i groziło jeszcze coś gorszego... Dozorca znów zakrzyknął i zamachał pałeczką, ale belka znów się złamała. Okazało się w końcu, że za mało jest toporów, i że potrzeba jeszcze przynieść jakieś narzędzie. Natychmiast wysłano pod konwojem dwu parobków do fortecy po narzędzie, wszyscy zaś inni w oczekiwaniu powrotu tamtych usiedli najspokojniej na barce i znów wyjęli swoje lulki i zakurzyli.
Dozorca nakoniec plunął.
— No, od was robota nie zapłacze! Ech naród, naród! — zawarczał gniewnie, machnął ręką i poszedł do fortecy, pomachując laseczką.
W godzinę potem przyszedł konduktor. Spokojnie wysłuchawszy aresztantów, powiedział, że na dzisiejszy dzień zadaje wyjęcie czterech jeszcze bierwion, ale tak, żeby się nie złamały, prócz tego wyznaczył do rozebrania znaczną część barki, poczem wszyscy mogli wracać do domu. Robota zadana była wielką, ale, mój Boże! jak się do niej wzięto! Gdzie się podziało lenistwo, gdzie nieporadność! Zastukały topory, zaczęto wyciągać drewniane gwoździe. Inni podkładali grube drągi i prąc na nie dwudziestu ramionami, dzielnie i zręcznie odrywali bierwiona, które ku wielkiemu zdziwieniu memu odrywały się teraz całe i nie popsute. Robota kipiała. Zdawało się, że wszyscy naraz zmądrzeli. Ani słów zbytecznych, ani łajania, każdy wiedział, co powiedzieć, co zrobić, gdzie stanąć, co poradzić. Równo pół godziny przed uderzeniem w bęben zadana robota była skończoną i aresztanci poszli do domu zmęczeni, ale zupełnie zadowoleni, choć wygrali tylko pół godziny czasu. Ale w stosunku ich do mnie zauważyłem jeden rys szczególny: gdziekolwiek się przytknąłem, aby pomagać im w robocie, wszędzie byłem nie na miejscu, wszędzie zawadzałem, zewsząd mnie, omal nie z łajaniem, odpędzano.
Ostatni nawet oberwaniec, który sam był najlichszym robotnikiem i w obec innych katorżników, dzielniejszych i rozumniejszych od siebie, nie śmiał jednego słowa bąknąć, i taki, gdy stawałem koło niego, czuł się w prawie krzyknąć na mnie pod pozorem, że mu przeszkadzam. Nakoniec jeden z dzielnych robotników wprost po grubiańsku powiedział do mnie: „gdzie leziecie? pójdźcie precz! Po co włazić tam, gdzie nie wzywają.“
— Dostał się w matnię! — dorzucił natychmiast drugi.
— A ty lepiej weź kubek — powiedział do mnie trzeci — i ruszaj zbierać składkę na szpitalną budowę; tu nie masz co robić.
Musiałem odejść od pracujących i stanąć opodal, choć miałem skrupuł stać tak bez roboty, kiedy wszyscy pracowali. Ale ledwiem odszedł i stanął przy końcu barki, natychmiast zakrzyczeli: „Oto jakich nadawano robotników; czegóż z takimi dokazać można? Niczego nie dokażesz!“
Wszystko to naturalnie mówiło się umyślnie, ponieważ wszystkim to sprawiało przyjemność. Trzeba było pokazać swoją wyższość nad byłym paniczem i naturalnie wszyscy byli radzi ze sposobności, która się nastręczyła.
Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego, jak już przedtem mówiłem, pierwszem pytaniem, które sobie zadałem wstępując do ostrogu, było: jak postępować, jak się postawić względem tych ludzi? Przeczuwałem, że nieraz będę miał takie starcia z nimi, jak teraz na robocie. Ale pomimo wszelkich starć, postanowiłem nie zmieniać planu postępowania, już po części obmyślanego wtedy przezemnie; wiedziałem, że jest dobry. Postanowiłem mianowicie postępować z nimi jak najprościej i jak najniezależniej, bynajmniej nie okazywać szczególnych starań zbliżenia się ku nim, ale i nie odtrącać ich, jeżeli sami zapragną zbliżenia. Nie lękać się wcale ich pogróżek i nienawiści i o ile można mieć taki pozór, jak gdybym nie spostrzegał tego. W pewnych punktach nie zbliżać się ku nim wcale i nie przytakiwać pewnym ich nałogom i zwyczajom, jednem słowem nie narzucać się im na bezwzględnego towarzysza. Odgadłem z pierwszego wejrzenia, że oni pierwsi wzgardziliby mną za to. Jednakże według ich pojęć (dowiedziałem się później o tem napewno) w każdym razie powinienem był przykładać w obec nich wagę do mego szlacheckiego pochodzenia, to jest pieścić się, uchylać się od ciężkiej pracy, okazywać swoją wyższość, pomiatać nimi, nadymać się na każdym kroku. Takim podług ich wyobrażenia powinien być szlachcic. Rozumie się, że łajaliby mię za to, ale w duszy poważaliby mię. Ale taka rola była nie dla mnie; nigdy nie byłem szlachcicem według ich pojęć; za to dałem sobie słowo żadnem ustępstwem nie poniżyć wobec nich ani mego wychowania, ani sposobu myślenia. Gdybym zaczął im pochlebiać, zgadzać się z nimi, żyć za panbrat, naśladować ich w różnych „przymiotach“, ażeby zjednać sobie ich względy — natychmiastby pomyśleli sobie, że robię to ze strachu, z tchórzostwa, i traktowaliby mię z pogardą. A-w nie mógł służyć za dowód przeciwny; chodził bowiem do majora i aresztanci bali się jego. Z drugiej strony nie chciałem zamykać się przed nimi w chłodnej i nieprzystępnej grzeczności, jak to czynili Polacy. Bardzo dobrze wiedziałem teraz, że aresztanci pogardzają mną dlatego, że chciałem pracować, jak oni, że nie pieściłem się i nie okazywałem wobec nich wyższości; i chociaż miałem głębokie przekonanie, że potem muszą zmienić swoi sąd o mnie, przecież ta myśl, że teraz mają niejako prawo gardzić mną, myśląc, że na robocie starałem się im przypodobać — ta myśl mocno mię dręczyła.
Kiedy wieczorem, po ukończeniu poobiedniej roboty, wróciłem do ostrogu, znużony i zmęczony, straszny znów ciężar smutku przygniótł mi duszę. „Ile tysięcy jeszcze takich dni przedemną — myślałem sobie — ciągle takich samych, ciągle jednakowych!“ Milcząc, już o zmroku, wałęsałem się sam jeden za kazarmami, pod ostrokołem i nagle spostrzegłem naszego Szaryka, biegnącego wprost ku mnie. Szaryk był naszym psem więziennym, tak, jak bywają psy rotowe, bateryjne i szwadronowe. Przebywał w ostrogu od niepamiętnych czasów, do nikogo nie należał, wszystkich uważał za gospodarzy i żywił się resztkami z kuchni. Był to dość duży pies podwórzowy, czarny z białemi plamami, niebardzo stary, z rozumnymi oczami i puszystym ogonem. Nikt go nigdy nie głaskał, nikt nigdy nie zwracał na niego uwagi. Zaraz pierwszego dnia pogłaskałem go i dałem mu z rąk kawałek chleba. Kiedym go głaskał, stał spokojnie, patrzał mile w oczy i na znak zadowolenia machał ogonem. Teraz nie widząc mię długo, mnie, pierwszego, któremu w przeciągu kilku lat przyszło na myśl popieścić go, biegał i odszukiwał mię między wszystkimi, a ujrzawszy za kazarmami, z wyciem rzucił się ku mnie. Już nie wiem, co się ze mną, stało, alem chwycił go, całował, objąłem za głowę; on wskoczył mi przedniemi łapami na plecy i zaczął mi twarz lizać. „Oto i przyjaciel, którego los mi posyła!“ — pomyślałem sobie i każdego razu potem, w te pierwsze ciężkie i ponure czasy, gdym wracał z roboty, szedłem naprzód za kazarmy ze skaczącym przedemną i skomlącym z radości Szarykiem, chwytałem go za głowę i całowałem, całowałem ją. Jakieś słodkie, ale zarazem męcząco-gorzkie uczucie ściskało mi serce. I pamiętam, że przyjemnie mi było pomyśleć, jakby chwaląc się przed sobą swoją męką, że oto na całym świecie pozostała mi jedna tylko istota, kochająca mię, do mnie przywiązana, mój przyjaciel, mój jedyny przyjaciel, mój wierny pies Szaryk.







  1. Autor ma tu zapewne na myśli politycznych przestępców. (Przyp. tłóm.)
  2. Chochłami nazywają Rossyanie Małorusinów. Przyp. tłóm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.